- Wiesz co? Przyłóż lotki
do oka, a nie do policzka. - Makin położyła ręce na ramionach
swojego towarzysza, poprawiając pozycję jego ciała i chwyt
potężnego łuku refleksyjnego. - Będziesz dokładnej celował... -
Dziewczyna zacisnęła ręce na dłoniach Zeyra i na ułamek sekundy
wbiła w nie swoje ostre jak brzytwa paznokcie. Od razu odsunęła
się na krok, nie dając po sobie poznać zmieszania, jakie ją
ogarnęło. Skinęła głową na chłopaka i opierając się o
własną, nieco dłuższą broń, wykonaną jednak w tym samym stylu,
spojrzała w stronę tarczy do rzutek.
Chłopak stał trochę niepewnie;
nogi miał wbite w ziemię, jak go poinstruowała, a ręce lekko się
mu trzęsły. Spojrzał przed siebie, a w jego oczach pojawiło się
zdeterminowanie. Makin podążyła za jego wzrokiem - i oniemiała.
Zauważyła dorodnego koziołka, wcale niezłą sztukę, w odległości
niecałych stu kroków. Taka gratka! Że też jeszcze nie
spłoszyli wszystkich zwierząt w odległości paru dni marszu...
Zeyr poprawił minimalnie chwyt łuku, jego brwi lekko zadrgały.
Makin podziwiała ten gest z zachwytem artysty, który właśnie
dojrzał ten jeden, niepowtarzalny obraz...
Chłopak w końcu uspokoił ręce,
jego oczy skupiły się na celu. Raz, dwa, trzy, policzyła w myślach
Makin. Wraz z ostatnim słowem Zeyr wypuścił strzałę; w ułamku
sekundy, jeszcze zanim doleciała, dziewczyna zdała sobie sprawę z
trzech rzeczy. Po pierwsze, koziołek usłyszał już ten cichy,
śmiercionośny świst, jeszcze sekunda, dwie, i rzuci się do
ucieczki. Po drugie, Zeyr nie trafi. Odkąd wypuścił strzałę,
odkąd grot zatoczył się lekko, dziewczyna była o tym przekonana.
A po trzecie - dziewczyna nie zastanawiała się już więcej, tylko
złożyła błyskawicznie do strzału. W jednej chwili swobodnie
opierała się na własnym orężu, rozluźniając przemęczone nogi,
a w następnym momencie wypuszczona już strzała z czarnym
opierzeniem kończyła swój lot w sercu sarenki.
- Wychodzi na to, że dzisiaj znowu
twoja kolej na szykowanie kolacji? - Kiedy dziewczyna już ochłonęła,
zwróciła się do Zeyra z zawadiackim uśmiechem. Uparcie
zignorowała zawód w oczach chłopaka. - Nie było tak źle,
tylko wiatr lekko zawiał - skłamała, by choć trochę poprawić mu
nastrój. - Potem wróćmy do w miarę pewniejszych
tarczach na pniach drzew... - rzuciła lekko.
Pobiegła w stronę koziołka,
zostawiając za sobą chłopaka. Miała nadzieję, że podejmie
zabawę i choć na chwilę się rozluźni... Nie wytrzymała. Po
chwili już oglądała się za siebie, wypatrując oczu, albo chociaż
twarzy chłopaka. Gonił ją. Odetchnęła z ulgą. Tym razem się
jej udało.
Słońce już dawno zaszło, tylko
ogień wesoło iskrzył w ciemności lasu. Zeyr z poświęceniem
obracał rożen ze smakowitą pieczenią, a w jego oczach widać było
niepowstrzymany głód.
- Jeszcze tylko... piętnaśnie
minut... - wymamrotał z lubością. Makin spojrzała na niego z
mieszaniną politowania i zadumy. Pokręciła głową, śmiejąc się.
- Myślałby kto, że na takim wypadzie najbardziej absorbującą dla
ciebie czynnością będzie przyżądzanie jedzenia!
Zeyr spojrzał na nią z udawanym
przerażeniem.
- No wiesz! - sarknął
żartobliwie. - Tak jak ty, mam już dość tego zgiełku, innych
ludzi... Mam dość tego, kiedy ludzie kłaniają mi się na ulicy,
kiedy przenoszony lektyką jestem zmuszony ignorować całe
otoczenie. - Zamyślił się na chwilę. - To, co się dzieje na
tych... “Wytrawnych”... Przyjęciach, ta cała “śmietanka”,
ten cały szlachecki etos... To nie dla mnie. Wolałbym być po
prostu sobą.
Makin spojrzała na niego w
zadumie. Nie spodziewała się takiego wyznania... Chociaż, tak, to
pasowało do Zeyra. Zawsze stał gdzieś z boku, zawsze nieobecny.
Zeyr A’sLaithar, Książę na Wyspie... Silny, spokojny, o
wydelikatnionej twarzy i braku zarostu mimo wieku dwudziestu kilku
lat, wiele nawet poślednich szlachcianek wzdychało do niego, jakby
było ostatnim mężczyzną na ziemi. Odkąd bliżej go poznała, od
całkiem niedawna, zdobyła niemal pewność, że to tylko maska... A
jednak nie?
Chłopak kontynuował. -
Najszczęśliwszym okresem mojego życia był ten, kiedy na takie
wyprawy zabierał mnie ojciec. A potem, kiedy sam stał się naszym
królem... Już nic nie mam. Tylko pieniądze, służbę i
wiewiórki w parku. - Chłopak nagle spojrzał jej prosto w
oczy. - Wiesz co? Dzięki, że mnie tu wyciągnęłaś. Chociaż już
zupełnie zapomniałem, jak się strzela z łuku. Chociaż nie
powinienem. Dziękuję ci, Makin Trodaire.
Dziewczyna poczuła w sercu dziwną
wesołość. Czy to prawda? Czy to możliwe? Zeyr od dawna był dla
niej kimś szczególnym, ale nie była na tyle głupia, by się
mu narzucać, jak rzesze tych głupich dziewczynek spragnionych tylko
tytułu albo urody wybranka. Nie, to Zeyr sam do niej przyszedł.
Kiedyś.
Szybko odpędziła te niechciane,
melancholijne myśli.
Zeyr był przy niej. Przyjaciel?
Ważne, że był.
Już miała coś powiedzieć, kiedy
nagle poczuła dziwne kołatanie z tyłu czaszki. Zastygła z wpół
otwartymi ustami, rozglądając się czujnie dookoła. Ktoś mógł
ich obserwować, nie byłoby to dziwne. Światło się niesie. Ale
ten strach, ten paraliż... Zeyr też się zaczął rozglądać.
Makin syknęła. Rozglądała się
dookoła z nieskrywaną paniką. Obracała się wokół własnej
osi, płynnym ruchem chwyciła własny, potężny łuk, niewiadomo
kiedy nałożyła strzałę na cięciwę... Co mogła zrobić?
Usłyszeli ciche chrobotanie. Jakiś
wilk zawył do księżyca... Pełnia była. Pełnia.
Rozejrzała się, opierzenie
strzały muskało kącik jej oka. Chłopak też wyciągnął już
swój łuk. Na co to komu?
Nagle sparaliżował ją jeszcze
potworniejszy strach. Nogi wbiły się w ziemię, powoli opadła na
kolana... Dla niej nie było już nic. Po co się opierała?
Widziała tylko białka oczu,
żółte, zwierzęce paznokcie, twarz pozbawioną ust. Nie
spieszył się. Wolnym rokiem podchodził do dziewczyny,
paradoksalnie, kiedy tylko ją dotknął, poczuła zew krwi. Nie
mogła mu odmówić, kiedy zdewastowanym ostrzem na końcu
kciuka muskał ją po gardle... Na co komu łuk? Trzymała go w ręce,
wciąż poprawnie napiętego, ale lekko pogładził stalowy grot i
dziewczyna sama odłożyła broń.
Zeyr? Co z nim? Stał za nią, na
pewno tak samo sparaliżowany, pewnie czekał na swoją kolej.
Nagle zaczęły do niej docierać
niespodziewane dźwięki. Stukot kopyt. Coraz bliższy, coraz
głośniejszy...
- Dul ar shiul! - czysty, świetlany
krzyk, zaklęcie. Cichy, choć jeszcze przed chwilą tu stał, teraz
udał się w niebyt. Makin poczuła się słabo.
- Cokolwiek będziesz robić, nie
patrz mu w oczy. Nigdy nie patrz w oczy Cichemu Zabójcy... -
usłyszała tylko. Zemdlała.
Tutututum. Tutututum. Tutututum.
Tutututum. Potem było spokojniej. Tutum-tutum. Tutum-tutum.
Tutum-tutum. Monotonny dźwięk końskich kopyt udeżających o
podłoże stanowił cały świat Makin. Nic nie widziała i słyszała
tylko nierozróżnialne szepty. Nie chciała nic słyszeć.
Czuła pod sobą miękką sierść konia, otrzeźwiający zapach jego
grzywy. Po pewnym czasie zaczęła stawiać sobie pytanie, kto ją
uratował. I po co? Jaki był w tym cel? To był jakiś druid.
Druidka? Była kobietą. Tylko druidzi potrafili czarować, chociaż
nazywali to w jakiś dziwny, mętny sposób. Skąd się tu
wzięła?
Makin zebrała wszystkie swoje siły
i rozejrzała się. Powoli podniosła się z końskiej szyi, oparła
nogami w strzemionach przytwierdzonych ciasno do siodła.
Jej koń prowadzony był na uzdzie
przed drugim koniem, którego, dla odmiany, dosiadały dwie
osoby. Makin widziała tylko zarys drugiej sylwetki, jednak tą
pierwszą rozpoznała od razu. Wysoki, smukły, krótkowłosy...
Ubrany w bezbarwny kostium na polowanie, który z resztą
dostał od niej samej... To był Zeyr, bez wątpienia. Przytulał
czule do siebie osobę siedzącą przed nim, tą... druidkę. Na
pewno, w końcu nikogo innego tam nie było. Widok ten sprawił, że
Makin poczuła niezidentyfikowane kłucie w okolicy żołądka. I
kolan. To niedobrze. Jak zaczną się problemy z kolanami, to żaden
druid nie pomoże, nawet z odległych krain.
Przycisnęła pięty do końskiego
brucha, gniadosz bezszelestnie zrównał się ze swoim
towarzyszem, karym wierzchowcem o mocno nieprzeciętnej wysokości w
kłębie. Spojrzała spod podpuchniętych powiek na nieznajomą
wybawicielkę. Wciąż widziała niezbyt wyraźnie, jednak dostrzegła
tę wręcz rażącą wesołość bijącą od druidki.
Przyłożyła otwartą dłoń do
lewego ramienia w geście pozdrowienia, kłaniając się w miarę
chwilowo mocno ograniczonych możliwości. Spojrzała w punkt, gdzie
spodziewała się obecności oczu nieznajomej.
- Wygląda na to, że mnie
uratowałaś - rzuciła pogodnie. - Jestem ci winna podziękowania. -
Za żadne skarby nie mogła dopatrzeć wyrazu twarzy druidki... A ta
opaska na czole, perfidnie spadająca na brwi, wcale w tym nie
pomagała...
- Nie ma sprawy - odparła kobieta
w słyszalnym roztargnieniu. - I nie musisz tak się mi przyglądać
mojej twarzy, nie mam chyba czterech uszu albo czegoś równie
nieciekawego? - dorzuciła wesoło, majstrując przy płóciennej
opasce. Ale zamiast ją podnieść, druidka spuściła ją tylko
mocniej na oczy. Czyżby była ślepa?- Masz szczęście, dziewczyno.
Wielkie szczęście. Mało komu udało się przeżyć spotkanie z
Cichym Zabójcą...
Ta straszliwa twarz. Białka oczu.
Głowa pozbawiona ust. Żółte paznokcie drapieżnika.
Zaczęła okropnie dyszeć, nie
mogła wypełnić płuc drogocennym gazem. Nagle jej wzrok się
wyostrzył.
Jechali przez gęsty las.
Tutum-tutum. Tutum-tutum. Zeyr, wysoki, wyniosły, szlachetny. Miał
wąski nos i bladą cerę. Druidka była przaśna i opalona,
płócienna opaska stanowiła jedyne “nakrycie” głowy, na
jakie sobie pozwoliła. Wiejska dziewucha, ot co. Ale to ona ją
uratowała...
-... ale widzę, że nie trzeba cię
będzie od tego odwodzić. - Na te słowa Zeyr roześmiał się
cicho, całując kobietę w policzek. Makin znowu poczuła bolesne
kłucie w okolicach nerek. - A tak w ogóle, to nie
przedstawiłam się jeszcze. Jakaż ze mnie gapa! - roześmiała się.
Jedną ręką wciąż kierowała karym, a drugą wyciągnęła w
kierunku dziewczyny. - Jestem Alkna. A ty musisz być Makin, co? Zeyr
mi dużo o tobie opowiadał. Podobno nie ma lepszej łowczyni na
całej Wyspie!
Zeyr? Dużo opowiadał? Niby
kiedy...
Makin poczuła, jak kręci się jej
w głowie. Oni znali się długo. Bardzo długo. Książę na Wyspie
i chłopska, choć obyta, druidka? W myślach dziewczyna zanosiła
się śmiechem. Kto by pomyślał? Taka para! Pod jej nosem...
Inna myśl natrętnie wpakowała
się jej na język.
- Kim jest ten Cichy Zabójca?
Alkna zadrżała; to Zeyr jej
odpowiedział. - To... wiejskie podania. Uosobiony strach. - Chłopak
skrzywił się. - Dziki człowiek, który stał się
zwierzęciem. Od dawna polował w tych lasach... Wiele niewinnych
ofiar... Nie wierzyłem w to. Aż do teraz. Alkna mnie ostrzegała,
ale nie zaufałem jej. Chichy Zabójca poluje we śnie, tak
powiadają. We śnie duszy. Możesz mieć oczy szeroko otwarte, ale
jeśli nurzasz się w niespełnialnych marzeniach, jeśli liczysz na
szczęście, on ciebie znajdzie.
Makin patrzyła na niego oniemiała.
Te słowa były dla niej jak policzek. Ona? Twardo stąpała po
ziemi. Odrzuciła już dawno wszystkie marzenia.
Ale... Czy na pewno?
Coś się jeszcze kołatało na
dnie zmaltretowanego serca.
Spojrzała na Zeyra czule
obejmującego swoją Alknę. A jednak już nie.
Biegła przez las, biegła coraz
szybciej.
Zostawiała za sobą ostatnie
okruchy przeszłosci.
Kim była? Makin Trodaire. Makin
Odważna. Nieślubne dziecko wysoko postawionej matki, dostatecznie
szlachetna, by móc przebywać z pełnoprawnymi dziećmi,
jednak nie na tyle szlachetna, by jako zaatakowana móc oddać.
Nawiększe popychadło rozbestwionej dzieciarni.
A chciała tylko życia, tak
pochopnie zmarnowanego.
Miała tylko siebie. Kiedyś
myślała, że inni ludzie też się liczą, że dla każdego powinni
być ważni. Ale to nieprawda; każdy przychodził i odchodził,
całkowicie obojętny na wszystko.
Nie miała już sił, by marzyć.
Ciche warknięcie.
Rozejrzała się dookoła.
Cichy Zabójca. Ale tym razem
nie paraliżował. raczej się uśmiechał i przyzwał ją.
Uśmiechnęła się w odpowiedzi.
Poczuła, jak jej paznokcie
wibrują, zmieniając formę. Nagle przestała widzieć, jej oczy
przestały działać. Ale wyczuwała wszystko w odległości wielu
mil. Małe zwierzątka, całe wsie na trakcie pośród lasu,
strzelca biegnącego ku nim ile sił w nogach...
Strzelca?
Zeyr pędził przed siebie. Uda mu
się dogonić Makin? Nie uda? To przyjaciółka. Była taka jak
on. Przyjaciele powinni się wspierać.
Biegł coraz szybciej, cały czas z
łukiem w ręku.
Nagle usłyszał nieludzki wrzask
tuż przed sobą. Paraliż wrył go w ziemię.
To była Makin-nie-Makin.
Człowiek-lecz-zwierzę.
Cichy Zabójca zabija
we-śnie. Ta fraza trafiała do jego mózgu. W każdym z
rodzajów snu.
Patrząc przed siebie, naciągnął
cięciwę. Już nic nie czuł.
Trafił. Raz. Drugi. Trzeci, dla
pewności. Na polance leżały dwa martwe ciała. Nieludzkie,
straszne, pozbawione ust.
Cichy
Zabójca zabija we śnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz