Layout by TYLER
Fonts:dafont.com
Background:gyapo
Główna Regulamin Co to jest? Prozaicy - powrót Konkursy Facebook
Witaj na Prozaicy: Piórem! Jest to miejsce przeznaczone na publikację tekstów napisanych z myślą o konkursach lub akcjach literackich, organizowanych przez Prozaików. W celu poznania dokładniejszych informacji, zapraszam do zakładki "Regulamin" oraz "Co to jest?".
Kontakt: e-mail:prozaicy@vp.pl lub gg: 2171207 - halska.

"Rzeka płynie" - Maryna [Piszę, bo lubię]

Wszystko dokoła było takie, jak zawsze, jak od wielu, wielu lat. Zwykłe, nieme drzewa trwały w sadzie za oknem, siąpił deszcz, w nieskończoność ciągnęła się droga z plamami brudnej wody zastałej w nierównościach gruntu.  Tylko ten dzień, a może jeszcze noc, nie był taki jak zawsze, jak od wielu, wielu lat. Ptak zaczął śpiewać swą tęskną pieśń o poranku, kiedy kuchnię przesycał mdły zapach kawy zbożowej. Szczepan Kniaźnicz założył białą koszulę, tę od córki i syna, tę na specjalne okazje, a potem ogolił się nad brudną umywalką. Świt nadszedł bardzo szybko, a stary  leśniczy wstał zbyt wcześnie i teraz bezradnie zatrzymał się na środku saloniku, patrząc na poplamione pudełko pełne wyblakłych fotografii sprzed lat. Odnalazł je  na dnie szafy w saloniku  pośród starych ubrań nieżyjącej żony, połamanych parasoli, które pamiętały wszystkie deszcze ich wspólnego życia, już niczyich kołnierzy 
z tchórzofretek i świecących torebek przysłanych w paczkach  z Ameryki, których ona  nigdy nie zabrała na żaden bal.

Zmrok opadł z firanek, kawa w filiżance wystygła, kiedy Szczepan zasiadł ciężko za stołem. Spojrzał przez amfiladę pokojów w dalekie okno, a za nim stodołę i stajnię, jeszcze w parnej mgle, a potem powrócił do swojej powolnej czynności. Odrętwiałymi palcami wyjmował fotografie, jedną po drugiej, nad niektórymi marszcząc czoło, nad innymi uśmiechając się do siebie. Pokiwał głową z namysłem i ułożył je na kuchennej ceracie, niczym najbliższe sercu skarby. Jedna obok drugiej, w równych rzędach, w przedśmiertnym pasjansie. Szare twarze na zdjęciach z zagiętymi rogami, niektóre uśmiechały się do niego, a może do tego kogoś, kto je fotografował. Chuda dziewczyna na tle odległego lasu, postać siedząca za stołem, pochylona nad książką, grupa chłopców w krótkich ciemnych spodenkach, nawet pies biegnący ścieżką w stronę drewnianego domu. I podobizna kobiety-chłopca, usta pazia, w którym kochają się królowe. Kniaźnicz przysunął sobie bliżej filiżankę z wystygłą kawą i wysiorbał długi  zimny łyk.

Byli skazani na siebie, na ten koniec lata trzydziestego szóstego, na te wakacje na wsi, na spotkania w opuszczonym domku gajowego, który umarł dwie zimy temu. Stacja była we mgłach i rynek we mgłach, kiedy Szczepan zatrzymał się przy kramiku z kwaszonymi ogórkami. I poczuł smak mgły na blaszanej kwarcie, kiedy pił kwas z beczki. Ciężkie parskanie koni, skrzypienie wozów, co węgiel i drewno przywiozły.  Nikt nie przysłał po niego koni, co by go zabrały ze stacji. Przecież on nie panicz, tylko obdartus z przytułku dla sierot, z potłuszczonymi książkami pod pachą i rozbitym szkłem w okularach. Tak jak teraz był sierpień z żółtymi gruszkami, zapachem winogron i psich grzybów pod płotem wśród rozwielichy. I zobaczył siebie, cały szmat czasu od tego sierpniowego przedpołudnia, siebie w uczniowskim mundurku, podążającego dróżką ku białym murom dworu, a deszcz siąpił i szeleścił w łopianach. Raptem dostrzegł w trawach het daleko, kogoś galopującego na koniu przez pola, na przełaj, tuż tuż, coraz bardziej wyraźnie. Dziewczyna na srokatym koniu. Zwierzę przebierało nogami w błocie, a Szczepan patrzył w to błoto tępo, a ona spozierała na książki przewiązane sznurkiem.


– Pan studencik, co?
 Teraz on patrzy na nią i mówi:
– Jest panienka ze dworu?
– A tobie co do tego?
– O drogę chciałem zapytać.
– Pan pójdzie tędy i trafi. Na prosto.
Szczepan zignorował ją i odszedł, ale kiedy był  tuż za bramą, koń srokaty mija go pędem, rozchlapując błoto na boki, unosząc dziewczynę na grzbiecie i pędząc na oślep. Zostawił za sobą wstęgę surowego chłodu w parnym sierpniowym powietrzu.
Wiele, wiele lat później wspomni brukowaną aleję i mokre drzewa po obu stronach, i Baśkę czekającą w letniej sukience.
- Baśka... – mówi on. –  Baśka...
I tak powtarza, jak później, kiedy dowiedział się, że ona odeszła w maju następnego roku.
– Baś
– Co?
– Chciałbym ci powiedzieć...
– Aleś ty głupi! A po co?
– Chciałbym…
– Idź w diabły. Nie chcę już, żebyś mnie dotykał.
– Dlaczego? Przecież...
– No! Wynoś się! Nie mama ochoty cię widzieć! Ja nie jestem już dla ciebie.
Baśka wprowadziła go w zupełnie inny świat, jakieś inne otworzyła przed nim drzwi, odmienne jak pokoje w obcym domu, pełnym nieobecnych ludzi wpatrujących się w ściany. Potem minie wiele lat różnych od tamtego, zanim on spotka kobietę zupełnie niepodobną do Baśki. Kobieta będzie mieć na imię Wanda.
To te oczy, które zabrały mu duszę. Szczepan czuł, że się przełamać nie potrafi, tęsknota żarła go jak rdza żelazo. I znów minęły długie dni mitręgi, zwątpienia i walki z samym sobą. Aż wreszcie nadszedł dzień, że te upragnione oczy raczyły na  nim spocząć, uważnie, długo, potem z wolna nakryły się ciemnymi rzęsami.[1]  To było tej nocy, kiedy wygasł piec… Szczepan pamiętał Wandę sprzed wojny. Raz nawet zdarzyło mu się jechać z nią i jej ojcem, dziedzicem Kosowiczem, do kościoła w niedzielę. Dziedzic zastrzelili Niemcy podczas pacyfikacji Prakłosów. Wanda wygnana ze dworu krótko po wyzwoleniu zamieszkała w czynszowej kamienicy przy rynku, u krewnych.


Przyjechał do niej, do miasteczka. Tym razem przywiózł ze sobą trochę grzybów uzbieranych z lesie wczesnym rankiem. I znów zaprosiła go na nalewkę i siedzieli razem przy ciepłym piecu. Ale ona pozostała nieosiągalna dla niego, prostego leśnika, czasy się zmieniły. Raz nawet wybrała się z nim na leśną przechadzkę, wtedy po raz  pierwszy próbował dotknąć jej dłoni, ale wyrwała mu się płochliwa niczym sarna. Już więcej nie próbował. Wtedy, wśród leśnych ostępów, powiedziała mu, że wychodzi za mąż. Pominął to milczeniem bo już wiedział. Stefan Bondar. Przybysz znikąd, zza wschodniej granicy. Osiedlił się tu, w tej samej kamienicy co Wanda,  i został. Ludzie się zmieniają, albo wojna ludzi zmienia. Zastanawiał się potem nad tym.


Od starego się dowiedział, że jak dziedzica Niemcy zastrzelili, ona uciekła do lasu. Jeden z fornali jej w tym pomógł, Wiktor Klejdysz się nazywał. Szczepan pamiętał tego mrocznego chłopaka, z włosami cisawymi, jak końska sierść, patrzącego spod oka, małomównego i odpychającego. Cokolwiek we dworze złego się zdarzyło, zawsze podejrzenie padało na Klejdysza. Raz go nawet dziedzic batem śmignął po twarzy i wygnał, ale potem Wiktor powrócił, bo nikt tak dobrze koni nie ujeżdżał. Mieszkał ze starą matka w zabudowaniach na tyle dworu. Szczepan powrócił wspomnieniem do pewnej nocy, kiedy duchota nie pozwalała zasnąć. Wyjrzał wtedy na sad i w okienku domku ujrzał dwie postaci. Wandę z rozpuszczonymi włosami i Wiktora, tak późno w nocy, prawie przed świtem. Wtedy wydawało mu się, że i ona go zobaczyła. Zachował tę tajemnicę dla siebie


Klejdysz był dowódcą leśnego oddziału partyzanckiego operującego w okolicach Prakłosów i Sierpińca. Wanda ponoć nawet po słowie była z tym Klejdyszem, ślub miał być nawet, mówili, kiedy nagle on zginął okryty złą chwała. Swoich podobno wystawił i do Niemców donosił, a Żydów ukrytych w miasteczku ponoć on też wydał. Przekupili go Niemcy, a on ponoć wiele od nich przyjął.  Maryna mówiła, że przez Wandę to było. W końcu ona pochodziła z majątku, a on był tylko zwykłym stajennym, co koni doglądał i co do brudniejszej roboty był. Dla niej chciał coś zdobyć, a Wanda szła za nim jak na śmierć.


Tamta jesień tysiąc dziewięćset czterdziestego któregoś… Oboje czyli się tacy opuszczeni, którejś nocy, kiedy wygasł piec. Tylko tej jednej nocy. Rankiem, pchany wyrzutami sumienia, wyszedł od niej, by nigdy nie powrócić. Ostatnia rozmowa z Wandą. Powiedział jej wszystko to, co chciał powiedzieć. I usłyszał od niej wszystko to, co chciał usłyszeć. Nic więcej. I zobaczył w jej oczach taką samą ciemnozieloną pustkę, jaka spodziewał się zobaczyć. I tę pustkę widzi teraz w zmroku osiadającym na firankach i tę wpustkę zobaczył w swoich dłoniach na szorstkości pnia, w źdźbłach trawy i trupach much na okiennym parapecie…Nie mógł, nie byłby w stanie jej powiedzieć, że to on wykonał wyrok na Wiktorze.


Uśmiechnął się do siebie. To było wiele, wiele lat temu, tuż po wojnie, ale pamiętał ją, jakby to było dziś. Teraz znów powrócił do niego  tamten czas,  kiedy zawitał do Miasteczka, do tej kamienicy w uliczce prowadzącej do kościoła. Wanda siedziała na krześle w pustym salonie, tak niewiarygodnie samotna. Odwróciła się wtedy i spojrzała na intruza. Zauważył, że jest blada i wynędzniała, ale jakim ciepłem rozlał się w jego sercu jej widok po tych latach wojennej zawieruchy. A potem nagle ją porzucił, odszedł, przepełniony wstydem, ale to był czas, kiedy wiele się wybaczało, czas zrozumienia dla trudnych i niezrozumiałych decyzji. Spotkali się w pustych ścianach tej zatęchłej kamienicy, w mieszkaniu, które ona urządziła naprędce by budować w nim nowe, powojenne życie.  Ale dla Szczepana nie było  w nim miejsca. Stał się intruzem na krótko, może nawet rozumiał, dlaczego takim chłodem go obdarzała, mimo tego płomienia, który zapłonął w nich w tamtym zimnym, czynszowym mieszkaniu. I on też stchórzył. Nigdy więcej nie odezwał się do Wandy widząc ją na ulic z tamtym. Rozumiał jej decyzję, choć nigdy o tym nie rozmawiali. Tamtej nocy ich drogi połączyły się i rozeszły, nim zapadł mglisty, duszny świt. Pożegnał się wtedy uchylając czapki i sam zamknął za sobą drzwi. Głucho stukały deski schodów, kiedy uciekał z tego mieszkania i z jej życia. Dopiero, kiedy ją opuścił, kiedy zamknął drzwi za sobą, poczuł jak bardzo ją kochał.
Stary leśniczy słyszy tyle szeptów, tyle słów wypowiedzianych w owych czasach, o świcie i o zmierzchu, wiosną i jesienią, wśród deszczu i niepogody, tyle słów pośpiesznych i nic nieznaczących. Nie ma się już do czego śpieszyć. Ogarnął go niewypowiedziany spokój. Nic nie zburzy świętości tej chwili, kiedy śmierć nadejdzie łagodnie i bezboleśnie, tak jak marzył. Szczepan podniósł się ciężko, nasadził czapkę na głowę, mocnymi chłopskimi dłońmi. W głębi przedpokoju  odezwał się nagle dzwonek telefonu, jednak nie zatrzymał się, włożył mundur i wyszedł z kamiennego domu do sadu, do jabłoni, do żółtych grusz, do bzykania pszczół i duchoty zielska. Wciągał zniewalającą woń buchającą od dzikich róż spętanych nad metalową ławeczką przed domem.
Szczepan poczuł krople potu na czole, gdy pokonywał wzniesienie za altanką. W chwili śmierci tak wbrew pozorom nie jest się zupełnie samemu. Są twarze, dłonie, szepty, są mężczyźni i kobiety, młodzieńczy i żywi, i chwile sprzed lat, wspomnienia ujmujące i przeokropne, winy i grzechy, błędy i szlachetne czyny.
Tak więc rośnie ta wiklina nad rzeką? Czy jest jeszcze karczma przy moście? Szczepan uśmiechnął się i przypomniał sobie młodego siebie schodzącego ze zbocza, ku rzece i ku staremu młynowi z brudną knajpą. I już był na kamiennych schodkach. Dotykał drzwi. W ciasnym, dusznym pomieszczeniu smród tytoniu i potu wielu ciał.
I światło odbijające  się na kuflach na półce… Jeszcze dwa dni i ma zgłosić się do pracy w nadleśnictwie. Wzrok mu słabnie. I pamięć słabnie. Całe życie, twarz drewniana Chrystusa w glorii w przydrożnej kapliczce  o wschodzie słońca, w miejscu, gdzie kogoś zabito jakiś czas temu. Smak chleba z rzodkiewką, czyjeś dłonie niespokojne w czyichś włosach jak wikliny nad rzeką. Grób w zagajniku nieopodal, grób dziewczyny i dziecka. Cierpienie przerzyna wnętrze na wskroś. I przez te echa pamięci umieranie jeszcze bardziej boli. Przez całe trudne, ubogie i przerażające lata, pielęgnował w sercu ostatnia rozmowę z Wandą w czterdziestym piątym. Nawet kiedy niespodziewanie się ożenił z Emilią, w sercu miał tylko tamtą. I nigdy jej tego nie powiedział. Dlatego jeszcze dziś rano na odwrocie kartki z kalendarza ostatkiem sił wyskrobał „…powiedz jej, że ją bardzo kochałem”. Ludzie, ci ludzie, których spotykamy wędrując po bezdrożach życia… Niektórych twarzy nie sposób zapomnieć. Szczepan wiedział, że nie idzie tą ostatnią drogą sam. Ci, którzy umarli przez niego razem z nim wyruszyli ścieżką przez łąkę. Zieleń niespodzianie zawirowała w sadzie. Tępy ból w piersi. Ostatnio znowu dokuczało mu serce. Nie chciał przyznać się sam ze sobą, że się zestarzał. Taki ból nie powinien być niczym niezwykłym. Oparł swoje wielkie dłonie na kolanach, kark na bielonym pniu. Jeszcze przez dłuższą chwilę biegł we wspomnieniach daleką ścieżką wśród jesiennego lasu, uciekał przez kimś, choć wokół nie było nikogo, tylko szepty lasu, a na jego skraju, gdy się odwrócił, ciemniała samotna sylwetka człowieka, którego on zabił. Z tej śmierci nigdy się nie wyspowiadał.
Stary leśniczy spojrzał raz jeszcze na bielone rzędy jabłonnych pni, na całe życie za sobą, a potem wyruszył w ostatnią, długą podróż.




[1]   Z pamiętnika mojego pradziadka, Stefana Bałuka, nauczyciela w szkole w Lusinie k/Krakowa, Lusina 1944

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

« »