Różowe skarpetki (prolog)
Pogrążona w półmroku sofa zdawała się być popielata. Uwierzyłabym, gdyby nie światło lampki, które oblewało jej fragment i ukazywało kremową barwę chropowatego obicia. Drzwi za moimi plecami zostały zamknięte. Niepewnie rozejrzałam się po pomieszczeniu. Typowy salon – niewielki stolik z dwiema pufami po obydwu stronach, pod ścianą komoda, na której ułożone były książki, a ponad nią wisiało zdjęcie. Mimo że nie widziałam go dokładnie, dojrzałam wizerunek Janis Joplin – śmiejącej się i wskazującej przed siebie palcem lewej ręki. Rozpoznałabym ją wszędzie.
W ciemnym kącie sofy siedział mężczyzna z półprzymkniętymi oczami. To dla niego tam byłam. Stąpając powoli w jego kierunku, pomyślałam z niesmakiem, że nie tak wyobrażałam sobie ostatni wakacyjny wieczór. Grymas niezadowolenia na mojej twarzy zaczął zmieniać się w subtelny uśmiech. W oświetlony róg łóżka odrzuciłam reklamówkę z firmowym napisem, w której znajdowały się dwa komplety czarnej bielizny. Drogiej, czarnej bielizny.
Wiem, że nie powinnam całować. Pocałunek to podobno świętość. Ale mi był on potrzebny, by poczuć się choć trochę bezpiecznie. Z niego odczytywałam, czy mogę choć trochę zaufać.
Przylgnęłam więc do niego ustami... na zaledwie kilka sekund. Zapach alkoholu, który od niego poczułam, wszystko zepsuł.
Dotknęłam kolanami puszystego dywanu. Moje ręce wędrowały powoli po dżinsowym materiale do rozporka jego spodni.
– Ładny pierścionek. – Usłyszałam.
Spojrzałam na wskazujący palec prawej dłoni, na którym nosiłam posrebrzaną ozdobę w kształcie słońca.
Nie powinien tam ze mną być. Moje dwa światy nie miały prawa się przenikać.
Zdjęłam pierścionek i odłożyłam go na szafkę, obok lampki.
Uśmiechnęłam się. Ręce znów zaczęły swoją wędrówkę. Byle z dala od jego ust.
Pogrążona w półmroku sofa zdawała się być popielata. Uwierzyłabym, gdyby nie światło lampki, które oblewało jej fragment i ukazywało kremową barwę chropowatego obicia. Drzwi za moimi plecami zostały zamknięte. Niepewnie rozejrzałam się po pomieszczeniu. Typowy salon – niewielki stolik z dwiema pufami po obydwu stronach, pod ścianą komoda, na której ułożone były książki, a ponad nią wisiało zdjęcie. Mimo że nie widziałam go dokładnie, dojrzałam wizerunek Janis Joplin – śmiejącej się i wskazującej przed siebie palcem lewej ręki. Rozpoznałabym ją wszędzie.
W ciemnym kącie sofy siedział mężczyzna z półprzymkniętymi oczami. To dla niego tam byłam. Stąpając powoli w jego kierunku, pomyślałam z niesmakiem, że nie tak wyobrażałam sobie ostatni wakacyjny wieczór. Grymas niezadowolenia na mojej twarzy zaczął zmieniać się w subtelny uśmiech. W oświetlony róg łóżka odrzuciłam reklamówkę z firmowym napisem, w której znajdowały się dwa komplety czarnej bielizny. Drogiej, czarnej bielizny.
Wiem, że nie powinnam całować. Pocałunek to podobno świętość. Ale mi był on potrzebny, by poczuć się choć trochę bezpiecznie. Z niego odczytywałam, czy mogę choć trochę zaufać.
Przylgnęłam więc do niego ustami... na zaledwie kilka sekund. Zapach alkoholu, który od niego poczułam, wszystko zepsuł.
Dotknęłam kolanami puszystego dywanu. Moje ręce wędrowały powoli po dżinsowym materiale do rozporka jego spodni.
– Ładny pierścionek. – Usłyszałam.
Spojrzałam na wskazujący palec prawej dłoni, na którym nosiłam posrebrzaną ozdobę w kształcie słońca.
Nie powinien tam ze mną być. Moje dwa światy nie miały prawa się przenikać.
Zdjęłam pierścionek i odłożyłam go na szafkę, obok lampki.
Uśmiechnęłam się. Ręce znów zaczęły swoją wędrówkę. Byle z dala od jego ust.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz