Każdy
szanujący się Huncwot (a szanujących się Huncwotów w Hogwarcie było aż
czterech) z całego serca nienawidził Ślizgonów. Co za tym idzie, każdy
szanujący się Huncwot wykorzystywał wszelkie mniej lub bardziej sprzyjające
okazje, by owych Ślizgonów podręczyć.
Walentynki z pewnością należały do
okazji bardziej sprzyjających.
Plan w głowie Syriusza Blacka
zrodził się już jakiś czas temu. Był idealny – zresztą jak wszystko, co z
Syriuszem miało jakikolwiek związek. Co prawda wymagał dłuższych przygotowań,
trochę poświęcenia… No i James jęczał, że nie będzie mógł zaprosić Evans na
randkę, ale przełknął w końcu wytłumaczenie, że rudej przyda się chwila na
przemyślenie błędów młodości i zmianę zdania, Rogaty więc porzucił chwilowo
misterne plany randki idealnej i zajął się tym, czym powinien się zająć według
syriuszowego grafiku, to jest na porannym treningu Quidditcha nieszczęśliwie
zleciał z miotły, lądując w Skrzydle Szpitalnym. Remus, jako jedyny z Wielkiej
Czwórki posiadający choć trochę pofałdowany mózg, zaopatrzył go wcześniej w
butelkę odpowiedniego eliksiru, który warzył przez ostatni miesiąc. Zadaniem
Petera było pozbycie się dwóch goryli, żeby sam Black mógł przejść do
najprzyjemniejszej części zadania.
Wyjrzał zza posągu Garbatej Wiedźmy,
przytrzymując Pelerynę Niewidkę. Z cichym westchnieniem rozprostował
zesztywniałe od dłuższego przebywania w jednej pozycji mięśnie, wsadził różdżkę
do wewnętrznej kieszeni szkolnej szaty, rozmasował obolały kark.
Głównej ofiary planu ciągle nie było.
Zastanawiał się, co poszło nie tak.
Na wszelki wypadek już wyklinał niezdarność Glizdogona, kiedy na korytarzu
rozległy się wolne, dostojne kroki. Odwrócił się błyskawicznie, wyczekująco
patrząc na róg, zza którego powoli wyłaniała się ślizgońska szata, odznaka
Prefekta Naczelnego i długie, blond włosy.
Uśmiechnął się do siebie złośliwie.
Czas zacząć zabawę.
Z nieskrywaną radością obserwując
zmianę na dotąd spokojnej twarzy Ślizgona, zrzucił z siebie pelerynę.
- Cześć, Malfoy – przywitał się grzecznie,
po czym, nim blondyn zdążył w jakikolwiek sposób zareagować, wymierzył mu cios
w szczękę.
Ciało bezwładnie opadło na posadzkę.
Dla pewności wyjął jeszcze różdżkę, rzucając zaklęcie oszałamiające. Z radości
zatarł ręce, podskakując wysoko.
Ten dzień nie mógł być już lepszy.
Do Skrzydła Szpitalnego szedł w
podskokach, wesoło pogwizdując. Nie bardzo zwracał uwagę na to, że lewitowane
przez niego ciało Lucjusza Malfoya raz po raz odbywa bliskie spotkania
trzeciego stopnia z sufitem oraz niezbyt czystą podłogą.
* * *
James Potter się niecierpliwił.
Co prawda znał Łapę już sześć
długich lat, traktował go jak brata, wiedział o nim praktycznie WSZYSTKO…
…i właśnie w tym tkwił zasadniczy
problem.
Huncwockie plany Syriusza Blacka
miały to do siebie, że, choć zazwyczaj powalały kreatywnością oraz prostotą,
nigdy się nie udawały. Zawsze istniał przynajmniej jeden punkt, który wypalić
nie mógł. Zazwyczaj wiązało się to z personą Petera Pettigrew, który opacznie
coś rozumiał, nie rozumiał w ogóle, albo po prostu szedł na intuicję – w jego
przypadku mizernie rozwiniętą.
Dlatego też James był PEWNY, że i
tym razem coś nie wypali. Przełożył nawet trening Quiddticha wiedząc, że
najbliższą sobotę spędzi w gabinecie McGonagall. Przez to po raz kolejny tracił
szansę na spędzenie czasu z Evans w jakimś ustronnym miejscu (obiecał sobie w
duchu, że jeżeli Gryffindor i jego własne szczęście bardzo przez to ucierpią,
Łapa oberwie w sposób nad wyraz przyjacielski i bolesny).
Tak, James Potter był wściekły i
jedynie widok Lucjusza Malfoya w odpowiednim… nastroju… mógł poprawić mu humor.
Jak na zawołanie, drzwi Skrzydła
Szpitalnego otworzyły się, a do środka wkroczył uśmiechnięty niemal dookoła
głowy Syriusz Black. Gdzieś za nim, do góry nogami wisiał Malfoy, długimi,
wypielęgnowanymi włosami polerując posadzkę.
Syriusz mrugnął do niego
porozumiewawczo. James wyszczerzył zęby, mocniej zaciskając palce na fiolce z
eliksirem.
- Pani Poooomfreeeeey! – zawołał
Black. Zaraz jednak opanował radość, żeby wypaść nieco bardziej przekonywująco.
– Pani Pomfrey!
Fałszywość jego przerażenia dało się
wyczuć na kilometr, Poppy Pomfrey jednak o dziwo w nie uwierzyła.
- Co się stało? – wybiegła ze
swojego gabinetu, w biegu poprawiając szatę. – BLACK, COŚ TY ZROBIŁ MALFOYOWI?!
- To nie ja! – zapewnił Gryfon,
przywołując na twarz wyjątkowo obłudną minę niewiniątka. – Ja go znalazłem
nieprzytomnego i postanowiłem, że będę MIŁY – zaakcentował ostatnie słowo (w
końcu nie często mu się to zdarzało) – więc przywlokłem go tutaj.
- Na brodę Merlina, niech go pan
puści, on nie może wisieć w takiej pozycji, to niezdrowe!
Zgodnie z rozkazem, ciało
nieprzytomnego Ślizgona wylądowało na posadzce. Z nieco zbyt głośnym hukiem.
- Ups… Wymsknął mi się – Black
zamrugał niewinnie powiekami.
Pielęgniarka, fukając coś pod nosem,
machnęła różdżką, przenosząc pacjenta na jedno z wolnych łóżek. Na chwilę
wróciła do swojego gabinetu, pogrzebała w niewielkim kredensie i wróciła do
sali z butelką wyglądającego niezbyt zachęcająco wywaru. W tym samym czasie
James niepostrzeżenie przekazał przyjacielowi butelkę z eliksirem.
Pani Pomfrey pochyliła się,
nalewając do szklanki lekarstwo. Już miała zamiar podać je Malfoyowi, kiedy
usłyszała głośny jęk Jamesa Pottera.
Zatrzymała się w połowie wykonywanej
czynności. Zerknęła przez ramię, patrząc uważnie na pacjenta.
- Co panu jest…? – zapytała
ostrożnie.
- Moja ręka… - jęknął Potter,
trzymając się za zabandażowane ramię.
Przez chwilę nie wiedziała, co
robić. Miała zamiar dokończyć podawanie eliksiru Ślizgonowi, ale nietypowa
bladość drugiego chłopaka wyraźnie ją zaniepokoiła.
- A, i tak jest nieprzytomny –
wymamrotała cicho pod nosem, postawiła butelkę na szafce i pognała do młodego
Pottera.
Syriusz błyskawicznie skorzystał z
okazji – wylał napełniony do połowy kubek lekarstwa do pobliskiej paprotki i
wymienił go na „właściwy” eliksir.
Wszystko zgodnie z planem.
- To ja już będę szedł. Do widzenia,
pani Pomfrey! – pożegnał się kulturalnie, raz jeszcze mrugnął do Jamesa, po
czym opuścił Skrzydło Szpitalne.
* * *
Lucjusz Malfoy ocknął się dość
szybko.
Rozejrzał się po pomieszczeniu, w
którym się znajdował. Jak mniemał, nie było to dormitorium Slytherinu –
szczerząca się twarz Jamesa Pottera zdecydowanie nie pasowała do wystroju jego
sypialni. Po unoszącym się w powietrzu zapachu leczniczych eliksirów rozpoznał,
że z wielkim prawdopodobieństwem znajduje się w Skrzydle Szpitalnym. Zawsze
uważał się za mistrza dedukcji.
Świadomość, gdzie się znajdował, w
żaden sposób jednak nie odpowiadała na pytanie, DLACZEGO znajdował się właśnie
tu.
Wspomnienia wracały powoli. Jego
obstawa, w postaci dwóch silnych, niekoniecznie inteligentnych Ślizgonów,
których nazwisk do tej pory nie znał, w drodze z Wielkiej Sali nagle poczuła
się wyjątkowo źle. Jakoś nie bardzo miał ochotę na towarzyszenie im w toalecie,
dlatego też do dormitorium udał się sam. Potem pamiętał tylko migawki –
korytarz prowadzący do lochów, posąg Garbatej Wiedźmy, Syriusz Black…
Zmrużył oczy.
Black…
Rządny zemsty, odrzucił koc, którym
był przykryty. Zerwał się z posłania, przygładził włosy i szybkim, acz nadal
majestatycznym, jak na arystokratę przystało, krokiem udał się do gabinetu pani
Pomfrey z zamiarem uprzejmego doniesienia na jednego ze swoich ulubionych Gryfonów. Stanął w progu, już
otwierał usta, żeby coś powiedzieć, kiedy nieopatrznie jego wzrok zawiesił się
na twarzy pielęgniarki.
Lucjusz Malfoy oniemiał.
W życiu nie przypuszczał, by ta
skromnie urodzona, na pozór pospolita istota, miała tak regularne rysy twarzy,
kształtny nos, pełne usta i te oczy…! Lucjusz poczuł nieposkromioną chęć
zdzielenia krzesłem w twarz każdego, kto ośmieliłby się powiedzieć, że oczy te
nie są najpiękniejsze na świecie. Cała sylwetka Poppy Pomfrey prezentowała się
nad wyraz korzystnie – no, może jej szata była zbyt wypłowiała, czepek na
głowie nieco brudny, a unoszący się wokół zapach medykamentów odrobinę
drażliwy… Czymże jednak były te drobne usterki w obliczu zniewalającego piękna?
- Marność, wszystko marność! – wyszeptał
Lucjusz z przejęciem, wkładając w ten szept całą namiętność nagłego uczucia,
jakim niespodziewanie zapałał.
Poppy Pomfrey spojrzała się na niego
wzrokiem poniekąd dziwnym, zastanawiając się, jak mocno Black zdzielił go w
głowę.
- Dobrze się pan czuje, panie
Malfoy?
- Najlepiej, gdy do mnie mówisz,
aniele – wymruczał, przesadnie zniżając głos.
Pani Pomfrey raz jeszcze spojrzała
na swojego pacjenta. Rozczochrane włosy, rumiane policzki, niezdrowo błyszczące
oczy i dygoczące ręce utwierdziły ją w przekonaniu, że coś jest nie tak. Na
wszelki wypadek nie ponawiała pytania – wieloletnie praktyki w klinice Świętego
Munga nauczyły ją, że rozmowy z wariatami rzadko kończą się pomyślnie.
- Proszę wracać do łóżka, wypiszę
pana dopiero rano – powróciła do uzupełniania papierów. Kilka minut później,
widząc, że jej słowa nie przyniosły oczekiwanego rezultatu, a co za tym idzie
Malfoy nadal wlepiał w nią cielęcy wzrok, westchnęła. – Dobrze, odprowadzę
pana.
Ślizgon był w siódmym niebie. Idąc
obok kobiety swojego serca, raz po raz potykając się o własne nogi, układał
szybki plan działania. Obiekt westchnień najwyraźniej pozostawał niewzruszony
jego urokiem osobistym, trzeba więc było przekonać go do siebie czymś innym.
Na całe szczęście, przez
niespełnione marzenia ojca, miał pewną kartę przetargową.
Usiadł na łóżku, a gdy pielęgniarka
odwróciła się, by wrócić do gabinetu, złapał ją za rękę.
- Jeśli pani pozwoli, chciałbym coś
zaprezentować.
* * *
Minerva McGonagall siedziała w swoim
gabinecie, wygodnie rozparta na krześle. Z delikatnym uśmiechem, tak rzadko
obecnym na jej ustach, przewracała kolejne strony jednego z mugolskich
romansideł, które podrzucił jej Albus Dumbledore. Powstrzymując wręcz
dziewczęcy chichot, pochłaniała dyskusję Elżbiety i pana Collinsa, kiedy drzwi
gabinetu otwarły się, a do środka wpadła Poppy Pomfrey.
Minerva ze zdziwieniem spojrzała na
roztrzęsioną kobietę. Jeszcze ani razu nie widziała jej w takim stanie – Poppy
ZAWSZE była chodzącym uosobieniem spokoju i opanowania.
- Na Merlina, Poppy, co się stało?!
– zapytała, zrywając się z miejsca.
Kobieta pokręciła tylko głową,
próbując uspokoić oddech.
- Malfoy… - wydyszała wreszcie.
- Co on ci zrobił? – zaniepokoiła
się McGonagall. Groźba wojny między czarodziejami a mugolami stawała się coraz
bardziej realna i nie było żadnej wiadomości, którą stronę trzyma rodzina
Malfoyów.
Pielęgniarki pokręciła tylko głową,
nadal zbyt roztrzęsiona, by cokolwiek powiedzieć. Po chwili nie wytrzymała –
wybuchła głośnym, histerycznym płaczem.
Z pewną dozą powściągliwości,
Minerva poklepała ją pocieszająco po ramieniu. Nie wyglądała na ranną, ani w
jakikolwiek sposób torturowaną, zastanawiała się więc, cóż takiego mógł zrobić
Lucjusz Malfoy, że doprowadził ją do takiego stanu.
Nie musiała długo czekać na
odpowiedź. Drzwi gabinetu otwarły się ponownie, a do środka wszedł oprawca w
całej swej okazałości, dzierżąc w rękach pokaźnych rozmiarów lirę.
- O, tu się schowałaś, miłościwa
pani! – skłonił się nisko, niemal nie dostrzegając tymczasowej właścicielki
pomieszczenia, w którym się znajdował. Odchrząknął, odrzucił kaskadę jasnych
włosów na plecy, mocniej chwycił gryf liry, kilkakrotnie uderzył palcami w
struny. – Pozwól, że zaprezentuję twór na twoją cześć. Powstał on pod wpływem chwili,
dlatego przepraszam za wszelkie błędy. Z radością przedstawiam Paradoksografię
w Dziewięciu Pieśniach pisanych wierszem. Ekhem.
Lucjusz Malfoy zaczął śpiewać.
W jednej chwili zrozumiała
roztrzęsienie i histerię koleżanki. Głos Ślizgona odbijał się echem od ścian,
wibrował w uszach, doprowadzając nieszczęsnych słuchaczy do apopleksji. Dwie
minuty słuchania wystarczyły, by zapałała nagłą rządzą mordu – tylko
wieloletnie doświadczenie powstrzymało ją od ostatecznego machnięcia różdżką.
Odetchnęła głęboko, odrobinę się uspokajając.
Machnęła różdżką, mamrocząc pod
nosem zaklęcie. Blondyn zamilkł, przez chwilę rozglądał się po pomieszczeniu z
wyraźnym zdziwieniem, po czym stracił przytomność, po raz kolejny tego dnia
uderzając w posadzkę.
- Poppy, podałaś mu amortencję! –
zawołała z wyrzutem, patrząc na pielęgniarkę z pobłażaniem.
- Niemożliwe, to był eliksir… -
zamarła. Po chwili zmrużyła oczy. – Black…
* * *
W gabinecie McGonagall panowała
niezręczna cisza. Pani Pomfrey została odprowadzona do Skrzydła Szpitalnego
przez Argusa Filcha, po uprzednich zapewnieniach, że za żadnym rogiem nie czai
się oszalały z miłości Ślizgon z harfą, lirą i zestawem poematów. Minerva
patrzyła na czterech szesnastolatków, uparcie wlepiających wzrok w
czerwono-złote wzory na dywanie. Ze zniecierpliwieniem zaczęła bębnić palcami w
dębowy blat.
- Więc? – warknęła w końcu, bacznie
przyglądając się gryfońskim czuprynom.
Pettigrew nieopatrznie podniósł
wzrok, jednak szybko tego pożałował. Widząc ciskane w swoją stronę błyskawice,
znów spuścił głowę, czerwieniąc się na całej, obfitej powierzchni twarzy, co
nadało mu wygląd niewyrośniętego, pokracznego pomidorka w blond tupeciku.
Nauczycielka westchnęła ciężko.
Poprawiła zsuwające się z nosa okulary.
- Czyj to był pomysł?
Cisza.
- Dlaczego akurat MALFOY?
Cisza.
- Na litość boską, odezwie się ktoś
wreszcie?!
Cisza.
Jęknęła głośno, łapiąc się za głowę.
Ten wieczór utwierdził ją w przekonaniu, że po odejściu Huncwotów ze szkoły
(każdego wieczoru zawzięcie modliła się, żeby Pettigrew ją skończył i wyniósł
się stąd raz na zawsze. Była pewna, że każde spojrzenie na niego przypominałoby
jej o pozostałej trójce, a tego jej biedne nerwy raczej by nie przetrwały)
wyląduje na oddziale psychiatrycznym w Świętym Mungu, lub, w najlepszym
przypadku, z dnia na dzień osiwieje.
- Przyznajecie się chociaż do winy?
– zapytała, nie bardzo licząc na jakikolwiek odzew. Nadzieja pojawiła się, gdy
Potter z Blackiem wymienili po kryjomu porozumiewawcze spojrzenia. Opiekunka
Gryffondoru wyprostowała się na krześle.
- Tak – wypalił w końcu Potter,
odważnie podnosząc głowę. Black zawtórował mu szerokim uśmiechem, przez co
Lupin z rozmachem walnął się otwartą dłonią w czoło, mamrocząc coś niewyraźnie
pod nosem.
- Dlaczego Malfoy nawet nie pytam…
Ale co miała z tym wspólnego biedna pani Pomfrey?! – dostrzegła nikłe, niemal
niezauważalne drgnięcie twarzy Syriusza. – Black?
- …któryś nauczyciel musiał się
poświęcić. Dla większego dobra – odparł nonszalancko, błądząc wzrokiem pod
sufitem.
Gdzieś w głębi podświadomości
Minerva dziękowała, że nie była to ona.
- Po raz KOLEJNY Gryffindor przez
was cierpi – wycedziła, bardzo starając się zachować powagę. Wspomnienie
rozhisteryzowanej Poppy bynajmniej jej w tym nie pomagało. – Jestem zmuszona
odjąć piętnaście punktów za każdego z was. W sobotę Pettigrew z Lupinem zgłoszą
się do mojego gabinetu równo o dziesiątej, natomiast Potter i Black odwiedzą
pana Filcha…
Z gardła Syriusza wyrwał się żałosny
jęk, który wywołał na twarzy McGonagall złośliwy, bardzo niepedagogiczny
uśmiech.
- Dodatkowo… Lupin dostaje dziesięć
punktów za dobrze wywarzoną amortencję. A teraz won do dormitorium, dzisiaj nie
chcę już nic więcej o was słyszeć.
- A mojego prawego sierpowego to
nikt nie doceni?! – oburzył się Black, jednak na widok szubienicy w oczach
nauczycielki zmienił zdanie, spuścił głowę, wymamrotał ciche „do widzenia” i
opuścił gabinet z pozostałą trójką.
Minerva odetchnęła z ulgą, kiedy
tylko zamknęły się za nimi drzwi. Rozparła się wygodniej na krześle, zdjęła
okulary, przetarła zmęczone oczy dłońmi. Choć w życiu by się do tego nie
przyznała, uwielbiała wszystkie kolejne dowcipy Huncwotów i z ciężkim sercem
przychodziło jej odbieranie kolejnych punktów Gryffindorowi, jednak nie mogła
popsuć budowanej przez wiele lat opinii tylko przez czterech rąbniętych
szesnastolatków.
Usłyszała ciche pukanie do drzwi.
- Proszę! – zawołała, ze zdziwieniem
patrząc, jak drzwi powoli uchylają się, ukazując ziemistą twarz, długi,
haczykowaty nos, ciemne, przetłuszczone włosy…
Severus Snape stanął w gabinecie w
całej, dość mizernej okazałości. McGonagall spojrzała na niego pytająco zza
opuszczonych nisko szkieł okularów, czekając na jakikolwiek gest ze strony
niespodziewanego gościa.
Zbliżył się odrobinę do biurka, ani
na chwilę nie odwracając podejrzanie zamglonego wzroku od jej twarzy. Padł na
kolana, zza pleców wyciągając pokaźny wiecheć podwiędłych kwiatów.
Nozdrza Minervy McGonagall zwężały
się i rozszerzały w zastraszającym tempie. Zacisnęła palce na oparciu krzesła,
pozostawiając na drewnie długie ślady po paznokciach.
- Pettigrew, Lupin, Potter, BLACK!
Czytając początek miałam na twarzy szeroki uśmiech, lecz gdy przeczytałam słowo Malfoy... Bach i znikł. Wynika to z faktu iż Lucjusz jest aż o sześć lat starszy od huncwotów, więc gdy oni byli na szóstym roku... Cóż tu wile mówić, Malfoy już dawno opuścił progi tej szkoły.
OdpowiedzUsuńJednak przyznać muszę, pomijając tą drobną wpadkę, bawiłam się świetnie :)
Pozdrawiam,
Wiem, że Malfoy opuścił szkołę o wiele wcześniej, ale to musiał być Lucjusz, to nie mógł być nikt inny, a dręczyć go musiał właśnie Black - to w końcu Black. Więc wpadka całkowicie zamierzona, umieszczona z pełną premedytacją. Ale dziękuję za miłe słowa.
UsuńPozdrawiam C:
Hahahaha, zakończenie - mistrz :D Bardzo podobała mi się wstawka o Blacku i doskonałości wszystkiego, co z nim związane, a także wizja McGonagall od kuchni ;D
OdpowiedzUsuńI Lupin pacający się w czoło. I Potter z cierpiętniczym stoicyzmem z góry przygotowany na szlaban.. Oj tęskniłam za czymś Potterowskim i to w Twoim wydaniu. Przydałoby się więcej :) Dałaś Huncwotom nowe życie i to właściwie w zaledwie kilku akapitach. Naprawdę, jestem pod wrażeniem ^^
No i tak, faktycznie. Też dziabnęło mnie po oczach to z "odmłodzonym" Malfoyem, ale już nie bądźmy upierdliwi. W końcu "piszę, bo lubię" ^^
...Ty na bloggerze?! Tego się nie spodziewałam, zaskoczyłaś mnie! Niemniej jednak dziękuję za miłe słowa, miło, że to się komuś podobało, mimo że było tworzone na szybko... Ale to przemilczmy.
UsuńSprawę Malfoya już wyjaśniłam.
Też tęsknię za Potterem, aktualnie tworzę jakieś miniaturki... Ale czekam na coś nowego u Ciebie!
Jeszcze raz dziękuję i pozdrawiam!
Świetne! Genialne! Wspaniałe! Cudowne! Boskie!
OdpowiedzUsuńNadmierna ilość pochwalnych epitetów może wynikać z mej osobistej słabości do Harry'ego Pottera, a w szczególności do Huncwotów. Jednak to opowiadanie jest naprawdę, naprawdę dobre, a już Idealny Syriusz i Pogodzony-Z-Losem James mnie po prostu urzekli.
Faktycznie, odmłodziłaś trochę Malfoya, ale to nie rzuca się aż tak w oczy, bo on akurat idealnie tutaj pasuje.
I znów wściekam się na Rowling-morderczynię, która bezlitośnie zabiła wszystkich Huncwotów razem z Lily ):
Znam ten ból! Śmierć Huncwotów, Lily, Zgredka i Freda to jedyne, czego nie mogę przeboleć i za co szczerze nienawidzę Rowling, choć i tak ją uwielbiam.
UsuńHa! Właśnie. Malfoy idealnie pasuje, bo to nie mógł być nikt inny. Połączenie Huncwotów z Malfoyem jest tym, co tygryski lubią najbardziej.
Dziękuję i pozdrawiam! C:
Powiem, że przeczytałam tekst zupełnie przypadkowo - próbowałam trochę z kodem szablonu i chciałam zobaczyć, jak wygląda na podstronach - wpadło na Twoją zakładkę, a ja miałam to szczęście zauważyć słowo "James" a potem "Black". Oczywiście, że zostałam i przeczytałam.
OdpowiedzUsuńŚmieszne. Podoba mi się. W sensie, to nie jest jakiś super wyniosły tekst, powalający pięknym stylem i w ogóle, ale z pewnością jest odpowiedni dla kogoś, kto chce po prostu poczytać coś niezobowiązującego. summer-sky wspomniała już o tym, że Lucjusz raczej trochę starszy był, ale mimo wszystko - całkiem pięknie. Końcówka rzeczywiście wymiata, a przyznam też, że z chęcią przeczytam więcej huncwotowych opowiadanek. :)
To nie miało być wyniosłe, porywające opowiadanie, tylko zwykła, humorystyczna miniaturka z Huncwotami i... chyba mi wyszło, na szczęście. Cieszę się, że tu zajrzałaś (co raz bardziej uwielbiam przypadek!)i że Ci się podobało. Mam motywację do dalszego molestowania Huncwotów C:
OdpowiedzUsuńDziękuję i pozdrawiam!