Pierwszą rzeczą, jaką Post poczuł po
przebudzeniu, było przyjemne ciepło; na skórze czuł rozgrzewające
promienie słońca. Ma się rozumieć, nie był tym przesadnie
zdziwiony. Rozciągnął się - godziny spędzane w gabinecie
nieszczególnie mu służyły. Strzelało mu w kościach, a na
plecach czuł naciągnięte mięśnie równoległoboczne. Obok
słyszał głośne pochrapywanie - czyżby to była jego żona,
Gertrude? Jeszcze nie wstała? Może to i dobrze - będzie miał
czas, by ochłonąć po snach, jakie nawiedziły go tej nocy. Och,
były takie rzeczywiste! Przetarł oczy, ziewając głośno. W końcu
otworzył sklejone zmęczeniem powieki…
Zamarł w pół gestu, w dziwacznej pozie
człowieka z pewną nostalgią żegnającego się z łóżka siłą
przyciągania, z szeroko otwartymi ustami. Zamrugał. A
jednak to nie był sen. Siła tego
stwierdzenia rzuciła go z powrotem na łóżko - a raczej na
przykrytą kocami warstwę siana, którą jakimś cudem pomylił z
jego nader wygodnym, domowym posłaniem. Spojrzał w prawo; tam,
gdzie z początku spodziewał się ujrzeć głowę swej zacnej
małżonki, pochrapywał sobie z pewnym wyrazem dostojności czarny
wiejski kot. Widok ten niejako wstrząsnął Postem.
- A sio! - warknął, energicznie machając
rękami w celu odstraszenia zwierzęcia. Ma się rozumieć, kocur nic
sobie z tego nie robił.
- Widzę, że od rana broimy? - Głos
przesiąknięty słodyczą zabrzmiał tuż nad uchem naukowca.
Odwrócił głowę, by stanąć twarzą w twarz z Ertką. Wyższa od
niego o głowę kobieta promiennie się uśmiechała; w ręku (na
wyskości jego głowy, jednak nie miał czasu, by się nad tym
zastanowić) trzymała wiadro. W ułamku sekundy Post przekonał się,
co było zawartością tegoż wiadra poprzez doświadczenie - lunęła
na niego pokaźna struga wody, do cna przemaczając jedno z lepszych
(i w tym śnie jedyne) ubrań matematyka. O ile się orientował, kot
za nim nawet nie przerwał swojej porannej toalety. Doświadczenie
zdecydowanie nie było jego ulubioną metodą badawczą.
- I co ty robisz, kobieto? - ofuknął Ertkę.
- Doszczętnie zwariowałaś?
- Przecież to tylko sen - powiedziała z tym
prześmiewczym uśmieszkiem na twarzy. - Poza tym, chciałeś
skrzywdzić kota! Nie próbuj mnie nabrać!
- No tak, a teraz będę musiał śnić w mokrym
ubraniu - mruknął na tyle cicho, by kobieta go nie dosłyszała.
Potem dodał głośno:
- Co z tego? To tylko jakieś kociszcze… W
dodatku czarne, tfu. Czarne koty przynoszą pecha.
Ertka chyba nie zwróciła uwagi na jego słowa.
Zamiast tego podeszła i pogłaskała czarnego jak noc kocura, robiąc
przy tym skupioną minę. Kiedy Post pomyślał, że kobieta już
zupełnie o nim zapomniała, ta wzięła zwierzę na ręce i
odwróciła się w jego stronę.
- Koty… koty to ciekawe stworzenia. Nie dziwię
się, że ludzkość się ich boi - zaczęła nieco nieobecnym
głosem. - Czarny kot nie przynosi pecha, on niesie ze sobą ciekawe
wieści. Zawsze tak było. - Zawiesiła głos na chwilę, jakby
próbowała coś sobie przypomnieć. Wyraz jej twarzy stał się
trochę przytomniejszy. - Ach. I masz rację. Zwariowałam. Już
dawno. Ale moje szaleństwo objawia się nieco inaczej… Mimo
wszystko mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza. A teraz idź zjedz
śniadanie jak grzeczny chłopiec. - Post wspaniałomyślnie nie
zwrócił uwagi na dobór słów, mimo że był od niej o dobre
dziesięć lat starszy. - Musimy się pospieszyć.
Jak przez mgłę matematyk przypomniał sobie
poprzedni wieczór i plany wielkiej podróży. “Znaleźć drogę
wyjścia” - jakież to stwierdzenie było absurdalne! Nagle dotarł
do niego bezsens tego, co właśnie czynił. Wierząc, że śni,
szukał wyjścia ze świata, w którym się znalazł, ponieważ
musiał uwierzyć, że nie śni. Podrapał się w czoło. Chyba
niedobrze z nim było. We śnie ludzie raczej na ogólnie zdają
sobie sprawę, że ich sny są nielogiczne. Denerwowało go to.
Nagle zauważył, że przeżuwa jakąś
niemożebnie czerstwą pajdę chleba. Kiedy intensywnie pomyślał o
poprzednich paru minutach, doszedł do wniosku, że Ertka musiała mu
ją wetknąć do rąk w którymś momencie. Miał nadzieję, że jest
to wątpliwej jakości wyrób jego towarzyszki, a nie pozostałość
po byłych mieszkańcach wioski.
Rozejrzał się po pomieszczeniu, szukając
wzrokiem kobiety. To, co ujrzał, kazało mu się zastanowić o
słowach Ertki o jej szaleństwie.
Na środku pomieszczenia siedział owy czarny
kot. Kot był nader spokojny i z pewnym dystansem przyjmował to, co
się wokół niego działo. A działo się sporo. Ertka rozsypała na
podłodze skomplikowane wzory z mąki, wśród których Post widział
znaki z hebrajskiego alfabetu. Nie potrafił ich przeczytać, a tym
bardziej nie posądzał o to swej towarzyszki, która nie mogła być
nikim więcej jak wiejską dziewczyną. Pomyślał, że to kolejny
dowód na to, iż otaczająca go rzeczywistość jest tylko snem;
taki obcy świat mógłby być kreatywniejszy z doborem alfabetu.
Wzór, mimo swojego skomplikowania, układał
się w okrąg, w którego środku siedział właśnie kot. Ertka
skończyła już zabawy z mąką i teraz rozcięła sobie skórę
między nadgarstkiem a pierwszym stawem kciuka, wzdłuż kości
śródręcza. Podstawiła rękę pod pyszczek kota, a ten skwapliwie
zlizał krew. W miejscach, w których szorstki języczek dotknął
rany, skóra zrastała się. Post wybauszył oczy.
Kobieta usiadła po turecku naprzeciwko kota, po
czym wrzasnęła. Był to przerażający okrzyk grozy, wszystko w
odległości dwudziestu mil musiało słyszeć ten dźwięk.
Mężczyzna miał wrażenie, że zaraz ogłuchnie. W życiu nie
słyszał czegoś bardziej obrzydliwego. Z wrażenia chlebopodobny
wyrób wypadł mu z ręki.
Ponad kotem zaczął się materializować jakiś
kształt. Wraz z kolejnymi sekundami krzyku Ertki nabierał coraz
bardziej realnych konturów. Kiedy Postowi wydawało się, że już
więcej nie wytrzyma, krzyk ustał. Obydwoje, Ertka i nowo przybyły
dyszeli z wyczerpania. Tak, jakby to, czego świadkiem był właśnie
matematyk, dla obojga uczestników było wysiłkiem na miarę
przebiegnięcia maratonu. Post nie kwestionował już tego, co się
działo wokół niego. Nic go nie dziwiło i wszystko przyjował ze
stoickim spokojem.
Pierwsza otrząsnęła się Ertka - spojrzała
na matematyka i wysapała:
- Emilu… Emilu, oto jest… To jest Rafel.
Będzie… naszym przewodnikiem. - Kobieta wciąż była wyczerpana,
jednak ten… Rafel, który nagle pojawił się znikąd, wstał już
i otrzepywał ubranie z nieistniejącego kurzu. Zanim jednak się
podniósł, zaszczycił po trzykroć przeklęte kociszcze
niewątpliwie aksamitną fakturą swej dłoni. Zaraz potem kot gdzieś
prysnął, w końcu zachowując się jak na kota przystało. Obcy
podał rękę Ertce i pomógł jej wstać, dopiero wtedy spojrzał na
Posta i się powiedział:
- An akhna, sawai Emil.
Matematyk spojrzał na niego w oszołomieniu.
- Dzieńdobry panu - wydukał.
Ale Rafel już nie zwracał na niego uwagi.
Zamiast tego rozejrzał się po pomieszczeniu z pewnym
zainteresowaniem, jakby oceniał łączenia między kamieniami i
podziwiał pracę fachowca (względnie wieśniaka, który taką chatę
mógł sklecić na poczekaniu). Postowi nie spodobał się ten wzrok.
Przypominał mu jakiegoś jaśnie pana w muzeum, który swoim
wzrokiem skazywał i nagradzał poszczególne dzieła w dogłębnym
przekonaniu o własnej wszechwiedzy i nieomylności.
Ponieważ nadeszła chwila raczej niezręcznej
ciszy, której nikt nie kwapił się przerwać, Post miał czas, by
przyjrzeć się swojemu nowemu “przewodnikowi”. Rafel był, w
odróżnieniu od Ertki, człowiekiem o pewnych obyczajach, co nieco
zadowoliło matematyka. Zaraz jednak zawstydził się tej myśli -
jak by nie było, Ertka była błyskotliwą rozmówczynią i gdyby
nie ona, poprzedniego wieczoru niechybnie by zwariował; pominął
więc te przykre rozważania i powrócił do obserwacji. Rafel był
ponadprzeciętnie wysoki - dla Posta, który miał ledwie pięć stóp
wzrostu, nonszlanckie siedem stóp jego towarzysza wydawało się
czystą niesprawiedliwością losu. Ponadto obcy miał dziwne
znamiona na twarzy - cudaczne motywy wylgądały jak poparzenia albo
blizny.
- Jakiż piękny dzień! - Ni stąd, ni z owąd
odezwał się nagle Rafel. Matematyk zdał sobie sprawę, że się po
prostu perfidnie gapi na niego, więc pospiesznie odwrócił wzrok. -
Cóż, w każdym razie zdaje się być pięknym, zwłaszcza, kiedy
obudziło się jeszcze daleko na Wyspie, a przyjdzie zasnąć na
przedgórzu Okarynów… Niecodziennie się to człowiekowi zdarza.
- Zapewne - mruknął Post. - Gdzie jest ta
cała… Wyspa?
Rafel uniósł jedną brew.
- Jak można nie słyszeć o Wyspie? - spojrzał
bezradnie na Ertkę, jednak ta wzruszyła ramionami i uśmiechnęła
się trimufalnie. Post zasępił się trochę - widać było, że ta
dwójka gra w jakąś niewidoczną dla niego grę, mógł być tylko
obserwatorem i zapewne pionkiem.
- A czego się spodziewałeś? - fuknęła z
pewną przyjemnością. - To ten, na którego czekaliśmy…
Rafel westchnął. Wyjął z kieszeni zwitek
papieru i przybory do pisania (jak
można nosić w kieszeniach przybory do pisania!,
przemknęło się przez głowę Posta), kładząć to wszystko
spróchniałym stole. Oparł się o drewno, od ręki rysując
krzywiste linie. Po chwili matematyk zdał sobie sprawę, że to
mapa. Obcy gestem nakazał Postowi zbliżyć się.
- Na północy nasz świat zaczyna się od Gór
Śmierci - zaczął, zakreślając na mapie obszar na górnej
krawędzi rysunku. - Niżej jest Maa, zupełnie śnieżna kraina.
Najdalej wysuniętym krajem na zachód jest - a raczej było -
Aguavel, bo to państwo jest starsze od świata i powoli zaczyna się
rozpadać. Nie, żebym z tego powodu strasznie cierpiał, mimo, że
się tam urodziłem… - Rafel zamyślił się. - Ale nieważne.
Zaraz pod Aguavel jest Tirand, Całkiem sympatyczne państewko. -
Mężczyzna wskazał palcem na półwysep Tirandu, obok którego
narysowane były dwa bezkształtne placki. - Te dwie wyspy to Pomost
i Wyspa, obydwie należą do Państwa Wyspy. Najbardziej bezpiecznego
zakątka w tym wszechświecie, jak mniemam…
- I to właśnie tam byłeś, tak? - zapytał
się Post. Ta cała “Wyspa” przypominała mu kształtem Irlandię.
- A gdzie jesteśmy teraz?
Rafel przejechał palcem wzdłóż mapy, daleko
na wschód. - Wyspa to drugi koniec świata. My jesteśmy daleko za
Morzem Kowrostym, mniej więcej w tej zatoce. Na wschodzie są Góry
Okarynu… Tam właśnie zmierzamy. To cudowne miejsce, zobaczysz -
zakończył ze złośliwym uśmieszkiem. Postowi zupełnie się to
nie spodobało.
- W każdym razie… Warto by było ruszać! -
krzyknął Rafel. - Nie mamy czasu do stracenia…
Dookoła nie było żywej duszy. Ejres to czuła.
Tylko dlatego zdecydowała się pojawić w tym miejscu. Miejscu tak
groźnym i pełnym gorzkich wspomnień… Tak. To tutaj żyła i
istniała przez wiele lat, jako wszechwładny obiekt kultu. To stąd
polowała na swojego brata. Rozejrzała się dookoła. Kiedyś stał
tutaj kamienny ołtarz, bardzo dawno, dawno temu. Później wokół
ołtarza zbudowano drewniane schronienie, które, trafione piorunem,
spłonęło. W późniejszych czasach nikt już nie kwapił się
budować pomników jej chwały, więc w tej cienistej dolinie ze
wszech stron otoczonej skałami stał tylko namiot.
O ironio losu, to właśnie namiot przetrwał
najdłużej, stał w jednym miejscu przez tysiące lat. Zdążył
przesiąknąć jej aurą i siłą, więc kiedy w końcu spłonął
przed paroma miesiącami, poczuła się, jakby utraciła cząstkę
własnej duszy i mocy.
Wszystko przez tę dziewuchę i jej syna,
wszystko przez Shirrkhez i Mera. Ten ostatni podpalił całą dolinę,
kiedy zdał sobie sprawę, że Shirrkhez nie żyje… A ona zginęła,
ponieważ w tym właśnie namiocie Ejres ją do tego zmusiła,
zapowiadając początek własnego końca. Och, skąd mogła wiedzieć,
że to się wszystko tak skończy?
Och, bracie! Doprawdy, to był chyba twój
najlepszy dowcip… Sam byłeś ojcem Shirrkhez, nadawając jej
kształt, miałeś pewność, że ona ciebie zabije… Bo takie było
jej przeznaczenie. A dopóki żyłeś, przeznaczenie każdego
człowieka się wypełniało…
Nagle pewna myśl wpadła jej do głowy; ze zgrozą spojrzała w
niebo.
- Nemezisie… Czy ty specjalnie sprowadziłeś
nia siebie śmierć? Czy ty się poddałeś?
Nikt jej nie odpowiedział.
- Odpowiedź mi, bracie! - wrzasnęła, a jej
krzyk niósł się echem po całej dolinie. Z grupy drzew nieopodal
wyleciało parę kruków.
I wtedy to zaczęło się dziać. Powietrze
wydychane przez boginię gęstniało i formowało się w
półprzeźroczyste kształty, rozmyte niczym tytoniowy dym. Z dymu
nie powstało już nic więcej, szarobłękitny obłok osiągnął
maksimum swojej witalności.
- Doprawdy, wierzysz w przeznaczenie? Siostro -
dźwięk wydobył się znikąd.
Kobieta ściągnęła brwi w surowym wyrazie.
- Ja… Nie wiem. Chciałam.
Chmura nie zareagowała; a przynajmniej nie
werbalnie. Obłok poruszył się, jakby gnanny niewidzialnym wiatrem,
i owinął się wokół kobiety.
- Tak sobie myślę… To była głupia zabawa.
Od zawsze. Ja majstrowałam ideami, a ty ludźmi… W którym
momencie uwierzyliśmy, że to coś więcej niż tylko licha,
niebezpieczna rozrywka? Kiedy umarło pierwsze niewinne dziecko?
Kiedy Matka nas opuściła? Kiedy, przekonani o wzajemnej dozgonnej
miłości, walczyliśmy i nienawidziliśmy się coraz bardziej?
- Co ja mam teraz zrobić? Nemezisie… -
Samotna łza pociekła po twarzy Ejres. Była sama. Tak bardzo sama
jak nigdy dotąd… Część chmury zatopiła się w ciele bogini.
- Mam dosyć tego życia. Wracam do Staruchy;
tam chociaż przydam się na coś. Och, kim jesteśmy my, bogowie,
skoro mogłam zabić cię tak łatwo?
- Czym jesteśmy, skoro nawet martwy wciąż nie
mogę umrzeć - zawtórował jej głuchy głos.
- Doprawdy dzieci tej krainy mają rację, zwąc
nas bezużytecznymi! Od zarania dziejów, od czasów Leśnego Pana,
wszystkie nasze czyny pozbawione były znaczenia…
Duch Nemezisa już uciekał, marniał.
Ejres westchnęła. Uniosła głowę,
podziwiając doskonałość niebios. One zawsze były królestwem jej
brata.
Przywdział wyblakłe szaty wędrowca i
schwyciła z powietrza jak najbardziej materialny kostur. Do Matki
można było się dostać tylko w jeden sposób - na własnych,
śmiertelnych nogach.
- Wiecie, od czego zaczął się świat? Nie
miał początku w płomieniach ani w wodzie, jak sądzą niektórzy…
Nie, on istniał od zawsze. Nie wiem, w jakiej formie, ale zawsze był
- Rafel podjął kolejną historię, ku uciesze Ertki i
niezadowoleniu Posta. - Wasza cywilizacja zaczęła się od Leśnego
Pana, który był pierwszym władcą Aguavel. Och, w tym czasie było
już wiele mniejszych lub większych organizacji, gwardii i plemion,
jednak Leśny Pan jest szczególny. Był pierwszą osobą zdolną
tkać magię. Nie, on niejako był tą magią…
Obrano go na króla, jednak nie był to zbyt
szczęśliwy wybór. Z początku troszczył się o poddanych, jednak
później moc, jaką dzierżył, zaczęła ściągać go ku
szaleństwu. W chwili śmierci dokonał jednak ostatniego cudu:
uwolnił większość swojej energii, by w ciągu paru tygodni
większość nasion na niemal niemożliwie ogromnej przestrzeni
wykiełkowała i wyrosła…
- Och, nie masz może trochę wody? - przerwał
mu Post z pewną zamierzoną impertynencją. Otarł kropelki potu z
czoła. Wędrowali już od dobrych paru godzin, jednal wierzchołki
gór widoczne w oddali niemal się nie przybliżyły. Przez cały ten
czas był zmuszony wysłuchiwać niewiarygodnych historii Rafela,
który twierdził, że przeżył już tysiące lat. Śmieszne! Jak on
sam mógł wogóle wymyślić coś tak bzdurnego, nawet we śnie?
Nagle ktoś dźgnął go w plecy; obejrzał się.
Ertka ze smutnym uśmiechem na twarzy podała mu bukłak z
chlupoczącą zawartością.
-... i tym sposobem Lyth, wnuczka Leśnego Pana,
uratowała swój kraj. Jako pierwsza ujarzmiła magię, pozbawiła ją
pierwiastka szaleństwa i podzieliła się jej wiedzą z innymi.
Gdyby nie ona, Aguavel upadło by równie szybko, jak powstało,
muszę to przyznać. Ale to jest ta jaśniejsza strona jej
dziedzictwa…
Post wpijał wzrok w plecy swojego przewodnika;
niedokończona myśl zawisła w powietrzu.
Dla pewnej jasności: odnoszę się tutaj do moich tekstów z lipca, maja i kwietnia. :)
OdpowiedzUsuń