Na Rynku Głównym w Krakowie jak
zwykle było tłoczno.
Ludzie biegiem przemierzali
Sukiennice, przeciskając się przez tłumy turystów, stojących na środku i z
otwartymi ustami gapiącymi się na pamiątki.
Wejście z jednej strony zatarasowane było przez grupę Japończyków,
starannie dokumentujących na milionach fotografii każdy odcinek wieńczącego
sklepienie łuku. Matka z kilkumiesięcznym dzieckiem w wózku, szczebiocząc coś
radośnie, co kilka sekund ukradkiem spoglądała na zegarek, w myślach planując
krwawą zemstę na małżonku, który spóźniał się już TRZYDIEŚCI DWIE SEKUNDY, co
zasługiwało przynajmniej na łamanie kołem. Młody chłopak w obcisłych spodniach,
rozpadających się trampkach, koszulką z wizerunkiem ludzi, których rodzice
zazwyczaj każą się wystrzegać, z butelką taniego trunku w ręku krzykiem „No
future, no future, no future!” zagłuszył hejnalistę, po raz tysięczny w swoim
życiu wygrywającego jednolitą, urywaną w odpowiednim momencie melodię. Kobieta
z wypakowanymi zakupami torbami szybko przeglądała w głowie zawartość portfela,
planując, co ugotować piątce dzie… W sumie to szóstce, mąż też do dzieci się
zaliczał… na obiad. Mocno wymalowana nastolatka łypała z pożądaniem na grupę
napakowanych przedstawicieli pewnej specyficznej subkultury, którzy, nie
zwracając na nią uwagi, podziwiali trzeci pasek na nowo nabytych dresach.
Utykająca staruszka, mocno miętosząc w powykręcanych reumatyzmem dłoniach wypchaną
świeżym pieczywem torbę, złorzecząc pod nosem na dzisiejszą młodzież, która nie
miała za grosz szacunku dla ludzi starszych. Ze złością odepchnęła od siebie
zarośniętego, odrobinę miśkowatego jegomościa w glanach, który zaoferował pomoc
w dźwiganiu zakupów. Facet z teczką trochę krwawił, jednak dzielnie brnął ku
ławce, na której wypalająca szluga za szlugiem dziewczyna właśnie zaczynała się
rozbierać. Wystrojony w garnitur mężczyzna ze skórzaną aktówką w ręku
przepychał się łokciami przez grupę turystów słuchających z ust znudzonego
przewodnika historii Kościoła Mariackiego, prowadząc jednocześnie przez telefon
niezwykle ważną rozmowę biznesową, która nie dotyczyła problemu głodu na świecie, coraz większej
ilości zachorowań na raka, zwiększonej inflacji czy długu publicznego – był
jednak przekonany, że bez utargowania odpowiedniej kwoty w ramach następnego
przetargu umrze, zginie, zacznie wąchać kwiaty od spodu, a zamiast na Malediwy
przejedzie się stylowo czarnym samochodem, przykryty wieńcem z napisem
„Ostatnie pożegnanie”. Kobieta w nienagannym makijażu, lustrując wzrokiem
potencjalne ofiary, poprawiała misternie upinane włosy, dobrze wiedząc, że za
kilka godzin fryzura i tak będzie zniweczona przez starszego mężczyznę
czytającego książkę, chłopaka bez koszulki rozdającego ulotki, albo tego
robiącego zdjęcia gołębiom na klonie, albo o, tego obok, który uparcie próbował
wyłowić coś z kieszeni, albo…
Wśród
tłumu szedł mężczyzna. Nie wyróżniał się niczym szczególnym; no, może był nieco
wyższy, może miał nietypowe rysy twarzy, może poruszał się z wyjątkową,
niespotykaną gracją, może był zbyt podobny do cienia, niż do zwykłego
człowieka… Nie to jednak sprawiało, że był I N N Y.
Na
jego twarzy malował się niezmącony niczym, przerażający w swojej prostocie
spokój. Pomimo ust wygiętych łagodnie w półironiczny uśmiech, szatańskich
błysków w zimnych, stalowych oczach, niewielkiej zmarszczki na czole i
podejrzanie opadającego lewego kącika ust, emanował nieziemskim spokojem, który
paradoksalnie budził w ludziach coraz większy niepokój.
Usiadł
na jednym z wiklinowych foteli kawiarni Pod Dwoma Smokami, wystawił twarz do
słońca. Po chwili uśmiechnął się szarmancko do młodej kelnerki, żującej ze
znudzeniem balonową gumę, obserwował uważnie, jak skrobie w notesie jego
zamówienie. Nie musiał czekać długo. Niecałe pięć minut później ujął delikatnie
w dwa palce ucho malowanej w niebieskie, kwiatowe wzory filiżanki i podnosząc
ją do twarzy, wciągnął w nozdrza ciężki aromat, pierwszy łyk rozpłynął się po
podniebieniu.
Kawa.
Był
to jedyny powód, dla którego szkoda mu było Ziemi. Ta hodowana w piekle od
zawsze miała posmak siarki – dość subtelny, jednak niweczył cały bukiet.
Zresztą… Mielenie ziaren przez grzeszników też nie było dobrym pomysłem –
ludzie, nawet ci martwi, pozostawali mściwi i złośliwi. Co dziwne, po śmierci
jakby im się pogarszało… O ile to w ogóle możliwe.
A
kawa miała na niego zbawienny wpływ.
Zakładając,
że władca piekieł mógł zostać kiedykolwiek zbawiony.
Zmrużył
oczy; źrenice, przyzwyczajone do blasku ognia, nie promieni słonecznych, zbyt
szybko się męczyły. Spod półprzymkniętych powiek mógł jednak spokojnie patrzeć
na ludzi, którzy, żyjąc w ciągłym pośpiechu, nie zdawali sobie sprawy z tego,
co nastąpi za kilka minut.
Majowie
się pomylili. Niewiele, ale zawsze.
Albowiem końca świata 21 grudnia Anno Domini
2012 nie było. Świat nie zginął, nie utonął, nie spaliły go ognie piekielne,
nie został pochłonięty zarazą w postaci nieczytających książek ludzi… No, to
ostatnie nieomal nastąpiło, na szczęście istniało jeszcze kilkoro wyjątków,
którzy nie poddali się modzie na bycie idiotą. Nieważne. Ich istnienie miało
się skończyć już wkrótce.
Mężczyzna
wyciągnął z kieszeni zegarek, przytroczony złotym łańcuszkiem do marynarki.
Otworzył go.
Jeszcze 10, 9, 8, 7…
Jeszcze 10, 9, 8, 7…
Końca
świata w roku pańskim 2012 nie było. Pan Ciemności, Król Umarłych, Ojciec Zła, Hades, Arawn, Surtr, Belzebub,
Lucyfer, czy jak inaczej go zwano, zaspał, przygotowania antyświąteczne nie
pozwoliły mu odpowiednio celebrować apokalipsę. Dlatego też koniec świata miał
nastąpić 7 lipca Anno Domini… Czy raczej Anno Diaboli 2013, o godzinie 13 minut
22…
Teraz.
Lucyfer
spokojnym ruchem zatrzasnął zegarek, chowając go z powrotem do kieszeni szarej
marynarki. Z ogromną ulgą zerwał z twarzy maskę udawanego człowieczeństwa,
pstryknięciem palców przywołał do siebie widły. Patrząc, jak skorupa ziemska pęka,
zastępy diabłów, ku przerażeniu ludzi, zaczynają opanowywać Ziemię, czterech
jeźdźców na czterech koniach, przy muzyce płynącej z siedmiu trąb siedmiu
napakowanych Aniołów, zstąpiło z nieba, a tętent kopyt odbił się głuchym echem
po starych kamienicach, wolno sączył kawę. Gorzki smak rozlewał się w jego
ustach, przywołując na twarz triumfalny uśmiech. Nie spieszył się. Po co?
Kawa
smakuje najlepiej w chwili końca świata.
"w myślach planując krwawą zemstę na małżonku, który spóźniał się już TRZYDZIEŚCI DWIE SEKUNDY, co zasługiwało przynajmniej na łamanie kołem. "
OdpowiedzUsuńJuż zaczyna mi się podobać, łapie nawet lekką śmiechawę;)
"planując, co ugotować piątce dzie… W sumie to szóstce, mąż też do dzieci się zaliczał…"
Teraz już śmieję się w głos - historia, jak z majne prywatnego domostwa;)
Dostrzegam parę błędów stylistycznych, ale co tam - sama orłem nie jestem;)
Klimacik kulturalnie budowany,język plastyczny, opisy obrazowe i temat również ciekawy... i kawa, trunek ukochany - czyżbym miała w sobie coś z diabła?;)
Najkrócej, jak można - bardzo mi się podobało.
Muszę cię pochwalić za idealne scharakteryzowanie japońskich turystów :P
OdpowiedzUsuń*"Matka z KILKUmiesięcznym dzieckiem w wózku, szczebiocząc coś radośnie, co KILKA sekund ukradkiem spoglądała na zegarek" - zmieniłabym, bo brzydko wygląda;
*"spóźniał się już TRZYDIEŚCI DWIE SEKUNDY" - zjadłaś "z" przy "trzydzieści" ;>;
*"Utykająca staruszka, mocno miętosząc w powykręcanych reumatyzmem dłoniach wypchaną świeżym pieczywem torbę, złorzecząc pod nosem na dzisiejszą młodzież, która nie miała za grosz szacunku dla ludzi starszych" - w tym zdaniu ewidentnie czegoś brakuje albo ty zamiast "złorzeczyła" napisałaś "złorzecząc" ;) Bo czytamy, że staruszka jest utykająca i miętosząc oraz złorzecząc... robi co?;
*"Facet z teczką trochę krwawił, jednak dzielnie brnął ku ławce, na której wypalająca szluga za szlugiem dziewczyna właśnie zaczynała się rozbierać" - ten facet z teczką to tak ni stąd, ni zowąd... Na początku pomyślałam, że to ten, co go babcia odepchnęła, ale nie pasuje mi teczka do glanów i krew do popchnięcia przez babcię :P Więc podtrzymuję swoje "eee... a ten skąd się wziął?!" :P No i ta dziewczyna z ławki... miałaś na myśli chyba zdjęcie swetra czy coś, a nie rozbieranie się do naga? (jeśli nie... to ja chyba w innym Krakowie żyję :P);
*"Wystrojony w garnitur mężczyzna ze skórzaną aktówką w ręku przepychał się łokciami przez grupę turystów słuchających z ust znudzonego przewodnika historii Kościoła Mariackiego, prowadząc jednocześnie przez telefon niezwykle ważną rozmowę biznesową, która nie dotyczyła problemu głodu na świecie, coraz większej ilości zachorowań na raka, zwiększonej inflacji czy długu publicznego – był jednak przekonany, że bez utargowania odpowiedniej kwoty w ramach następnego przetargu umrze, zginie, zacznie wąchać kwiaty od spodu, a zamiast na Malediwy przejedzie się stylowo czarnym samochodem, przykryty wieńcem z napisem „Ostatnie pożegnanie” - zdanie długie niczym z Sienkiewicza. Za długie, zgubić się można w kilku miejscach. Osobiście rozbiłabym je na co najmniej trzy osobne.
*"Na jego twarzy malował się niezmącony niczym, przerażający w swojej prostocie spokój (...) emanował nieziemskim spokojem, który paradoksalnie budził w ludziach coraz większy niepokój" - dwa razy w krótkim akapicie piszesz o tym samym. Po co? ;)
Ogółem pomysł ciekawy, chociaż te człowiecze wyliczanki nieco mnie znużyły. Podobało mi się, że podeszłaś do opowiadania z humorem. No i fajny pomysł na odniesienie do piekielnej kawy ;)
No i muszę zapytać - opowiadanie było pisane z myślą o konkursie "Ostatnia kawa..." Portalu Pisarskiego? :)
Pozdrawiam :)
Jestem na "tak", ogólnie bardzo mi się podoba. Przeczytałam z zainteresowaniem, ciekawa jak też zakończysz opowiadanie. Wydaje mi się, że za dużo opisu poświęcone jest pierwszej części a za szybko, określiłabym to słowem "liźnięte" z samego sedna. Czuję delikatny niedosyt, gdy już buduję w wyobraźni moment nadchodzącego końca. Podoba mi się opis Lucyfera, ten spokój, gdybym miała opisać tę postać, zrobiłabym to w podobny sposób.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam:) Czekam na więcej w podobnym stylu.
P.S. Gdybym miała wybrać miejsce w którym chciałabym być w ostatnim dniu byłby to właśnie Kraków.
paris blue
O, jakie fajne! Bardzo mi się podobało, jak dla mnie początek wcale nie była za długi. Pozostaje tylko odwiedzić Kraków 7 lipca :D Cóż, nie dziwię się, że szatan wybrał akurat to miasto.
OdpowiedzUsuńCałkiem fajne, co prawda trochę za szybko wszystko się skończyło, mogłabyś to trochę bardziej rozbudować, bo właściwie nie odczuwa się żadnej akcji. Jednak czytało się przyjemnie, pomysł był ciekawy i podobało mi się to z lekka humorystyczne zabarwienie, także myślę, że byłoby świetnie, gdybyś zrobiła z tego dłuższe opowiadanie, bo to co tu przedstawiłaś, idealnie nadaje się na prolog ;)
OdpowiedzUsuńFragmenty dotyczące tego, że "koniec świata nie nadszedł", niezwykle kojarzą mi się z Narrenturm pana Sapkowskiego - czy aby słusznie? :D
OdpowiedzUsuń