Wszystko
dokoła było takie, jak zawsze, jak od wielu, wielu lat. Zwykłe, nieme drzewa
trwały w sadzie za oknem, siąpił deszcz, w nieskończoność ciągnęła się droga z plamami brudnej wody zastałej w
nierównościach gruntu. Tylko ten dzień,
a może jeszcze noc, nie był taki jak zawsze, jak od wielu, wielu lat. Ptak
zaczął śpiewać swą tęskną pieśń o poranku, kiedy kuchnię przesycał mdły zapach
kawy zbożowej. Szczepan Kniaźnicz założył białą koszulę, tę od córki i syna, tę
na specjalne okazje, a potem ogolił się nad brudną umywalką. Świt nadszedł bardzo szybko, a
stary leśniczy wstał zbyt wcześnie i
teraz bezradnie zatrzymał się na środku saloniku, patrząc na poplamione pudełko
pełne wyblakłych fotografii sprzed lat. Odnalazł je na dnie szafy w saloniku pośród starych ubrań nieżyjącej żony,
połamanych parasoli, które pamiętały wszystkie deszcze ich wspólnego życia, już
niczyich kołnierzy
z tchórzofretek i świecących torebek przysłanych w paczkach z Ameryki, których ona nigdy nie zabrała na żaden bal.
Zmrok
opadł z firanek, kawa w filiżance wystygła, kiedy Szczepan zasiadł ciężko za
stołem. Spojrzał przez amfiladę pokojów w dalekie okno, a za nim stodołę i stajnię, jeszcze w parnej mgle, a potem powrócił do swojej powolnej
czynności. Odrętwiałymi palcami wyjmował fotografie, jedną po drugiej, nad
niektórymi marszcząc czoło, nad innymi uśmiechając się do siebie. Pokiwał głową
z namysłem i ułożył je na kuchennej ceracie, niczym najbliższe sercu skarby. Jedna obok
drugiej, w równych rzędach, w przedśmiertnym pasjansie. Szare twarze na
zdjęciach z zagiętymi rogami, niektóre uśmiechały się do niego, a może do tego kogoś, kto
je fotografował. Chuda dziewczyna na tle odległego lasu, postać siedząca za
stołem, pochylona nad książką, grupa chłopców w krótkich ciemnych spodenkach,
nawet pies biegnący ścieżką w stronę drewnianego domu. I podobizna
kobiety-chłopca, usta pazia, w którym kochają się królowe. Kniaźnicz przysunął
sobie bliżej filiżankę z wystygłą kawą i wysiorbał długi zimny
łyk.
Byli
skazani na siebie, na ten koniec lata trzydziestego szóstego, na te wakacje na
wsi, na spotkania w opuszczonym domku gajowego, który umarł dwie zimy temu.
Stacja była we mgłach i rynek we mgłach, kiedy Szczepan zatrzymał się przy
kramiku z kwaszonymi ogórkami. I poczuł smak mgły na blaszanej kwarcie, kiedy
pił kwas z beczki. Ciężkie parskanie koni, skrzypienie wozów, co węgiel i drewno
przywiozły. Nikt nie przysłał po niego
koni, co by go zabrały ze stacji. Przecież on nie panicz, tylko obdartus z
przytułku dla sierot, z potłuszczonymi książkami pod pachą i rozbitym szkłem w
okularach. Tak jak teraz był sierpień z żółtymi gruszkami, zapachem winogron i
psich grzybów pod płotem wśród rozwielichy. I zobaczył siebie, cały szmat czasu
od tego sierpniowego przedpołudnia, siebie w uczniowskim mundurku, podążającego
dróżką ku białym murom dworu, a deszcz siąpił i szeleścił w łopianach. Raptem
dostrzegł w trawach het daleko, kogoś galopującego na koniu przez pola, na
przełaj, tuż tuż, coraz bardziej wyraźnie. Dziewczyna na srokatym koniu.
Zwierzę przebierało nogami w błocie, a Szczepan patrzył w to błoto tępo, a ona
spozierała na książki przewiązane sznurkiem.
– Pan
studencik, co?
Teraz on patrzy na nią i mówi:
– Jest
panienka ze dworu?
– A
tobie co do tego?
– O
drogę chciałem zapytać.
– Pan
pójdzie tędy i trafi. Na prosto.
Szczepan
zignorował ją i odszedł, ale kiedy był
tuż za bramą, koń srokaty mija go pędem, rozchlapując błoto na boki,
unosząc dziewczynę na grzbiecie i pędząc na oślep. Zostawił za sobą wstęgę
surowego chłodu w parnym sierpniowym powietrzu.
Wiele,
wiele lat później wspomni brukowaną aleję i mokre drzewa po obu stronach, i
Baśkę czekającą w letniej sukience.
- Baśka...
– mówi on. – Baśka...
I tak
powtarza, jak później, kiedy dowiedział się, że ona odeszła w maju następnego
roku.
– Baś
– Co?
– Chciałbym ci powiedzieć...
– Aleś
ty głupi! A po co?
–
Chciałbym…
– Idź w
diabły. Nie chcę już, żebyś mnie dotykał.
–
Dlaczego? Przecież...
– No!
Wynoś się! Nie mama ochoty cię widzieć! Ja nie jestem już dla ciebie.
Baśka
wprowadziła go w zupełnie inny świat, jakieś inne otworzyła przed nim drzwi,
odmienne jak pokoje w obcym domu, pełnym nieobecnych ludzi wpatrujących się w
ściany. Potem minie wiele lat różnych od tamtego, zanim on spotka kobietę
zupełnie niepodobną do Baśki. Kobieta będzie mieć na imię Wanda.
To te
oczy, które zabrały mu duszę. Szczepan czuł, że się przełamać nie potrafi,
tęsknota żarła go jak rdza żelazo. I znów minęły długie dni mitręgi, zwątpienia
i walki z samym sobą. Aż wreszcie nadszedł dzień, że te upragnione oczy raczyły
na nim spocząć, uważnie, długo, potem z
wolna nakryły się ciemnymi rzęsami.[1] To było tej nocy, kiedy wygasł piec… Szczepan
pamiętał Wandę sprzed wojny. Raz nawet zdarzyło mu się
jechać z nią i jej ojcem, dziedzicem Kosowiczem, do kościoła w niedzielę. Dziedzic zastrzelili Niemcy podczas pacyfikacji Prakłosów. Wanda
wygnana ze dworu krótko po wyzwoleniu zamieszkała w czynszowej kamienicy przy
rynku, u krewnych.
Przyjechał
do niej, do miasteczka. Tym razem przywiózł ze sobą trochę grzybów uzbieranych
z lesie wczesnym rankiem. I znów zaprosiła go na nalewkę i siedzieli razem przy ciepłym piecu. Ale ona pozostała nieosiągalna dla niego,
prostego leśnika, czasy się zmieniły. Raz nawet wybrała się z nim na leśną
przechadzkę, wtedy po raz pierwszy
próbował dotknąć jej dłoni, ale wyrwała mu się płochliwa niczym sarna. Już
więcej nie próbował. Wtedy, wśród leśnych ostępów, powiedziała mu, że wychodzi
za mąż. Pominął to milczeniem bo już wiedział. Stefan Bondar. Przybysz znikąd,
zza wschodniej granicy. Osiedlił się tu, w tej samej kamienicy co Wanda, i został. Ludzie się zmieniają, albo wojna
ludzi zmienia. Zastanawiał się potem nad tym.
Od
starego się dowiedział, że jak dziedzica Niemcy zastrzelili, ona uciekła do
lasu. Jeden z fornali jej w tym pomógł, Wiktor Klejdysz się nazywał. Szczepan
pamiętał tego mrocznego chłopaka, z włosami cisawymi, jak końska sierść,
patrzącego spod oka, małomównego i odpychającego. Cokolwiek we dworze złego się
zdarzyło, zawsze podejrzenie padało na Klejdysza. Raz go nawet dziedzic batem
śmignął po twarzy i wygnał, ale potem Wiktor powrócił, bo nikt tak dobrze koni nie
ujeżdżał. Mieszkał ze starą matka w zabudowaniach na tyle dworu. Szczepan
powrócił wspomnieniem do pewnej nocy, kiedy duchota nie pozwalała zasnąć.
Wyjrzał wtedy na sad i w okienku domku ujrzał dwie postaci. Wandę z
rozpuszczonymi włosami i Wiktora, tak późno w nocy, prawie przed świtem. Wtedy wydawało mu się, że i
ona go zobaczyła. Zachował tę tajemnicę dla siebie
Klejdysz
był dowódcą leśnego oddziału partyzanckiego operującego w okolicach Prakłosów i Sierpińca. Wanda ponoć nawet po słowie była z tym Klejdyszem,
ślub miał być nawet, mówili, kiedy nagle on zginął okryty złą chwała. Swoich
podobno wystawił i do Niemców donosił, a Żydów ukrytych w miasteczku ponoć on
też wydał. Przekupili go Niemcy, a on ponoć wiele od nich przyjął. Maryna mówiła, że przez Wandę to było. W
końcu ona pochodziła z majątku, a on był tylko zwykłym stajennym, co koni
doglądał i co do brudniejszej roboty był. Dla niej chciał coś zdobyć, a Wanda
szła za nim jak na śmierć.
Tamta
jesień tysiąc dziewięćset czterdziestego któregoś… Oboje czyli się tacy
opuszczeni, którejś nocy, kiedy wygasł piec. Tylko tej jednej nocy. Rankiem,
pchany wyrzutami sumienia, wyszedł od niej, by nigdy nie powrócić. Ostatnia
rozmowa z Wandą. Powiedział jej wszystko to, co chciał powiedzieć. I usłyszał od niej
wszystko to, co chciał usłyszeć. Nic więcej. I zobaczył w jej oczach taką samą
ciemnozieloną pustkę, jaka spodziewał się zobaczyć. I tę pustkę widzi teraz w
zmroku osiadającym na firankach i tę wpustkę zobaczył w swoich dłoniach na
szorstkości pnia, w źdźbłach trawy i trupach much na okiennym parapecie…Nie
mógł, nie byłby w stanie jej powiedzieć, że to on wykonał wyrok na Wiktorze.
Uśmiechnął
się do siebie. To było wiele, wiele lat temu, tuż po wojnie, ale pamiętał ją,
jakby to było dziś. Teraz znów powrócił do niego tamten czas,
kiedy zawitał do Miasteczka, do tej kamienicy w uliczce prowadzącej do
kościoła. Wanda siedziała na krześle w pustym salonie, tak niewiarygodnie samotna.
Odwróciła się wtedy i spojrzała na intruza. Zauważył, że jest blada i wynędzniała,
ale jakim ciepłem rozlał się w jego sercu jej widok po tych latach wojennej
zawieruchy. A potem nagle ją porzucił, odszedł, przepełniony wstydem, ale to
był czas, kiedy wiele się wybaczało, czas zrozumienia dla trudnych i
niezrozumiałych decyzji. Spotkali się w pustych ścianach tej zatęchłej
kamienicy, w mieszkaniu, które ona urządziła naprędce by budować w nim nowe,
powojenne życie. Ale dla Szczepana nie
było w nim miejsca. Stał się intruzem na
krótko, może nawet rozumiał, dlaczego takim chłodem go obdarzała, mimo tego
płomienia, który zapłonął w nich w tamtym zimnym, czynszowym mieszkaniu. I on
też stchórzył. Nigdy więcej nie odezwał się do Wandy widząc ją na ulic z
tamtym. Rozumiał jej decyzję, choć nigdy o tym nie rozmawiali. Tamtej nocy ich
drogi połączyły się i rozeszły, nim zapadł mglisty, duszny świt. Pożegnał się
wtedy uchylając czapki i sam zamknął za sobą drzwi. Głucho stukały deski
schodów, kiedy uciekał z tego mieszkania i z jej życia. Dopiero, kiedy ją
opuścił, kiedy zamknął drzwi za sobą, poczuł jak bardzo ją kochał.
Stary
leśniczy słyszy tyle szeptów, tyle słów wypowiedzianych w owych czasach, o
świcie i o zmierzchu, wiosną i jesienią, wśród deszczu i niepogody, tyle słów
pośpiesznych i nic nieznaczących. Nie ma się już do czego śpieszyć. Ogarnął go
niewypowiedziany spokój. Nic nie zburzy świętości tej chwili, kiedy śmierć
nadejdzie łagodnie i bezboleśnie, tak jak marzył. Szczepan podniósł się ciężko,
nasadził czapkę na głowę, mocnymi chłopskimi dłońmi. W głębi przedpokoju odezwał się nagle dzwonek telefonu, jednak
nie zatrzymał się, włożył mundur i wyszedł z kamiennego domu do sadu, do
jabłoni, do żółtych grusz, do bzykania pszczół i duchoty zielska. Wciągał
zniewalającą woń buchającą od dzikich róż spętanych nad metalową ławeczką przed
domem.
Szczepan
poczuł krople potu na czole, gdy pokonywał wzniesienie za altanką. W chwili
śmierci tak wbrew pozorom nie jest się zupełnie samemu. Są twarze, dłonie,
szepty, są mężczyźni i kobiety, młodzieńczy i żywi, i chwile sprzed lat,
wspomnienia ujmujące i przeokropne, winy i grzechy, błędy i szlachetne czyny.
Tak
więc rośnie ta wiklina nad rzeką? Czy jest jeszcze karczma przy moście?
Szczepan uśmiechnął się i przypomniał sobie młodego siebie schodzącego ze
zbocza, ku rzece i ku staremu młynowi z brudną knajpą. I już był na kamiennych
schodkach. Dotykał drzwi. W ciasnym, dusznym pomieszczeniu smród tytoniu i potu
wielu ciał.
I
światło odbijające się na kuflach na
półce… Jeszcze dwa dni i ma zgłosić się do pracy w nadleśnictwie. Wzrok mu słabnie.
I pamięć słabnie. Całe życie, twarz drewniana Chrystusa w glorii w przydrożnej
kapliczce o wschodzie słońca, w miejscu,
gdzie kogoś zabito jakiś czas temu. Smak chleba z rzodkiewką, czyjeś dłonie
niespokojne w czyichś włosach jak wikliny nad rzeką. Grób w zagajniku
nieopodal, grób dziewczyny i dziecka. Cierpienie przerzyna wnętrze na wskroś. I
przez te echa pamięci umieranie jeszcze bardziej boli. Przez całe trudne,
ubogie i przerażające lata, pielęgnował w sercu ostatnia rozmowę z Wandą w
czterdziestym piątym. Nawet kiedy niespodziewanie się ożenił z Emilią, w sercu
miał tylko tamtą. I nigdy jej tego nie powiedział. Dlatego jeszcze dziś rano na
odwrocie kartki z kalendarza ostatkiem sił wyskrobał „…powiedz jej, że ją
bardzo kochałem”. Ludzie, ci ludzie, których spotykamy wędrując po bezdrożach
życia… Niektórych twarzy nie sposób zapomnieć. Szczepan wiedział, że nie idzie
tą ostatnią drogą sam. Ci, którzy umarli przez niego razem z nim wyruszyli
ścieżką przez łąkę. Zieleń niespodzianie zawirowała w sadzie. Tępy ból w
piersi. Ostatnio znowu dokuczało mu serce. Nie chciał przyznać się sam ze sobą,
że się zestarzał. Taki ból nie powinien być niczym niezwykłym. Oparł swoje
wielkie dłonie na kolanach, kark na bielonym pniu. Jeszcze przez dłuższą chwilę
biegł we wspomnieniach daleką ścieżką wśród jesiennego lasu, uciekał przez
kimś, choć wokół nie było nikogo, tylko szepty lasu, a na jego skraju, gdy się
odwrócił, ciemniała samotna sylwetka człowieka, którego on zabił. Z tej śmierci
nigdy się nie wyspowiadał.
Stary
leśniczy spojrzał raz jeszcze na bielone rzędy jabłonnych pni, na całe życie za
sobą, a potem wyruszył w ostatnią, długą podróż.
[1] Z pamiętnika mojego pradziadka, Stefana
Bałuka, nauczyciela w szkole w Lusinie k/Krakowa, Lusina 1944
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz