Layout by TYLER
Fonts:dafont.com
Background:gyapo
Główna Regulamin Co to jest? Prozaicy - powrót Konkursy Facebook
Witaj na Prozaicy: Piórem! Jest to miejsce przeznaczone na publikację tekstów napisanych z myślą o konkursach lub akcjach literackich, organizowanych przez Prozaików. W celu poznania dokładniejszych informacji, zapraszam do zakładki "Regulamin" oraz "Co to jest?".
Kontakt: e-mail:prozaicy@vp.pl lub gg: 2171207 - halska.

"Aberracja jaźni złożonej" - Lisha vel Heroina [Piszę, bo lubię]
Tekst jest autoterapią. Został napisany pod wpływem natłoku negatywnych emocji, które zostały opisane w pracy. Bohaterką „opowiadania” jestem ja sama, toteż wszystkie Moje wypowiedzi są jak najbardziej prawdziwe, a wygląd postaci odpowiada rzeczywistemu. Otoczenie natomiast jest symbolem spokoju w moim wyobrażeniu. Tekst opisuje rzeczywistą sytuację, autentyczną refleksję, co poniekąd plasuje go również w kategorii pamiętnika.




Pukam cicho do drzwi, a gdy słyszę słowo „Proszę”, wchodzę do obszernego, jasnego gabinetu o brzoskwiniowych ścianach i wiszących na nich kolorowych obrazkach. Podchodzę do biurka, za którym siedzi kobieta, właściwie dziewczyna. Siadam na zielonym, miękkim krześle na kółkach; mebel wygląda jak pufa. Spojrzenie kieruję na moją psycholog, na jej twarz. Wygląda zupełnie jak ja i zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem nie jest mną. Ma ten sam kolor włosów i oczu, ten sam uśmiech, kształt nosa, ten sam maleńki pieprzyk pod okiem i firankowe rzęsy o naturalnie kruczoczarnym kolorze, którego zawsze wszyscy mi zazdrościli. Tak, przypomina mnie, a nawet jest mną. To zadziwiające, bo jak na psychologa, nie ubiera się odpowiednio do swojego zawodu. Sądziłam, że zobaczę eleganckie ubrania z dozą perfekcji, a tymczasem na nogach ma glany, na szyi naszyjnik z nabojem przeciwpancernym, czarną bokserkę i spodnie tego samego koloru. Tylko pieszczocha zniknęła z przedramienia, żeby kolce nie wywoływały nerwowego nastroju. Nie teraz.
Zarzuciła szkarłatnymi lokami, sięgającymi do połowy pleców, po czym usadowiła się wygodnie na swoim zielonym, obrotowym krześle, identycznym jak moje.
- Dzień dobry – witam się, rozluźniając przy tym mięśnie ramion. Sama chciałam tutaj przyjść, potrzebowałam autoterapii. Czułam, że od dłuższego czasu balansuję na krawędzi i w każdej chwili mogę runąć w przepaść. Z pewnością sama nieprędko złapię równowagę, jeżeli w ogóle.
- Dobry – odpowiada dziewczyna z tym samym delikatnym, acz ciepłym uśmieszkiem na ustach. Nie mówi nic więcej, tylko mi się przygląda. Trwam więc w przeświadczeniu, że to ja mam zacząć. Rozglądam się po pokoju, szukając odpowiedniego słowa na początek. O, jest, schowało się w kącie za mahoniową szafką, której kolor nadaje wystrojowi charakteru. Jednak wcześniej zdążyłam je spostrzec, więc wracam wzrokiem do mojego „odbicia” i mówię: - Przyszłam tutaj nie dlatego, że kazała mi moja mama. – Która swoją drogą miała iście irytującą tendencję do wysyłania mnie lekarzom. Czy ja jestem jakaś nienormalna? Mogłaby się uspokoić. Spodziewam się, że druga-ja rzuci sarkastyczny uśmiech. Bynajmniej. Kiwa jedynie z uwagą głową, zachęcając mnie do kontynuowania. – Przyjście tutaj było wyłącznie moim pomysłem. Widzi pani…
- Aśka – wtrąca, jednak robi to w uprzejmy sposób, pomimo że właśnie przerwała mi wpół zdania.
- Uhm. Wolałabym jednak mówić „pani”. Lepiej mi się prowadzi rozmowę z kimś bezosobowym, nawet jeśli ten Ktoś taki nie jest.
Wzrusza ramionami, dając mi znak, że rozumie to i idzie na ugodę, po czym wykonuje lekki gest dłonią, przypominający falę. Prosi, bym mówiła dalej. W każdym jej geście dostrzegam własne zachowania, jakby przerysowane. Sama dziewczyna sprawia jednak wrażenie najzupełniej żywej i indywidualnej. Takiej, której kopie nie żyją długo ze względu na cięcia budżetowe z pieniędzy na kalkę.
- Więc… Jestem osobą o takim charakterze, że ze wszystkim muszę sobie poradzić sama. Nie często proszę o pomoc innych, a jeśli już tak się dzieje, są to drobne przysługi, które z całą pewnością mogłabym wykonać bez niczyjej pomocy, ale zwyczajnie mi się nie chce. Zawsze, nawet w chwilach najcięższych, wmawiam sobie „Przecież zawsze sobie poradzisz”. Dokładnie te słowa. Niestety, ostatnio z niczym sobie nie radzę. Zbyt wiele rzeczy na siebie wzięłam, a potem okazało się, że otoczenie zwaliło mi na barki drugie tyle. Uginam się pod ich ciężarem – kończę mówić i zdaję sobie sprawę, że patrzę na swoje palce o poobgryzanych ze stresu paznokciach. Nie wszystkich, u każdej z dłoni widnieją dwa, trzy długie paznokcie. Wygląda to co najmniej komicznie.
- Skąd ja to znam – wzdycha dziewczyna, ale nie słyszę w jej głosie smutku. Co dziwniejsze, kąciki jej ciemnych ust unoszą się lekko w górę, drżąc przy tym. Ta drobna rzecz zawsze miała w sobie pełno uroku. Besztam się w myślach, kiedy czuję, jak moja własna pani Ego rośnie. Czy chwalenie i wynajdowanie pozytywnych cech kogoś, kto jest Tobą, to nie przypadkiem samouwielbienie? Odwracam wzrok, żeby skupić się na własnych słowach, zamiast się dekoncentrować.
- Dlatego jestem tutaj. Niech pani nie zrozumie mnie źle, ja wierzę, że moja rodzina jest w stanie mi pomóc praktycznie zawsze, dostrzegam to. Ufam im i czuję oparcie, jakie mi dają. Niestety są rzeczy, z którymi tylko ja sama mogę sobie poradzić, a jednocześnie sobie nie radzę. – Patrzę na kolorowe spinacze biurowe, ułożone w zgrabnej kupce na równie kolorowych kartkach samoprzylepnych. Wprowadzają optymistyczną aurę, mieniąc się kolorami tęczy. – Rodzice nie wyleczą mnie z lęków. Pani musi mi pomóc.
Kobieta kołysze się nieznacznie w fotelu, w przód i w tył, i przez chwilę wodzi wskazującym palcem po wargach, w zastanowieniu. Przy tym wznosi lekko spojrzenie ku sufitowi, patrząc w przestrzeń. Po chwili zerka jednak na mnie, opierając się łokciem o biurko, rozkłada dłoń w swoistym geście, jakby trzymała w niej jabłko i proponowała mi poczęstowanie się. Robi przy tym minę, jak gdyby mówiła „Możesz je wziąć albo nie, to już twoja sprawa”. Przygryzam dolną wargę, po raz kolejny spodziewając się ironicznej docinki. Znam wszystkie jej odruchy, są również i moje.
- A dlaczego sądzisz, że skoro twoi najbliżsi nie są w stanie ci pomóc, ja będę? – pyta ze stoickim spokojem w głosie, czekając na odpowiedź, by móc ją zanalizować. Wyczuwam, że zadała to pytanie specjalnie; chce mi uświadomić jakąś rzecz albo zmusić mnie, bym przyznała coś otwarcie.
Oblizuję wargi.
- Ani ja, ani pani; żadna z nas nie będzie wiedziała, jeśli nie spróbujemy, prawda? Chwytam się, jak tonący brzytwy – odpowiadam i widzę, że moja odpowiedź ją satysfakcjonuje. Dziewczyna odchyla się z powrotem na krześle i w tym momencie w jej dłoni naprawdę pojawia się czerwone jabłko. Przeciera je o koszulkę, chwilę podziwia jego ciemnoczerwony kolor, po czym bierze spory kęs. Zauważam, że na jasnym blacie przede mną leży drugie takie jabłko. Prawie że spada z krawędzi, by być jak najbliżej mnie. Chwytam owoc dłonią i przecieram go w ten sam sposób, co moja rozmówczyni. Zatapiam zęby w delikatnym miąższu i raczę się słodkim, pysznym sokiem.
- Opowiedz mi więcej o tym, co to są za lęki – mówi, śledząc spojrzeniem spływającą po krzywiźnie jabłka kroplę. Jej tęczówki są magnetyzujące, wciąż w nie patrzę. Soczysta zieleń miesza się z liściem wiśni i dymem, wokół źrenicy tańczą pomarańczowe płomienie, a całość otacza poszarpana, bardzo ciemna krawędź. Jest prawie czarna, lecz tylko prawie. Aż trudno uwierzyć, że kiedyś tęczówka była najzupełniej błękitna, jak u każdego dziecka.
Odczuwam wrażenie, że lekko się duszę. Miewam tak od czasu do czasu. Zanim przejdę do wyjaśnień, biorę głęboki wdech, wypełniając świeżym powietrzem całe płuca, po czym wypuszczam je szybko, acz delikatnie i płynnie. Od razu czuję się lepiej. Zaczynam mówić.
- Ostatnio denerwują mnie najmniejsze, najzwyklejsze dźwięki. Mówiąc „denerwują”, mam na myśli, że mnie przerażają. Kulę się cała w sobie, gdy tylko usłyszę, jak sąsiedzi z piętra wyżej przechodzą z pokoju do pokoju. Wyraźnie słyszę ich kroki, strasznie tupią. Wiem, że odgłos dochodzi sponad mojej głowy, a mimo to opieram się plecami o najbliższy mebel czy ścianę i rozglądam panicznie dookoła. Wypatruję potencjalnego napastnika, choć doskonale wiem, kto był sprawcą tego wszystkiego. To się najczęściej zdarza, kiedy jestem sama w domu. Przy innych jest trochę inaczej, ale wciąż… - Nie mogę znaleźć odpowiednich słów na dokończenie zdania, więc sobie odpuszczam. – Dzisiaj po powrocie ze szkoły zasnęłam na blisko trzy godziny, byłam wymęczona, a to dopiero pierwszy dzień po feriach. Właściwie, w szkole nie było mnie od trzech miesięcy, jedynie doraźnie. Wciąż mam złamaną nogę, konkretniej kość śródstopia. Chodzę o kulach, a to trochę uciążliwe, no i… - Czuję, że odbiegam od tematu, więc chrząkam, wciąż wpatrując się w jabłko. – W każdym razie, kiedy się obudziłam, byłam sama. Mama trąciła mnie jakiś czas wcześniej, żebym zamknęła drzwi, bo wychodziła na zakupy. Ledwie co to pamiętam, byłam zbyt zmęczona. Kiedy otworzyłam oczy na dobre, wszędzie panowała ciemność. Zegarek wskazywał wpół do szóstej, a przecież mamy początek lutego, już dawno zapadł zmrok. Zerwałam się z łóżka i włączyłam komórkę, by odrobinę oświetlić pokój. Dopadłam do włącznika górnego światła, po czym jak po sznurku przesuwałam się do kolejnych kontaktów i takim sposobem rozpaliłam lampy w całym domu. Dopiero, gdy nagły atak paniki minął, pogasiłam większość, żeby nie marnować prądu. W niektórych pomieszczeniach, takich jak przedpokój czy kuchnia, zostawiłam drobne lampki.
Dziewczyna przygląda mi się uważnie.
- Boisz się ciemności? – pyta otwarcie.
- Nie – odpowiadam zgodnie z prawdą. – Jakiś rok temu naszedł mnie okres, kiedy przez parę miesięcy nie mogłam zasnąć bez lampki. Nie wiem, co mi się wtedy stało. Nigdy nie bałam się mroku, nawet jako dziecko. Co najwyżej wyimaginowanych – albo i nie, ale tego mówić na głos nie mam zamiaru – stworzeń w nim się kryjących. Przeszło, teraz zasypiam normalnie, pomimo ciemności.
- Hmm… - mruczy pod nosem. Ogryzek od jabłka gdzieś zniknął. Wysuwa szufladę biurka, której ja z tego miejsca nie mogę zobaczyć, po czym wyciąga z niej tabliczkę Wedlowskiej czekolady mlecznej. Częstuje mnie.
- Nie lubię Wedla – przyznaję.
Słyszę jej ciepły śmiech, naprawdę czymś ją rozbawiłam.
- To tak jak ja – odpowiada. Mimo to obydwie pochłaniamy słodkie kostki. – Wolę Milkę.
Informację o tym, że ja też, pozostawiam dla siebie. Nie uznaję jej za nazbyt ważnej.
- A co ze snami? – pyta, na powrót rozkładając się w miękkim fotelu.
- Śnią mi się same głupoty. Chociażby ostatnio, parę dni temu. Wyśniłam, że jestem w swoim mieszkaniu i moje rozmiary wobec niego się nie zmieniły. Natomiast tuż pode mną znajduje się drugie, miliony razy większe, gdzie mieszkam druga ja; taka ogromna. W porównaniu do tamtej, mieszczę się w takiej dziurze od rur z wodą. Od tych, co doprowadzają ciepło do kaloryferów. Zeskoczyłam na dół, bo tamta Asia czuła się samotna. Bałam się jej, szczerze mówiąc. Miałam rozmiary ołowianego żołnierzyka. Kiedy mnie już poznała, oświadczyła, że strasznie ją irytuję, na co odparłam: „Nic dziwnego. Przecież jesteśmy takie same”. – Uśmiecham się na wspomnienie owej sceny, kiedy stałam na podłodze i zadzierałam kark jak mogłam, by zobaczyć twarz drugiej, ogromnej mnie.
Słyszę szczery śmiech i patrzę, jak moja rozmówczyni zwija się na siedzeniu.
- To zabawne – mówi, kiedy napad wesołości mija.
- Owszem, ten jeden sen był zabawny. Reszta to jednak same idiotyzmy albo co gorsza, prawdziwe koszmary.
Przygląda mi się z zainteresowaniem, a rozbawienie powoli znika nie tylko z jej miny, ale także z oczu. Poważnieje.
- Mnie też nieraz nawiedzają koszmary. Opowiedz.
Biorę wdech i drżę prawie niezauważalnie, kiedy przed moimi oczami staje obraz starego domu.
- Dzisiejszej nocy byłam sobą. Dawno przestałam śnić o tym, że jestem kimś innym. Teraz jedyną postacią, jaką odgrywam, jestem ja sama. Ten sam charakter, ten sam światopogląd, wygląd. I zawsze mam na sobie te same ubrania. Czarną, gładką koszulkę i szaroniebieskie spodnie z licznymi marszczeniami. W żadnym jednak śnie nie mam złamanej nogi, biegam, skaczę, pływam – opowiadam w zastanowieniu. – To jedyny dobry element tego wszystkiego. Chociaż na chwilę mogę wrócić do dawnego życia. – Brzmi to, jak tęsknota i rzeczywiście nią jest. Od trzech miesięcy nie mogę się nigdzie ruszyć. A wszystko przez to, że uciekałam przed łaskoczącymi palcami mojego ukochanego i nie zapaliłam światła zbiegając po schodach. To był błąd. – W każdym razie, dziś znalazłam się w starym, zniszczonym, zapomnianym domu, nawiedzonym do tego. Miałam odnaleźć ducha, towarzyszył mi mały chłopiec, który był przez zjawę straszony. Samej duszyczki się nie bałam. Chciałam ją znaleźć i porozmawiać, względnie wypędzić. Dom miał bardzo wysokie sufity, obdrapane ściany, zawilgotnioną podłogę. Wszędzie walały się połamane drewniane meble i gruz. Podziemia ciągnęły się głęboko, tworząc najróżniejsze mroczne korytarze. Ducha nie znaleźliśmy, ja i ten chłopiec, ale za to coś innego znalazło nas. Przez drzwi przechodziły jakby… - zastanawiam się, jakiego słowa użyć – na wpół spalone ludzkie sylwetki. Zwłoki, może raczej. Tak. To były zombie o spalonych ciałach, które jednak trzymały się jakimś cudem w całości. Nie miały twarzy, tylko paszcze i poruszały się na dwóch nogach, choć odrobinę przygarbione, jakby się skradały. Wydawały dziwne odgłosy, trochę przypominające żaby, a raczej ropuchy. Jedyną bronią, jaką miałam, było świecące, połyskliwe ostrze. Osłaniałam chłopca ciałem, ale potworów było coraz więcej i więcej. Czaiły się w korytarzach i między gruzami, widziałam je wyraźnie. Staraliśmy się uciekać podziemnymi korytarzami, jakimś cudem woda zdawała mi się być wybawieniem, choć nie wiem do końca dlaczego. Ze wszystkich sił starałam się chronić chłopca, machałam ostrzem na oślep, mając nadzieję, że blask będzie odstraszał bestie. Nic z tego – kończę mówić, pocierając nerwowo podbródek. Mam przymknięte oczy i ściągnięte brwi, czuję się zmęczona.
Słyszę, jak wciąga powietrze w płuca, ale nie daję jej dojść do słowa.
- To są właśnie moje lęki. Że nie daję sobie rady, że przegrywam. Same stworzenia nie wywarły na mnie większych wrażeń. Tylko to, że czuję się zupełnie bezsilna, podcina mi skrzydła. – Znowu patrzę na kolorowe spinacze i dochodzę wreszcie do sedna rozmowy. Wiem, po co tu przyszłam i muszę to powiedzieć. – Najgorsza jest jednak szkoła. Strach przed szkołą. Można by to nazwać zwyczajną obawą przed niezdaniem egzaminów, ale…
Kątem oka widzę, jak przygląda mi się z jeszcze większą uwagą niż wcześniej. Przestaje bujać się w fotelu i teraz w jej oczach błyszczy zarówno ciekawość, jak i zrozumienie. Wyraźnie chce, żebym mówiła dalej. Zaczynam się zastanawiać, kto tu kogo miał wysłuchać. Rozumiem, że to ona powinna pomóc mnie, ale jak na razie tylko paplam, a to chyba nie o to chodzi…? Wypuszczam powietrze z płuc, zamykam oczy.
 - Boję się wrócić jutro do szkoły – przyznaję.
Marszczy brwi pytająco.
- Dlaczego? Ktoś cię nęka?
- Nie – odpowiadam i nie kłamię. Dawne „nękanie” już się skończyło, pewne osoby zapłaciły za swój błąd jeszcze z odsetkami i dla odmiany spadły na najniższy szczebel hierarchii. – Nie wiem, skąd to się bierze. Trzy miesiące nie chodziłam do szkoły, a teraz gdy pomyślę o kolejnym dniu… zaczynam płakać. – Czuję, jak w gardle rośnie mi gula, więc przełykam szybko ślinę i staram się uspokoić. Nie zamierzam wybuchnąć teraz płaczem. Na chwilę zaciskam zęby i zgrzytam nimi, to pomaga. – Czuję, że tym razem sobie nie poradzę. Zaczął się drugi semestr, niedługo testy gimnazjalne. Nauczyć się mogę, to oczywiste. Oceny mam dobre, w każdym razie niezłe. Pod koniec pierwszej klasy nauczyciel matematyki z litości postawił mi dwójkę, a teraz zdaje się, że na koniec będzie zmuszony postawić mi piątkę. Niemniej jednak bardzo kuleję z angielskiego. Tragicznie wręcz. Nie, nie kuleję. Oderwało mi nogę, a z drugiej ostało się tylko pół. Czołgam się z pozdzieranymi łokciami i gryzę piach. Tak to mniej więcej wygląda. Uczę się od sześciu lat, a nie pamiętam nawet, jak się pyta o durną godzinę! – Zaczynam śmiać się histerycznie, kręcąc przy tym głową. Czuję, jak negatywne emocje wyciekają mi przez pory w skórze. Zwieszam głowę, opierając łokcie na ramionach jasnozielonego fotela. – Do tego wszystkiego liceum, które wybrałam, ma obowiązkowe rozszerzenie tego języka i na teście również muszę go pisać. To liceum dziennikarskie, właściwie humanistyczne, a tylko z klasą dziennikarską. Wybrałam takie, jakie jest dla mnie najlepsze. Do niczego innego się nie nadaję, więc… - Zauważam, że mam niepohamowaną tendencję do urywania zdań w typie „sam sobie dopisz dalszą część”. – Boję się, jak nigdy dotąd… Wszystkiego – przyznaję z żalem i oddycham ciężko, a łzy cisną mi się do oczu, ale za cholerę nie chcą zniknąć przy intensywnym mruganiu. Najwyraźniej to jednokierunkowa. – Wracam do domu, biorę książkę, czytam kilka zdań. Nie rozumiem ani słowa, więc zamykam ją i zalewam się łzami. Kiedyś tak łatwo było mi się zmotywować. Teraz czuję, że z każdą chwilą słabnę. Rozwiązanie jest tak proste i oczywiste. Po prostu wziąć się w garść. Wszyscy mi to mówią: „Dziewczyno, zbierz się w sobie. Weź się w garść! Nic samo do ciebie nie przyjdzie, słyszysz?!”. A ja nie potrafię zrozumieć, dlaczego tak wielu ludziom wszystko przychodzi łatwo albo samoistnie wpada im w ręce. Jeszcze nigdy się nie poddałam, a kiedy to wreszcie się stało, ludzie patrzą na mnie wilkiem, jak na ofiarę. Nie potrafię „wziąć się w garść”, już nie. Nie teraz. Krzyczą na mnie, a ja czuję się jak zając, który wpadł w sidła. Żelazne zęby pułapki z każdą sekundą zaciskają się na jego miękkim, delikatnym ciele, zabijają go. – Z każdym słowem mówię coraz ciszej i ciszej, a moja głowa opada coraz bardziej. W końcu twarz osłania kurtyna czerwonych loków i dopiero w tym momencie mogę dać upust wewnętrznej rozpaczy. Proszę jechać, ulica otwarta, roboty drogowe zakończone. Szybko poszło. Dochodzę do wniosku, że gdybym była jednoosobową firmą budowlaną, polskie drogi budowałyby się niezwykle sprawnie i szybko.
Słone krople wiją się na nierównościach moich policzków, goniąc się nawzajem.
Nie chodzi o sam angielski, o test, o szkołę. Ostatnio boję się wszystkiego. Czuję, że niczego nie zrobię, że nic mi się nie uda albo że wszystko, czego się tknę, zamieni się w gróz. Nawet głupiego rozdziału drugiej już powieści nie mogę skończyć. Czy chociażby wysłać pracę na konkurs, na który tak długo obmyślałam fabułę opowiadania, dopracowując każdy szczegół. Lubię rzetelność w swoich tekstach.
Uspokajam się po jakimś czasie i ocieram łzy wierzchem dłoni. Kilka sekund i po płaczu nie ma śladu, zdobyłam już pewną wprawę. Uśmiecham się delikatnie, patrząc na siedzącą naprzeciw dziewczynę. Ma taki wyraz twarzy, jakby to właśnie ona tuż przed chwilą wylała hektolitry łez. Jednocześnie jest pełna współczucia. W jednej chwili pojmuję, że nie ma sensu niczego udawać, grać wykreowanej roli. Kąciki moich ust opadają swobodnie.
- Wiesz… - zaczyna mówić. Teraz to ona spogląda na stertkę spinaczy biurowych. Najwidoczniej wcześniej dostrzegła moje zainteresowanie nimi. – Popatrz na te spinacze. – Bierze do ręki większość z kolorowych, metalowych drucików, powyginanych w owalne kształty. Kładzie stosik przede mną na blacie. – Poćwiczmy wizualizację. Który z tych kolorów podoba ci się najmniej?
Przyglądam się, podpierając się na przedramionach.
- Pomarańczowy – odpowiadam bez wahania. Nie cierpię tego koloru.
Kiwa z wolna głową.
- A oprócz niego?
- Hmm… - zastanawiam się. – Granatowy, brązowy, jasno szary. – Ostatni kolor był kiedyś moim ulubionym, teraz nie potrafię na niego nawet spojrzeć. – I złoty. – Jest nieporównywalnie gorszy od srebra.
Dziewczyna zbiera spinacze, które wskazałam, po czym zamyka je w dłoniach i mówiąc krótkie „patrz”, wyrzuca je w powietrze. Patrzę więc zdziwiona, jak maleńkie druciki spadają na puszysty, turkusowy dywan o długim włosiu. Kilka z nich upada na biurko, w tym pomarańczowy. Krzywię się.
- To były twoje lęki i problemy – oświadcza. – Zobacz, jak łatwo było je rozbić.
- Ale kilka zostało. – Wydymam wargi, wskazując spinacze z blatu biurka.
 - Oczywiście – potwierdza. – W tym pomarańczowy.
- Mhm. Kolor seksu podobno – mruczę, nie do końca wiedząc, po co udzielam takich informacji.
Zaśmiała się.
- A co, masz z tym jakieś problemy? – pyta z wesołością.
Wzruszam ramionami.
- Ciężko mówić o jakichkolwiek problemach, mam prawie szesnaście lat, ale to wciąż mało, jeśli chodzi o tę kwestię. – Po namyśle decyduję się powiedzieć coś więcej. – Ale tak, mam drobne problemy. – Widzę, że zdążyła już zamienić się w słuch, więc mówię dalej. Wyraźnie ją to ciekawi, nawet bardzo. Wzdycham i odchylam głowę w tył, opierając kark o oparcie fotela. – Mój chłopak skończy niedługo dwadzieścia lat i nie chcę go stopować. Nie to, że i ja bym nie chciała. Problem w tym, że jakoś nieszczególnie mam pewność, co do słuszności... – Plączę się, nie potrafiąc wytłumaczyć, co mam na myśli. – Heh. Obawiam się po prostu, że potem może się okazać… no, że w sumie dałoby radę jeszcze się z tym wstrzymać. Po prostu czuję się żałośnie nieświadoma. I jestem niemalże pewna, że coś spieprzę. Nie on, ja. – Tak po prawdzie, jestem tego więcej niż pewna, ale chyba nie ma to większego znaczenia.
Kiwa z wolna głową, dając mi do zrozumienia, że wie, jak się czuję. Patrzy mi w oczy, uśmiechając się delikatnie, z życzliwością.
 - Wszystko to, co mi powiedziałaś, sprowadza się do jednego rozwiązania. Nie będę szukała pseudo głębokich rozwiązań do każdego z problemów, jak większość psychologów czy psychiatrów, bo to sprawi tylko, że poczujesz się jeszcze bardziej zmęczona i przybita. Musisz się po prostu wyciszyć. Medytuj, to naprawdę pomaga. Daj sobie na to trochę czasu. Usiądź wygodnie, zamknij oczy, rozluźnij się i przestań myśleć o czymkolwiek. Rób tak, dopóki nie poczujesz ulgi. – Opada na oparcie fotela, odchylając lekko głowę. Cały czas przygląda mi się z łagodnością w oczach, którą rezerwuje tylko dla wybranych. Jej brwi drgają, unosząc się lekko w górę na ułamek sekundy. Jest to swoisty znak, bym spróbowała już teraz.
Robię, jak powiedziała. Usadawiam się wygodnie na zielonym siedzeniu, strzykam karkiem i nadgarstkami, przymykam oczy i wzdycham. Na początku pojawia się ciche dzwonienie w uszach, później dołącza do niego szum krwi w żyłach, bicie serca – nie czuję go, lecz słyszę. Słyszę całą sobą, każdym kawałkiem mojego ciała. Wyciszam się, a mój umysł uparcie ignoruje wszelkie dźwięki z zewnątrz. A kiedy na powrót otwieram oczy, pokój znika. Nigdy tak naprawdę go nie było, istniał jedynie w mojej wyobraźni.
Uśmiecham się, dziękując samej sobie za autoterapię.

2 komentarze:

  1. Bardzo mi się podoba, ogólnie lubię takie klimaty, więc nie trzeba wiele, żeby mnie zadowolić ;) Błędów na pewno kilka było, ale tak naprawdę nie miały one większego znaczenia, czytając po prostu nie zwracałam na nie uwagi, żeby "wchłonąć" jak najwięcej szczegółów twojego opowiadania. A czytało się bardzo przyjemnie, nie czułam znudzenia nawet przez moment, w pewnej chwili tylko miałam wrażenie, że trochę się powtarzasz, ale nie było to uciążliwe - w końcu w codziennym życiu robimy to nagminnie, więc jedynie dodało to opowiadaniu realizmu. Przyznam też, że poprzedniego twojego tekstu nie czytałam, ale po tej lekturze na pewno się skuszę ;) Pozdrawiam i życzę dalszych sukcesów ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję za tak miły komentarz c: Cieszę się, że opowiadanie mimo wszystko się podoba, choć nie było pisane "pod publiczkę" - w sensie, że nie zastanawiałam się, jak coś napisać, żeby przypadło do gustu innym.

      Również pozdrawiam i bardzo dziękuję raz jeszcze ;)

      Usuń

« »