Layout by TYLER
Fonts:dafont.com
Background:gyapo
Główna Regulamin Co to jest? Prozaicy - powrót Konkursy Facebook
Witaj na Prozaicy: Piórem! Jest to miejsce przeznaczone na publikację tekstów napisanych z myślą o konkursach lub akcjach literackich, organizowanych przez Prozaików. W celu poznania dokładniejszych informacji, zapraszam do zakładki "Regulamin" oraz "Co to jest?".
Kontakt: e-mail:prozaicy@vp.pl lub gg: 2171207 - halska.

Kwestia Nieskończoności, część druga - Świat bezużytecznych bogów [Piszę, bo lubię]
Pierwszą rzeczą, jaką Post poczuł po przebudzeniu, było przyjemne ciepło; na skórze czuł rozgrzewające promienie słońca. Ma się rozumieć, nie był tym przesadnie zdziwiony. Rozciągnął się - godziny spędzane w gabinecie nieszczególnie mu służyły. Strzelało mu w kościach, a na plecach czuł naciągnięte mięśnie równoległoboczne. Obok słyszał głośne pochrapywanie - czyżby to była jego żona, Gertrude? Jeszcze nie wstała? Może to i dobrze - będzie miał czas, by ochłonąć po snach, jakie nawiedziły go tej nocy. Och, były takie rzeczywiste! Przetarł oczy, ziewając głośno. W końcu otworzył sklejone zmęczeniem powieki…
Zamarł w pół gestu, w dziwacznej pozie człowieka z pewną nostalgią żegnającego się z łóżka siłą przyciągania, z szeroko otwartymi ustami. Zamrugał. A jednak to nie był sen. Siła tego stwierdzenia rzuciła go z powrotem na łóżko - a raczej na przykrytą kocami warstwę siana, którą jakimś cudem pomylił z jego nader wygodnym, domowym posłaniem. Spojrzał w prawo; tam, gdzie z początku spodziewał się ujrzeć głowę swej zacnej małżonki, pochrapywał sobie z pewnym wyrazem dostojności czarny wiejski kot. Widok ten niejako wstrząsnął Postem.
- A sio! - warknął, energicznie machając rękami w celu odstraszenia zwierzęcia. Ma się rozumieć, kocur nic sobie z tego nie robił.
- Widzę, że od rana broimy? - Głos przesiąknięty słodyczą zabrzmiał tuż nad uchem naukowca. Odwrócił głowę, by stanąć twarzą w twarz z Ertką. Wyższa od niego o głowę kobieta promiennie się uśmiechała; w ręku (na wyskości jego głowy, jednak nie miał czasu, by się nad tym zastanowić) trzymała wiadro. W ułamku sekundy Post przekonał się, co było zawartością tegoż wiadra poprzez doświadczenie - lunęła na niego pokaźna struga wody, do cna przemaczając jedno z lepszych (i w tym śnie jedyne) ubrań matematyka. O ile się orientował, kot za nim nawet nie przerwał swojej porannej toalety. Doświadczenie zdecydowanie nie było jego ulubioną metodą badawczą.
- I co ty robisz, kobieto? - ofuknął Ertkę. - Doszczętnie zwariowałaś?
- Przecież to tylko sen - powiedziała z tym prześmiewczym uśmieszkiem na twarzy. - Poza tym, chciałeś skrzywdzić kota! Nie próbuj mnie nabrać!
- No tak, a teraz będę musiał śnić w mokrym ubraniu - mruknął na tyle cicho, by kobieta go nie dosłyszała. Potem dodał głośno:
- Co z tego? To tylko jakieś kociszcze… W dodatku czarne, tfu. Czarne koty przynoszą pecha.
Ertka chyba nie zwróciła uwagi na jego słowa. Zamiast tego podeszła i pogłaskała czarnego jak noc kocura, robiąc przy tym skupioną minę. Kiedy Post pomyślał, że kobieta już zupełnie o nim zapomniała, ta wzięła zwierzę na ręce i odwróciła się w jego stronę.
- Koty… koty to ciekawe stworzenia. Nie dziwię się, że ludzkość się ich boi - zaczęła nieco nieobecnym głosem. - Czarny kot nie przynosi pecha, on niesie ze sobą ciekawe wieści. Zawsze tak było. - Zawiesiła głos na chwilę, jakby próbowała coś sobie przypomnieć. Wyraz jej twarzy stał się trochę przytomniejszy. - Ach. I masz rację. Zwariowałam. Już dawno. Ale moje szaleństwo objawia się nieco inaczej… Mimo wszystko mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza. A teraz idź zjedz śniadanie jak grzeczny chłopiec. - Post wspaniałomyślnie nie zwrócił uwagi na dobór słów, mimo że był od niej o dobre dziesięć lat starszy. - Musimy się pospieszyć.
Jak przez mgłę matematyk przypomniał sobie poprzedni wieczór i plany wielkiej podróży. “Znaleźć drogę wyjścia” - jakież to stwierdzenie było absurdalne! Nagle dotarł do niego bezsens tego, co właśnie czynił. Wierząc, że śni, szukał wyjścia ze świata, w którym się znalazł, ponieważ musiał uwierzyć, że nie śni. Podrapał się w czoło. Chyba niedobrze z nim było. We śnie ludzie raczej na ogólnie zdają sobie sprawę, że ich sny są nielogiczne. Denerwowało go to.
Nagle zauważył, że przeżuwa jakąś niemożebnie czerstwą pajdę chleba. Kiedy intensywnie pomyślał o poprzednich paru minutach, doszedł do wniosku, że Ertka musiała mu ją wetknąć do rąk w którymś momencie. Miał nadzieję, że jest to wątpliwej jakości wyrób jego towarzyszki, a nie pozostałość po byłych mieszkańcach wioski.
Rozejrzał się po pomieszczeniu, szukając wzrokiem kobiety. To, co ujrzał, kazało mu się zastanowić o słowach Ertki o jej szaleństwie.
Na środku pomieszczenia siedział owy czarny kot. Kot był nader spokojny i z pewnym dystansem przyjmował to, co się wokół niego działo. A działo się sporo. Ertka rozsypała na podłodze skomplikowane wzory z mąki, wśród których Post widział znaki z hebrajskiego alfabetu. Nie potrafił ich przeczytać, a tym bardziej nie posądzał o to swej towarzyszki, która nie mogła być nikim więcej jak wiejską dziewczyną. Pomyślał, że to kolejny dowód na to, iż otaczająca go rzeczywistość jest tylko snem; taki obcy świat mógłby być kreatywniejszy z doborem alfabetu.
Wzór, mimo swojego skomplikowania, układał się w okrąg, w którego środku siedział właśnie kot. Ertka skończyła już zabawy z mąką i teraz rozcięła sobie skórę między nadgarstkiem a pierwszym stawem kciuka, wzdłuż kości śródręcza. Podstawiła rękę pod pyszczek kota, a ten skwapliwie zlizał krew. W miejscach, w których szorstki języczek dotknął rany, skóra zrastała się. Post wybauszył oczy.
Kobieta usiadła po turecku naprzeciwko kota, po czym wrzasnęła. Był to przerażający okrzyk grozy, wszystko w odległości dwudziestu mil musiało słyszeć ten dźwięk. Mężczyzna miał wrażenie, że zaraz ogłuchnie. W życiu nie słyszał czegoś bardziej obrzydliwego. Z wrażenia chlebopodobny wyrób wypadł mu z ręki.
Ponad kotem zaczął się materializować jakiś kształt. Wraz z kolejnymi sekundami krzyku Ertki nabierał coraz bardziej realnych konturów. Kiedy Postowi wydawało się, że już więcej nie wytrzyma, krzyk ustał. Obydwoje, Ertka i nowo przybyły dyszeli z wyczerpania. Tak, jakby to, czego świadkiem był właśnie matematyk, dla obojga uczestników było wysiłkiem na miarę przebiegnięcia maratonu. Post nie kwestionował już tego, co się działo wokół niego. Nic go nie dziwiło i wszystko przyjował ze stoickim spokojem.
Pierwsza otrząsnęła się Ertka - spojrzała na matematyka i wysapała:
- Emilu… Emilu, oto jest… To jest Rafel. Będzie… naszym przewodnikiem. - Kobieta wciąż była wyczerpana, jednak ten… Rafel, który nagle pojawił się znikąd, wstał już i otrzepywał ubranie z nieistniejącego kurzu. Zanim jednak się podniósł, zaszczycił po trzykroć przeklęte kociszcze niewątpliwie aksamitną fakturą swej dłoni. Zaraz potem kot gdzieś prysnął, w końcu zachowując się jak na kota przystało. Obcy podał rękę Ertce i pomógł jej wstać, dopiero wtedy spojrzał na Posta i się powiedział:
- An akhna, sawai Emil.
Matematyk spojrzał na niego w oszołomieniu.
- Dzieńdobry panu - wydukał.
Ale Rafel już nie zwracał na niego uwagi. Zamiast tego rozejrzał się po pomieszczeniu z pewnym zainteresowaniem, jakby oceniał łączenia między kamieniami i podziwiał pracę fachowca (względnie wieśniaka, który taką chatę mógł sklecić na poczekaniu). Postowi nie spodobał się ten wzrok. Przypominał mu jakiegoś jaśnie pana w muzeum, który swoim wzrokiem skazywał i nagradzał poszczególne dzieła w dogłębnym przekonaniu o własnej wszechwiedzy i nieomylności.
Ponieważ nadeszła chwila raczej niezręcznej ciszy, której nikt nie kwapił się przerwać, Post miał czas, by przyjrzeć się swojemu nowemu “przewodnikowi”. Rafel był, w odróżnieniu od Ertki, człowiekiem o pewnych obyczajach, co nieco zadowoliło matematyka. Zaraz jednak zawstydził się tej myśli - jak by nie było, Ertka była błyskotliwą rozmówczynią i gdyby nie ona, poprzedniego wieczoru niechybnie by zwariował; pominął więc te przykre rozważania i powrócił do obserwacji. Rafel był ponadprzeciętnie wysoki - dla Posta, który miał ledwie pięć stóp wzrostu, nonszlanckie siedem stóp jego towarzysza wydawało się czystą niesprawiedliwością losu. Ponadto obcy miał dziwne znamiona na twarzy - cudaczne motywy wylgądały jak poparzenia albo blizny.
- Jakiż piękny dzień! - Ni stąd, ni z owąd odezwał się nagle Rafel. Matematyk zdał sobie sprawę, że się po prostu perfidnie gapi na niego, więc pospiesznie odwrócił wzrok. - Cóż, w każdym razie zdaje się być pięknym, zwłaszcza, kiedy obudziło się jeszcze daleko na Wyspie, a przyjdzie zasnąć na przedgórzu Okarynów… Niecodziennie się to człowiekowi zdarza.
- Zapewne - mruknął Post. - Gdzie jest ta cała… Wyspa?
Rafel uniósł jedną brew.
- Jak można nie słyszeć o Wyspie? - spojrzał bezradnie na Ertkę, jednak ta wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się trimufalnie. Post zasępił się trochę - widać było, że ta dwójka gra w jakąś niewidoczną dla niego grę, mógł być tylko obserwatorem i zapewne pionkiem.
- A czego się spodziewałeś? - fuknęła z pewną przyjemnością. - To ten, na którego czekaliśmy…
Rafel westchnął. Wyjął z kieszeni zwitek papieru i przybory do pisania (jak można nosić w kieszeniach przybory do pisania!, przemknęło się przez głowę Posta), kładząć to wszystko spróchniałym stole. Oparł się o drewno, od ręki rysując krzywiste linie. Po chwili matematyk zdał sobie sprawę, że to mapa. Obcy gestem nakazał Postowi zbliżyć się.
- Na północy nasz świat zaczyna się od Gór Śmierci - zaczął, zakreślając na mapie obszar na górnej krawędzi rysunku. - Niżej jest Maa, zupełnie śnieżna kraina. Najdalej wysuniętym krajem na zachód jest - a raczej było - Aguavel, bo to państwo jest starsze od świata i powoli zaczyna się rozpadać. Nie, żebym z tego powodu strasznie cierpiał, mimo, że się tam urodziłem… - Rafel zamyślił się. - Ale nieważne. Zaraz pod Aguavel jest Tirand, Całkiem sympatyczne państewko. - Mężczyzna wskazał palcem na półwysep Tirandu, obok którego narysowane były dwa bezkształtne placki. - Te dwie wyspy to Pomost i Wyspa, obydwie należą do Państwa Wyspy. Najbardziej bezpiecznego zakątka w tym wszechświecie, jak mniemam…
- I to właśnie tam byłeś, tak? - zapytał się Post. Ta cała “Wyspa” przypominała mu kształtem Irlandię. - A gdzie jesteśmy teraz?
Rafel przejechał palcem wzdłóż mapy, daleko na wschód. - Wyspa to drugi koniec świata. My jesteśmy daleko za Morzem Kowrostym, mniej więcej w tej zatoce. Na wschodzie są Góry Okarynu… Tam właśnie zmierzamy. To cudowne miejsce, zobaczysz - zakończył ze złośliwym uśmieszkiem. Postowi zupełnie się to nie spodobało.
- W każdym razie… Warto by było ruszać! - krzyknął Rafel. - Nie mamy czasu do stracenia…

Dookoła nie było żywej duszy. Ejres to czuła. Tylko dlatego zdecydowała się pojawić w tym miejscu. Miejscu tak groźnym i pełnym gorzkich wspomnień… Tak. To tutaj żyła i istniała przez wiele lat, jako wszechwładny obiekt kultu. To stąd polowała na swojego brata. Rozejrzała się dookoła. Kiedyś stał tutaj kamienny ołtarz, bardzo dawno, dawno temu. Później wokół ołtarza zbudowano drewniane schronienie, które, trafione piorunem, spłonęło. W późniejszych czasach nikt już nie kwapił się budować pomników jej chwały, więc w tej cienistej dolinie ze wszech stron otoczonej skałami stał tylko namiot.
O ironio losu, to właśnie namiot przetrwał najdłużej, stał w jednym miejscu przez tysiące lat. Zdążył przesiąknąć jej aurą i siłą, więc kiedy w końcu spłonął przed paroma miesiącami, poczuła się, jakby utraciła cząstkę własnej duszy i mocy.
Wszystko przez tę dziewuchę i jej syna, wszystko przez Shirrkhez i Mera. Ten ostatni podpalił całą dolinę, kiedy zdał sobie sprawę, że Shirrkhez nie żyje… A ona zginęła, ponieważ w tym właśnie namiocie Ejres ją do tego zmusiła, zapowiadając początek własnego końca. Och, skąd mogła wiedzieć, że to się wszystko tak skończy?
Och, bracie! Doprawdy, to był chyba twój najlepszy dowcip… Sam byłeś ojcem Shirrkhez, nadawając jej kształt, miałeś pewność, że ona ciebie zabije… Bo takie było jej przeznaczenie. A dopóki żyłeś, przeznaczenie każdego człowieka się wypełniało… Nagle pewna myśl wpadła jej do głowy; ze zgrozą spojrzała w niebo.
- Nemezisie… Czy ty specjalnie sprowadziłeś nia siebie śmierć? Czy ty się poddałeś?
Nikt jej nie odpowiedział.
- Odpowiedź mi, bracie! - wrzasnęła, a jej krzyk niósł się echem po całej dolinie. Z grupy drzew nieopodal wyleciało parę kruków.
I wtedy to zaczęło się dziać. Powietrze wydychane przez boginię gęstniało i formowało się w półprzeźroczyste kształty, rozmyte niczym tytoniowy dym. Z dymu nie powstało już nic więcej, szarobłękitny obłok osiągnął maksimum swojej witalności.
- Doprawdy, wierzysz w przeznaczenie? Siostro - dźwięk wydobył się znikąd.
Kobieta ściągnęła brwi w surowym wyrazie.
- Ja… Nie wiem. Chciałam.
Chmura nie zareagowała; a przynajmniej nie werbalnie. Obłok poruszył się, jakby gnanny niewidzialnym wiatrem, i owinął się wokół kobiety.
- Tak sobie myślę… To była głupia zabawa. Od zawsze. Ja majstrowałam ideami, a ty ludźmi… W którym momencie uwierzyliśmy, że to coś więcej niż tylko licha, niebezpieczna rozrywka? Kiedy umarło pierwsze niewinne dziecko? Kiedy Matka nas opuściła? Kiedy, przekonani o wzajemnej dozgonnej miłości, walczyliśmy i nienawidziliśmy się coraz bardziej?
- Co ja mam teraz zrobić? Nemezisie… - Samotna łza pociekła po twarzy Ejres. Była sama. Tak bardzo sama jak nigdy dotąd… Część chmury zatopiła się w ciele bogini.
- Mam dosyć tego życia. Wracam do Staruchy; tam chociaż przydam się na coś. Och, kim jesteśmy my, bogowie, skoro mogłam zabić cię tak łatwo?
- Czym jesteśmy, skoro nawet martwy wciąż nie mogę umrzeć - zawtórował jej głuchy głos.
- Doprawdy dzieci tej krainy mają rację, zwąc nas bezużytecznymi! Od zarania dziejów, od czasów Leśnego Pana, wszystkie nasze czyny pozbawione były znaczenia…
Duch Nemezisa już uciekał, marniał.
Ejres westchnęła. Uniosła głowę, podziwiając doskonałość niebios. One zawsze były królestwem jej brata.
Przywdział wyblakłe szaty wędrowca i schwyciła z powietrza jak najbardziej materialny kostur. Do Matki można było się dostać tylko w jeden sposób - na własnych, śmiertelnych nogach.

- Wiecie, od czego zaczął się świat? Nie miał początku w płomieniach ani w wodzie, jak sądzą niektórzy… Nie, on istniał od zawsze. Nie wiem, w jakiej formie, ale zawsze był - Rafel podjął kolejną historię, ku uciesze Ertki i niezadowoleniu Posta. - Wasza cywilizacja zaczęła się od Leśnego Pana, który był pierwszym władcą Aguavel. Och, w tym czasie było już wiele mniejszych lub większych organizacji, gwardii i plemion, jednak Leśny Pan jest szczególny. Był pierwszą osobą zdolną tkać magię. Nie, on niejako był tą magią…
Obrano go na króla, jednak nie był to zbyt szczęśliwy wybór. Z początku troszczył się o poddanych, jednak później moc, jaką dzierżył, zaczęła ściągać go ku szaleństwu. W chwili śmierci dokonał jednak ostatniego cudu: uwolnił większość swojej energii, by w ciągu paru tygodni większość nasion na niemal niemożliwie ogromnej przestrzeni wykiełkowała i wyrosła…
- Och, nie masz może trochę wody? - przerwał mu Post z pewną zamierzoną impertynencją. Otarł kropelki potu z czoła. Wędrowali już od dobrych paru godzin, jednal wierzchołki gór widoczne w oddali niemal się nie przybliżyły. Przez cały ten czas był zmuszony wysłuchiwać niewiarygodnych historii Rafela, który twierdził, że przeżył już tysiące lat. Śmieszne! Jak on sam mógł wogóle wymyślić coś tak bzdurnego, nawet we śnie?
Nagle ktoś dźgnął go w plecy; obejrzał się. Ertka ze smutnym uśmiechem na twarzy podała mu bukłak z chlupoczącą zawartością.
-... i tym sposobem Lyth, wnuczka Leśnego Pana, uratowała swój kraj. Jako pierwsza ujarzmiła magię, pozbawiła ją pierwiastka szaleństwa i podzieliła się jej wiedzą z innymi. Gdyby nie ona, Aguavel upadło by równie szybko, jak powstało, muszę to przyznać. Ale to jest ta jaśniejsza strona jej dziedzictwa…

Post wpijał wzrok w plecy swojego przewodnika; niedokończona myśl zawisła w powietrzu.

1 komentarz:

  1. Dla pewnej jasności: odnoszę się tutaj do moich tekstów z lipca, maja i kwietnia. :)

    OdpowiedzUsuń

« »