Wpatrując
się w nieskazitelnie gładką powierzchnię metalowych drzwi, chowam pilot do
kieszeni. Teoretycznie nie powinnam wchodzić do środka sama, bez lekarskiej
obstawy, ale uparłam się przy swoim. Nie widzę innej możliwości, żeby
ostatecznie zamknąć ten rozdział. Nie mogę tego zrobić, patrząc na otwartą
książkę za oknem wystawowym; przez szybkę. Muszę pozbierać się do kupy i
postąpić jak należy. Ostatni gest sprawiedliwości tchórzliwej egoistki.
Jeśli
coś będzie mi grozić, mam po prostu nacisnąć przycisk alarmu. Wierzę, że to
będzie dla mnie wystarczające zabezpieczenie. Wierzę w siebie, i w nią. Może nie tak, jak kiedyś, może
nawet ta odrobina to zwykła naiwność, ale czuję, że powinnam to zrobić. Że nam
obu wyjdzie to na dobre.
Lekarz
powoli otwiera przede mną drzwi. Mięśnie jego twarzy są napięte do granic
możliwości; wiem, że to najpewniej nie zwiastuje niczego dobrego, ale muszę być
konsekwentna. Skinieniem głowy pozwala mi wejść do środka, więc przekraczam
próg, zanim ogarną mnie wątpliwości. Drzwi zamykają się tak szybko, że podmuch
powietrza wywołuje dreszcz wzdłuż mojego kręgosłupa. A może… może to nie
podmuch powietrza. Może to ten widok, który się przede mną maluje.
Na
białej, wykrochmalonej do granic niewygody pościeli znajduje się zniszczona
skorupa tego, co jeszcze kilka lat temu mogłabym nazwać sensem mojego
istnienia. Wygląda, jakby odessano z niej
całe życie – wychudzona tak, że kości zdają się przebijać jej cienką, pergaminową skórę, kolorem przypominającą pościel, na
której siedzi. Nadgarstki i policzki znaczą mniej lub bardziej świeże
zadrapania, a jestem pewna, że pod tą za dużą koszulą nocną znalazłoby się ich
więcej. Zastanawiam się, dlaczego nie jest w kaftanie bezpieczeństwa, skoro
notorycznie robi sobie taką krzywdę. Czarne włosy sięgają niemal do pasa,
chociaż nie są przez to wcale piękniejsze; wręcz przeciwnie, splątane, tłuste
strąki zdają się przytłaczać i obciążać jej
wątłą postać. I znowu nachodzi mnie myśl: dlaczego nikt nic z tym nie robi?
Dlaczego nikt o nią nie dba? Dlaczego
priorytetem jest czysta, biała pościel, a nie ludzkie życie?
Mam
wrażenie, że wokół serca zaciska mi się pięść. Wyrzuty sumienia? Najwidoczniej.
Chociaż wiem, że cokolwiek do niej
czułam, nie istnieje, jakaś część mnie podświadomie wciąż brała za nią odpowiedzialność. I dopiero w tej chwili ta
część daje o sobie znać, obarczając mnie poczuciem winy.
Zoé podnosi głowę na dźwięk zatrzaskiwanych drzwi i
pierwszy raz od trzech lat mam okazję spojrzeć jej w oczy. Nie wiem, czy to smutek, rozczarowanie, czy po prostu
zdziwienie, to, co czuję, gdy dostrzegam, jak bardzo wyblakły i zmatowiały;
wyglądają jak mętna woda w jeziorze przy pierwszych roztopach. Czy to w ogóle
możliwe, żeby oczy straciły blask? Może to tylko gra światła?
Biorę wdech; w powietrzu wyczuwam zapach potu,
brudu i… uryny. Dziwi mnie to, na pościeli nie widzę śladu, jednak nie odważam
się rozejrzeć po całym pomieszczeniu. Powoli podchodzę do łóżka, starając się
nie odrywać od niej wzroku, żeby nie
pomyślała, że się jej boję albo nie
chcę tu być. Fakt, że w rzeczywistości myślę zupełnie inaczej, usiłuję po
prostu ignorować.
Zoé odwzajemnia moje spojrzenie, tkwiąc w
bezruchu i dopiero, kiedy siadam obok niej
na skraju łóżka, zaciska swoje suche, pogryzione usta w wąską linię, a jej oczy zwężają się nieco. Obgryzione
paznokcie wbijają się w prześcieradło.
Czuję ukłucie w sercu. To głupie i infantylne,
ale nagle przypominam sobie różany kolor jej
pełnych, roześmianych warg, ich dotyk i smak, i zwyczajnie… tęsknię. A
tymczasem tego już po prostu nie ma.
Pomiędzy nami zawisa ciężka niczym ołów cisza,
chociaż tylko ja zdaję się być nią skrępowana; Zoé po prostu taksuje mnie
wzrokiem i nie dostrzegam w jej
spojrzeniu nic szalonego, a to nijak nie koresponduje ze wszystkim, co do tej
pory ujrzałam i w rezultacie tylko przeraża mnie jeszcze bardziej.
Nie, nie sama Zoé mnie przeraża. Przeraża mnie ta
zimna, racjonalna świadomość w jej
oczach, bo nie wiem, jak ją interpretować. Zapominam języka w gębie.
– Wiedziałam, że przyjdziesz – mówi w końcu Zoé,
a jej słowa brzmią jak krzyk w mojej
głowie po tylu długich sekundach ciszy.
Wydaje mi się, że słyszę jej głos po raz pierwszy w życiu, choć to pewnie tylko mój umysł
płata mi figle. Przez trzy lata zdołał wyprzeć ze świadomości wiele szczegółów
związanych z Zoé, chociaż selekcja była zupełnie przypadkowa. Nie pamiętam
barwy jej głosu, nie pamiętam uczucia
motyli w brzuchu za każdym razem, gdy się spotykałyśmy, nie pamiętam dzwonka w
komórce ustawionego na Zoé, nie pamiętam, jaką kawę piła, jak często płakała,
jakie miała pismo. Pamiętam za to jej
głośny, zaraźliwy śmiech, jej zapach
tuż po wyjściu spod prysznica, fakturę jej
skóry pod moimi palcami, kształty jej
ciała, które były moją największą inspiracją, kiedy dniami i nocami
przesiadywałam w studiu na stychu zapleśniałej kamieniczki w Paryżu, tworząc
moje pierwsze, nieudolne rzeźby.
Tymczasem najgorsza rzeźba Zoé w dziejach: z
obdrapaną, nie gładką skórą, smrodem uryny zamiast zapachu lawendy, wystającymi
kośćmi zamiast dziewczęcej urody, wymawia moje imię:
– Geneviève. – Ot, tak, bez żadnych emocji. I to
trafia do mnie bardziej niż cokolwiek innego.
–
Tak, to ja – mówię, jakby były ku temu jakiekolwiek wątpliwości.
–
Ginette – niespodziewanie zdrabnia i niemal się uśmiecha. Nikt mnie tak nie
nazywał, od kiedy Zoé wylądowała w Lalizolle.
–
Ginette – przytakuję, starając się odpowiedzieć na uśmiech. Czuję, że wychodzi
mi z tego niezbyt przekonujący grymas, ale matowe oczy Zoé zdają się pomijać
takie szczegóły. Jej wątłe, kościste
dłonie zaciskają się niespodziewanie na moich, a wyraz twarzy poważnieje. Choć
to dziwne, wciąż nie mogę się doszukać ani grama szaleństwa w sposobie, w jaki
na mnie patrzy. Myślę, że jestem po prostu zbyt rozkojarzona, by to dostrzegać,
a Zoé nie robi nic, czego bym się po niej
spodziewała, co wcale nie ułatwia mi zadania.
–
Czy możesz mnie wysłuchać? – pyta spokojnie, a ja mimowolnie kiwam głową. W
zasadzie nie wiem już nawet, czy tego chcę i czy jestem w stanie ostatecznie
odciąć się od niej tak, jak to
planowałam, ale nie umiem, po prostu nie umiem racjonalnie działać. Zoé wydaje
się w tej chwili trzeźwiej myśląca ode mnie.
Nagle
rozluźnia uścisk i przyciska dłonie do uszu, zaciskając powieki i wykrzywiając
usta w niemym krzyku. Czuję, jakby to trwało wieki, jednak zanim zdążę zebrać
się w sobie i przemyśleć, co powinnam zrobić, Zoé uspokaja się, bierze kilka
głębokich wdechów i powraca spojrzeniem na moją twarz.
–
Wszystko w porządku? – pytam w końcu, choć to najbardziej idiotycznie pytanie,
jakie mogłabym zadać dziewczynie, która od prawie czterech lat przebywa na
oddziale zamkniętym w zakładzie psychiatrycznym.
Zoé
tymczasem po prostu się uśmiecha, naprawdę szczerze i normalnie, chociaż
pęknięcia na jej ustach poszerzają się, a na jednym z nich pojawia się nawet
kropelka krwi.
–
Nie, Ginette – odpowiada, nie zmieniając wyrazu twarzy. – Nic nie jest w
porządku. Wszyscy uważają mnie za wariatkę i faszerują mnie jakimiś pieprzonymi
lekami, które w ogóle mi nie pomagają. Nie może być bardziej nie w porządku.
W
głowie mam już istny mętlik. Staram się zachować zimną krew i nie sięgać po
pilot, ale niemal czuję, jak w żyłach buzuje mi adrenalina. „Uciekaj”,
podpowiada umysł. „To wariatka, rzuci się na ciebie, zanim zdążysz o tym choćby
pomyśleć. Rzuci i jeszcze, nie daj Boże, zabije. Chcesz umrzeć? A co ze
studiami na Akademii? Co z Fleur? Co z adopcją, którą planujecie? Co z
rodzicami? Kto się zaopiekuje ojcem, kiedy rak wreszcie strawi twoją matkę?
Chcesz go oddać do domu starców? Nie wstyd ci? Co z tobą, Geneviève? Co jest?
Zwiewaj, jeśli ci życie miłe!”
–
Ginette, wysłuchaj mnie, proszę – Zoé wtrąca się gdzieś pomiędzy jedną a drugą
szaleńczą myśl w mojej głowie, ściągając moją uwagę z powrotem na ziemię. –
Naprawdę nie obchodzi mnie już, co tu ze mną robią. Mam gdzieś, że tu jestem.
Nie nadaje się do funkcjonowania w społeczeństwie i chyba obie dobrze o tym
wiemy. Tylko że… Ginette, ty nie masz pojęcia, co się naprawdę dzieje. A ja nie
mam komu o tym powiedzieć.
Obserwuję
Zoé w milczeniu. Rykoszetem powraca poczucie winy. Przez trzy lata udawałam, że
nie istnieje, a tymczasem Bóg jeden wie, co ona
przeżywała przez ten czas zupełnie sama.
Czuję
się podle, ale wstyd przed samą sobą jest wystarczająco ogromny, bym nie
chciała się z nim obnosić. Robię dobrą minę do złej gry; uśmiecham się,
wkładając w to tyle serca, ile potrafię i mówię:
–
Więc powiedz mi. Jestem tu i nie ucieknę, obiecuję. Powiedz.
Zoé
pochyla się ku mnie, przykładając palce lewej ręki do swojej stroni.
–
Oni są tutaj. Mówią do mnie, nie wiem jak, ale to się dzieje. Mówią do mnie,
mówią okropne rzeczy, Ginette, okropne! Ciągle słyszę tylko o bólu, o śmierci,
o cierpieniu… Słyszę, jak umierają ludzie na drugim końcu świata. Słyszę ich
ostatni oddech, z którym uchodzi z nich życie. Czuję zimno, kiedy to się
dzieje, Ginette, okropny, lodowaty chłód. Czasami widzę jakieś straszne…
straszne miejsca, w których jest wilgotno i ciemno, i zimno, a ludzie krzyczą.
To jest okropny krzyk, Ginette, czasami budzę się w nocy, bo czuję ich ból,
tych ludzi, którzy tam krzyczą, a potem okazuje się, że niemal odgryzłam sobie
język albo wydrapałam dziury w policzkach. Nikt nie chce mnie tu słuchać,
Ginette, wszyscy się boją, udają, że jestem wariatką, bo tak jest łatwiej. Ale ja
wiem, wiem, że tak nie jest. I wiem też, co myślisz, myślisz, że mają rację. Ja
rozumiem, Ginette, ja wszystko tak dobrze rozumiem… Ale ktoś musi to usłyszeć.
Musi, musi! Ginette, ty mnie musisz wysłuchać, dobrze? Musisz o tym wiedzieć!
Musisz, bo jeśli nie, będą się dziać straszne rzeczy, a ja nie mogę nic na to
poradzić! Oni… oni…
W
tym momencie znowu łapie się rękami za głowę, ale tym raz podciąga kolana pod
brodę i zaczyna kiwać się w przód i w tył, poruszając bezgłośnie ustami. Potem
kręci głową i zaciska dłonie, jakby chciała palcami dostać się do mózgu, chowa
twarz pomiędzy nogami, nie przestając się poruszać jak w transie.
A
ja? A ja słyszę jej stłumione
mamrotanie i po raz pierwszy, od kiedy tu jestem, wiem, czego chcę.
Chcę
uciec. Uciec jak najdalej stąd. Zapomnieć, że Zoé kiedykolwiek znaczyła coś w
moim życiu, że w ogóle ją znałam.
Zapomnieć o jej bólu, o jej słowach, o jej zniszczonej ludzkiej skorupie i wrócić do życia, w którym
wszystko jest normalne. Wyciągnąć pilot, sprowadzić ludzi, którzy przykują ją do łóżka, nafaszerują wszystkim, co
mają, otumanią ją, może wyleczą, może
uśpią… Nieważne. Nie wiem, nie chcę… Nie chcę o tym myśleć. Nie chcę myśleć o
tym, co się dzieje w jej spaczonej
wyobraźni, chcę po prostu wstać i wyjść, wstać i wyjść, wstać i wyjść…
Zoé
krzyczy. Obca, straszna, gnijąca Zoé wydaje z siebie najbardziej przerażający
wrzask, a moje serce pęka nie dlatego, że to Zoé, która kiedyś była dla mnie
więcej niż wszystkim, ale dlatego, że ten ostry jak brzytwa krzyk przecina
wszystkie sznurki, które wiążą mnie z rzeczywistością. Z normalnością. Z moim
własnym ja. Po prostu otulam ją
ramionami, przyciskam jej
zmaltretowane, wychudzone ciało do siebie, ukrywam twarz w długich, czarnych
włosach i całuję ją w czubek głowy. W
szybkim tempie na mojej koszuli pojawia się mokra plama od łez. Nie zwracam na
to uwagi, właściwie nie zwracam uwagi na nic poza wwiercającym się w mózg
wrzaskiem.
Nie
wiem, ile to trwa, ale kiedy Zoé uspokaja się wreszcie i podnosi głowę, by
spojrzeć mi w oczy, z jej nosa spływa
strużka krwi. Bez zastanowienia ocieram ją dłonią, zatrzymując palce na jej policzku o ułamek sekundy dłużej,
niż bym chciała i mówię:
–
Opowiedz mi, Zoé. Wszystko mi opowiedz.
Damien
stał oparty o swojego zadbanego, czarnego Panharda 24, rozmawiając przez telefon.
Kiedy mnie zobaczył, zmarszczył tylko czoło, zakończył połączenie i natychmiast
podszedł, żeby złapać mnie pod ramię w razie, gdybym miała nagle zemdleć na
bruk.
–
Co się stało? – zapytał, jednak widząc, że nie jestem zbyt chętna do otwierania
ust, przeniósł wzrok na lekarza.
–
Mnie proszę nie pytać – odparł ten, unosząc ręce w geście poddania. – Spędziła
tam cały boży dzień, a po wyjściu złapała się ściany i zwymiotowała na naszego
pielęgniarza. Radziłbym, żeby jej pan tu więcej nie przywoził.
–
O to się proszę nie martwić.
Damien
bardzo ostrożnie odprowadził mnie do drzwi samochodu, posadził na miejscu
pasażera, zapiął pas i dopiero wtedy usiadł za kierownicą. Przez chwilę
milczeliśmy oboje.
–
Jeśli potrzebujesz jakiejś torby, coś powinno być w schowku – odezwał się
wreszcie.
Pokręciłam
tylko głową i podniosłam dłoń na znak, żeby się nie martwił. Na wszelki wypadek
odsunęłam jednak szybę, żeby móc pooddychać świeżym powietrzem.
Spędziliśmy
w ciszy kolejne kilka minut.
–
Jest trzecia w nocy – zagaił znowu.
Czułam,
że Damien najchętniej spytałby mnie wprost, co się takiego stało, ale dzięki
Bogu tego nie robił. Przynajmniej jeszcze nie.
–
Tak? – zdziwiłam się szczerze. – W najgorszym wypadku obstawiałam północ.
Tylko
się uśmiechnął i spojrzał na mnie, lustrując mnie wzrokiem.
–
Cóż, może nie mamy tu teraz za dobrego światła, ale i tak widzę, że jesteś
zielona jak choinka.
–
Przejdzie mi – ucięłam krótko.
–
Serio, Gennie, niewiele mi z twoich zapewnień, jeśli nagle znienacka masz mi
obrzygać mój nowy samochód. Wiesz, ile mnie kosztowało to cacko? Oryginalny
model z sześćdziesiątego szóstego! Miejże trochę empatii, toż to samochód z
duszą. Chcesz puścić pawia na moją ukochaną duszę?
–
Jesteś obrzydliwy – stwierdziłam, kręcąc głową. Otworzyłam schowek, przeszukując
stertę śmieci i wreszcie odnajdując do połowy opróżnioną butelkę wody. Bez
wahania wypiłam resztę.
–
À propos ukochanych dusz – kontynuował Damien, kiedy jakimś cudem udało mi się
upchać pustą butelkę pomiędzy paczki po papierosach, świerszczyki, zignorowane
mandaty, puste opakowania po chipsach i inne skarby, które mój brat woził w
swoim schowku – twoja dziewczyna nie mogła przestać do mnie wydzwaniać. Chyba
wpadła w panikę. Powiedziałem jej, że trochę ci się przeciągnęło i przenocujesz
u mnie.
–
Dzięki – odparłam szczerze. Prawie dwustukilometrowa podróż do Paryża nie była
teraz szczytem moich marzeń, jeśli w ogóle znajdowała się na liście.
–
Co nie znaczy, że nie powinnaś do niej zadzwonić. Strasznie przewrażliwiona ta
twoja Fleur, przeczuwam, że nie zaśnie, dopóki sama jej nie uspokoisz.
Po
tych słowach sięgnął do tyłu i podał mi moją torebkę. Po chwili przemyślał
sprawę jeszcze raz, widząc moje trzęsące się dłonie, i sam wygrzebał z niej
telefon. Kiedy zaczął wybierać numer Fleur, przerwałam mu:
–
Nie, zaczekaj z tym. Zrobię to, jak już ulokujemy się u ciebie i trochę się
ogarnę, okej? Wcale jej nie uspokoję, jeśli będę brzmieć jak zombie.
–
Słuszna uwaga – przytaknął. – To co, w drogę?
Kiwnęłam
głową. Kiedy Damien wyprowadził samochód na jezdnię, osunęłam się niżej na
oparciu i zamknęłam oczy. Potrzebowałam naprawdę długiego odpoczynku.
–
Damien, mogę cię o coś zapytać? – wymamrotałam sennym głosem.
–
Jasne, siostrzyczko.
–
Ta blizna na twoim przedramieniu… Nigdy się nie przyznałeś, skąd się wzięła.
Damien
przez chwilę nie odpowiadał, jednak gdy już się odezwał, jego głos był spokojny
i całkowicie zwyczajny.
–
Wpakowałem się w jakąś bójkę, jeszcze w liceum. Ktoś mnie dziabnął nożem i
tyle. Nic wielkiego.
–
Bolało?
–
Hej, jestem twardzielem. Nie mogę się przyznawać do takich rzeczy.
–
I tak wiem, że bolało.
I
zaboli jeszcze bardziej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz