Layout by TYLER
Fonts:dafont.com
Background:gyapo
Główna Regulamin Co to jest? Prozaicy - powrót Konkursy Facebook
Witaj na Prozaicy: Piórem! Jest to miejsce przeznaczone na publikację tekstów napisanych z myślą o konkursach lub akcjach literackich, organizowanych przez Prozaików. W celu poznania dokładniejszych informacji, zapraszam do zakładki "Regulamin" oraz "Co to jest?".
Kontakt: e-mail:prozaicy@vp.pl lub gg: 2171207 - halska.

"Le diable ne dort jamais" - Fryga [Piszę, bo lubię]

Wpatrując się w nieskazitelnie gładką powierzchnię metalowych drzwi, chowam pilot do kieszeni. Teoretycznie nie powinnam wchodzić do środka sama, bez lekarskiej obstawy, ale uparłam się przy swoim. Nie widzę innej możliwości, żeby ostatecznie zamknąć ten rozdział. Nie mogę tego zrobić, patrząc na otwartą książkę za oknem wystawowym; przez szybkę. Muszę pozbierać się do kupy i postąpić jak należy. Ostatni gest sprawiedliwości tchórzliwej egoistki.
Jeśli coś będzie mi grozić, mam po prostu nacisnąć przycisk alarmu. Wierzę, że to będzie dla mnie wystarczające zabezpieczenie. Wierzę w siebie, i w nią. Może nie tak, jak kiedyś, może nawet ta odrobina to zwykła naiwność, ale czuję, że powinnam to zrobić. Że nam obu wyjdzie to na dobre.
Lekarz powoli otwiera przede mną drzwi. Mięśnie jego twarzy są napięte do granic możliwości; wiem, że to najpewniej nie zwiastuje niczego dobrego, ale muszę być konsekwentna. Skinieniem głowy pozwala mi wejść do środka, więc przekraczam próg, zanim ogarną mnie wątpliwości. Drzwi zamykają się tak szybko, że podmuch powietrza wywołuje dreszcz wzdłuż mojego kręgosłupa. A może… może to nie podmuch powietrza. Może to ten widok, który się przede mną maluje.
Na białej, wykrochmalonej do granic niewygody pościeli znajduje się zniszczona skorupa tego, co jeszcze kilka lat temu mogłabym nazwać sensem mojego istnienia. Wygląda, jakby odessano z niej całe życie – wychudzona tak, że kości zdają się przebijać jej cienką, pergaminową skórę, kolorem przypominającą pościel, na której siedzi. Nadgarstki i policzki znaczą mniej lub bardziej świeże zadrapania, a jestem pewna, że pod tą za dużą koszulą nocną znalazłoby się ich więcej. Zastanawiam się, dlaczego nie jest w kaftanie bezpieczeństwa, skoro notorycznie robi sobie taką krzywdę. Czarne włosy sięgają niemal do pasa, chociaż nie są przez to wcale piękniejsze; wręcz przeciwnie, splątane, tłuste strąki zdają się przytłaczać i obciążać jej wątłą postać. I znowu nachodzi mnie myśl: dlaczego nikt nic z tym nie robi? Dlaczego nikt o nią nie dba? Dlaczego priorytetem jest czysta, biała pościel, a nie ludzkie życie?
Mam wrażenie, że wokół serca zaciska mi się pięść. Wyrzuty sumienia? Najwidoczniej. Chociaż wiem, że cokolwiek do niej czułam, nie istnieje, jakaś część mnie podświadomie wciąż brała za nią odpowiedzialność. I dopiero w tej chwili ta część daje o sobie znać, obarczając mnie poczuciem winy.
Zoé podnosi głowę na dźwięk zatrzaskiwanych drzwi i pierwszy raz od trzech lat mam okazję spojrzeć jej w oczy. Nie wiem, czy to smutek, rozczarowanie, czy po prostu zdziwienie, to, co czuję, gdy dostrzegam, jak bardzo wyblakły i zmatowiały; wyglądają jak mętna woda w jeziorze przy pierwszych roztopach. Czy to w ogóle możliwe, żeby oczy straciły blask? Może to tylko gra światła?
Biorę wdech; w powietrzu wyczuwam zapach potu, brudu i… uryny. Dziwi mnie to, na pościeli nie widzę śladu, jednak nie odważam się rozejrzeć po całym pomieszczeniu. Powoli podchodzę do łóżka, starając się nie odrywać od niej wzroku, żeby nie pomyślała, że się jej boję albo nie chcę tu być. Fakt, że w rzeczywistości myślę zupełnie inaczej, usiłuję po prostu ignorować.
Zoé odwzajemnia moje spojrzenie, tkwiąc w bezruchu i dopiero, kiedy siadam obok niej na skraju łóżka, zaciska swoje suche, pogryzione usta w wąską linię, a jej oczy zwężają się nieco. Obgryzione paznokcie wbijają się w prześcieradło.
Czuję ukłucie w sercu. To głupie i infantylne, ale nagle przypominam sobie różany kolor jej pełnych, roześmianych warg, ich dotyk i smak, i zwyczajnie… tęsknię. A tymczasem tego już po prostu nie ma.
Pomiędzy nami zawisa ciężka niczym ołów cisza, chociaż tylko ja zdaję się być nią skrępowana; Zoé po prostu taksuje mnie wzrokiem i nie dostrzegam w jej spojrzeniu nic szalonego, a to nijak nie koresponduje ze wszystkim, co do tej pory ujrzałam i w rezultacie tylko przeraża mnie jeszcze bardziej.
Nie, nie sama Zoé mnie przeraża. Przeraża mnie ta zimna, racjonalna świadomość w jej oczach, bo nie wiem, jak ją interpretować. Zapominam języka w gębie.
– Wiedziałam, że przyjdziesz – mówi w końcu Zoé, a jej słowa brzmią jak krzyk w mojej głowie po tylu długich sekundach ciszy.
Wydaje mi się, że słyszę jej głos po raz pierwszy w życiu, choć to pewnie tylko mój umysł płata mi figle. Przez trzy lata zdołał wyprzeć ze świadomości wiele szczegółów związanych z Zoé, chociaż selekcja była zupełnie przypadkowa. Nie pamiętam barwy jej głosu, nie pamiętam uczucia motyli w brzuchu za każdym razem, gdy się spotykałyśmy, nie pamiętam dzwonka w komórce ustawionego na Zoé, nie pamiętam, jaką kawę piła, jak często płakała, jakie miała pismo. Pamiętam za to jej głośny, zaraźliwy śmiech, jej zapach tuż po wyjściu spod prysznica, fakturę jej skóry pod moimi palcami, kształty jej ciała, które były moją największą inspiracją, kiedy dniami i nocami przesiadywałam w studiu na stychu zapleśniałej kamieniczki w Paryżu, tworząc moje pierwsze, nieudolne rzeźby.
Tymczasem najgorsza rzeźba Zoé w dziejach: z obdrapaną, nie gładką skórą, smrodem uryny zamiast zapachu lawendy, wystającymi kośćmi zamiast dziewczęcej urody, wymawia moje imię:
– Geneviève. – Ot, tak, bez żadnych emocji. I to trafia do mnie bardziej niż cokolwiek innego.
– Tak, to ja – mówię, jakby były ku temu jakiekolwiek wątpliwości.
– Ginette – niespodziewanie zdrabnia i niemal się uśmiecha. Nikt mnie tak nie nazywał, od kiedy Zoé wylądowała w Lalizolle.
– Ginette – przytakuję, starając się odpowiedzieć na uśmiech. Czuję, że wychodzi mi z tego niezbyt przekonujący grymas, ale matowe oczy Zoé zdają się pomijać takie szczegóły. Jej wątłe, kościste dłonie zaciskają się niespodziewanie na moich, a wyraz twarzy poważnieje. Choć to dziwne, wciąż nie mogę się doszukać ani grama szaleństwa w sposobie, w jaki na mnie patrzy. Myślę, że jestem po prostu zbyt rozkojarzona, by to dostrzegać, a Zoé nie robi nic, czego bym się po niej spodziewała, co wcale nie ułatwia mi zadania.
– Czy możesz mnie wysłuchać? – pyta spokojnie, a ja mimowolnie kiwam głową. W zasadzie nie wiem już nawet, czy tego chcę i czy jestem w stanie ostatecznie odciąć się od niej tak, jak to planowałam, ale nie umiem, po prostu nie umiem racjonalnie działać. Zoé wydaje się w tej chwili trzeźwiej myśląca ode mnie.
Nagle rozluźnia uścisk i przyciska dłonie do uszu, zaciskając powieki i wykrzywiając usta w niemym krzyku. Czuję, jakby to trwało wieki, jednak zanim zdążę zebrać się w sobie i przemyśleć, co powinnam zrobić, Zoé uspokaja się, bierze kilka głębokich wdechów i powraca spojrzeniem na moją twarz.
– Wszystko w porządku? – pytam w końcu, choć to najbardziej idiotycznie pytanie, jakie mogłabym zadać dziewczynie, która od prawie czterech lat przebywa na oddziale zamkniętym w zakładzie psychiatrycznym.
Zoé tymczasem po prostu się uśmiecha, naprawdę szczerze i normalnie, chociaż pęknięcia na jej ustach poszerzają się, a na jednym z nich pojawia się nawet kropelka krwi.
– Nie, Ginette – odpowiada, nie zmieniając wyrazu twarzy. – Nic nie jest w porządku. Wszyscy uważają mnie za wariatkę i faszerują mnie jakimiś pieprzonymi lekami, które w ogóle mi nie pomagają. Nie może być bardziej nie w porządku.
W głowie mam już istny mętlik. Staram się zachować zimną krew i nie sięgać po pilot, ale niemal czuję, jak w żyłach buzuje mi adrenalina. „Uciekaj”, podpowiada umysł. „To wariatka, rzuci się na ciebie, zanim zdążysz o tym choćby pomyśleć. Rzuci i jeszcze, nie daj Boże, zabije. Chcesz umrzeć? A co ze studiami na Akademii? Co z Fleur? Co z adopcją, którą planujecie? Co z rodzicami? Kto się zaopiekuje ojcem, kiedy rak wreszcie strawi twoją matkę? Chcesz go oddać do domu starców? Nie wstyd ci? Co z tobą, Geneviève? Co jest? Zwiewaj, jeśli ci życie miłe!”
– Ginette, wysłuchaj mnie, proszę – Zoé wtrąca się gdzieś pomiędzy jedną a drugą szaleńczą myśl w mojej głowie, ściągając moją uwagę z powrotem na ziemię. – Naprawdę nie obchodzi mnie już, co tu ze mną robią. Mam gdzieś, że tu jestem. Nie nadaje się do funkcjonowania w społeczeństwie i chyba obie dobrze o tym wiemy. Tylko że… Ginette, ty nie masz pojęcia, co się naprawdę dzieje. A ja nie mam komu o tym powiedzieć.
Obserwuję Zoé w milczeniu. Rykoszetem powraca poczucie winy. Przez trzy lata udawałam, że nie istnieje, a tymczasem Bóg jeden wie, co ona przeżywała przez ten czas zupełnie sama.
Czuję się podle, ale wstyd przed samą sobą jest wystarczająco ogromny, bym nie chciała się z nim obnosić. Robię dobrą minę do złej gry; uśmiecham się, wkładając w to tyle serca, ile potrafię i mówię:
– Więc powiedz mi. Jestem tu i nie ucieknę, obiecuję. Powiedz.
Zoé pochyla się ku mnie, przykładając palce lewej ręki do swojej stroni.
– Oni są tutaj. Mówią do mnie, nie wiem jak, ale to się dzieje. Mówią do mnie, mówią okropne rzeczy, Ginette, okropne! Ciągle słyszę tylko o bólu, o śmierci, o cierpieniu… Słyszę, jak umierają ludzie na drugim końcu świata. Słyszę ich ostatni oddech, z którym uchodzi z nich życie. Czuję zimno, kiedy to się dzieje, Ginette, okropny, lodowaty chłód. Czasami widzę jakieś straszne… straszne miejsca, w których jest wilgotno i ciemno, i zimno, a ludzie krzyczą. To jest okropny krzyk, Ginette, czasami budzę się w nocy, bo czuję ich ból, tych ludzi, którzy tam krzyczą, a potem okazuje się, że niemal odgryzłam sobie język albo wydrapałam dziury w policzkach. Nikt nie chce mnie tu słuchać, Ginette, wszyscy się boją, udają, że jestem wariatką, bo tak jest łatwiej. Ale ja wiem, wiem, że tak nie jest. I wiem też, co myślisz, myślisz, że mają rację. Ja rozumiem, Ginette, ja wszystko tak dobrze rozumiem… Ale ktoś musi to usłyszeć. Musi, musi! Ginette, ty mnie musisz wysłuchać, dobrze? Musisz o tym wiedzieć! Musisz, bo jeśli nie, będą się dziać straszne rzeczy, a ja nie mogę nic na to poradzić! Oni… oni…
W tym momencie znowu łapie się rękami za głowę, ale tym raz podciąga kolana pod brodę i zaczyna kiwać się w przód i w tył, poruszając bezgłośnie ustami. Potem kręci głową i zaciska dłonie, jakby chciała palcami dostać się do mózgu, chowa twarz pomiędzy nogami, nie przestając się poruszać jak w transie.
A ja? A ja słyszę jej stłumione mamrotanie i po raz pierwszy, od kiedy tu jestem, wiem, czego chcę.
Chcę uciec. Uciec jak najdalej stąd. Zapomnieć, że Zoé kiedykolwiek znaczyła coś w moim życiu, że w ogóle znałam. Zapomnieć o jej bólu, o jej słowach, o jej zniszczonej ludzkiej skorupie i wrócić do życia, w którym wszystko jest normalne. Wyciągnąć pilot, sprowadzić ludzi, którzy przykują do łóżka, nafaszerują wszystkim, co mają, otumanią , może wyleczą, może uśpią… Nieważne. Nie wiem, nie chcę… Nie chcę o tym myśleć. Nie chcę myśleć o tym, co się dzieje w jej spaczonej wyobraźni, chcę po prostu wstać i wyjść, wstać i wyjść, wstać i wyjść…
Zoé krzyczy. Obca, straszna, gnijąca Zoé wydaje z siebie najbardziej przerażający wrzask, a moje serce pęka nie dlatego, że to Zoé, która kiedyś była dla mnie więcej niż wszystkim, ale dlatego, że ten ostry jak brzytwa krzyk przecina wszystkie sznurki, które wiążą mnie z rzeczywistością. Z normalnością. Z moim własnym ja. Po prostu otulam ramionami, przyciskam jej zmaltretowane, wychudzone ciało do siebie, ukrywam twarz w długich, czarnych włosach i całuję w czubek głowy. W szybkim tempie na mojej koszuli pojawia się mokra plama od łez. Nie zwracam na to uwagi, właściwie nie zwracam uwagi na nic poza wwiercającym się w mózg wrzaskiem.
Nie wiem, ile to trwa, ale kiedy Zoé uspokaja się wreszcie i podnosi głowę, by spojrzeć mi w oczy, z jej nosa spływa strużka krwi. Bez zastanowienia ocieram ją dłonią, zatrzymując palce na jej policzku o ułamek sekundy dłużej, niż bym chciała i mówię:
– Opowiedz mi, Zoé. Wszystko mi opowiedz.

Damien stał oparty o swojego zadbanego, czarnego Panharda 24, rozmawiając przez telefon. Kiedy mnie zobaczył, zmarszczył tylko czoło, zakończył połączenie i natychmiast podszedł, żeby złapać mnie pod ramię w razie, gdybym miała nagle zemdleć na bruk.
– Co się stało? – zapytał, jednak widząc, że nie jestem zbyt chętna do otwierania ust, przeniósł wzrok na lekarza.
– Mnie proszę nie pytać – odparł ten, unosząc ręce w geście poddania. – Spędziła tam cały boży dzień, a po wyjściu złapała się ściany i zwymiotowała na naszego pielęgniarza. Radziłbym, żeby jej pan tu więcej nie przywoził.
– O to się proszę nie martwić.
Damien bardzo ostrożnie odprowadził mnie do drzwi samochodu, posadził na miejscu pasażera, zapiął pas i dopiero wtedy usiadł za kierownicą. Przez chwilę milczeliśmy oboje.
– Jeśli potrzebujesz jakiejś torby, coś powinno być w schowku – odezwał się wreszcie.
Pokręciłam tylko głową i podniosłam dłoń na znak, żeby się nie martwił. Na wszelki wypadek odsunęłam jednak szybę, żeby móc pooddychać świeżym powietrzem.
Spędziliśmy w ciszy kolejne kilka minut.
– Jest trzecia w nocy – zagaił znowu.
Czułam, że Damien najchętniej spytałby mnie wprost, co się takiego stało, ale dzięki Bogu tego nie robił. Przynajmniej jeszcze nie.
– Tak? – zdziwiłam się szczerze. – W najgorszym wypadku obstawiałam północ.
Tylko się uśmiechnął i spojrzał na mnie, lustrując mnie wzrokiem.
– Cóż, może nie mamy tu teraz za dobrego światła, ale i tak widzę, że jesteś zielona jak choinka.
– Przejdzie mi ­­– ucięłam krótko.
– Serio, Gennie, niewiele mi z twoich zapewnień, jeśli nagle znienacka masz mi obrzygać mój nowy samochód. Wiesz, ile mnie kosztowało to cacko? Oryginalny model z sześćdziesiątego szóstego! Miejże trochę empatii, toż to samochód z duszą. Chcesz puścić pawia na moją ukochaną duszę?
– Jesteś obrzydliwy – stwierdziłam, kręcąc głową. ­Otworzyłam schowek, przeszukując stertę śmieci i wreszcie odnajdując do połowy opróżnioną butelkę wody. Bez wahania wypiłam resztę.
– À propos ukochanych dusz – kontynuował Damien, kiedy jakimś cudem udało mi się upchać pustą butelkę pomiędzy paczki po papierosach, świerszczyki, zignorowane mandaty, puste opakowania po chipsach i inne skarby, które mój brat woził w swoim schowku – twoja dziewczyna nie mogła przestać do mnie wydzwaniać. Chyba wpadła w panikę. Powiedziałem jej, że trochę ci się przeciągnęło i przenocujesz u mnie.
– Dzięki – odparłam szczerze. Prawie dwustukilometrowa podróż do Paryża nie była teraz szczytem moich marzeń, jeśli w ogóle znajdowała się na liście.
– Co nie znaczy, że nie powinnaś do niej zadzwonić. Strasznie przewrażliwiona ta twoja Fleur, przeczuwam, że nie zaśnie, dopóki sama jej nie uspokoisz.
Po tych słowach sięgnął do tyłu i podał mi moją torebkę. Po chwili przemyślał sprawę jeszcze raz, widząc moje trzęsące się dłonie, i sam wygrzebał z niej telefon. Kiedy zaczął wybierać numer Fleur, przerwałam mu:
– Nie, zaczekaj z tym. Zrobię to, jak już ulokujemy się u ciebie i trochę się ogarnę, okej? Wcale jej nie uspokoję, jeśli będę brzmieć jak zombie.
– Słuszna uwaga – przytaknął. – To co, w drogę?
Kiwnęłam głową. Kiedy Damien wyprowadził samochód na jezdnię, osunęłam się niżej na oparciu i zamknęłam oczy. Potrzebowałam naprawdę długiego odpoczynku.
– Damien, mogę cię o coś zapytać? – wymamrotałam sennym głosem.
– Jasne, siostrzyczko.
– Ta blizna na twoim przedramieniu… Nigdy się nie przyznałeś, skąd się wzięła.
Damien przez chwilę nie odpowiadał, jednak gdy już się odezwał, jego głos był spokojny i całkowicie zwyczajny.
– Wpakowałem się w jakąś bójkę, jeszcze w liceum. Ktoś mnie dziabnął nożem i tyle. Nic wielkiego.
– Bolało?
– Hej, jestem twardzielem. Nie mogę się przyznawać do takich rzeczy.
– I tak wiem, że bolało.
I zaboli jeszcze bardziej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

« »