Denerwujący
dźwięk budzika, wyrwał mnie z błogiego snu. Była szósta rano i jak co dzień,
zmuszona byłam wstać i przygotować się do szkoły. Z ociąganiem ruszyłam w
stronę łazienki, by wziąć szybki prysznic i ubrać się. Kiedy miałam to już za
sobą, poszłam do kuchni w celu przyrządzenia sobie śniadania. Załączyłam wodę
na herbatę i sięgnęłam do lodówki po jajka. Dopiero wtedy zauważyłam na niej
przyczepioną magnesami kartkę w kształcie serca. Napis na niej głosił:
„Wszystkiego najlepszego w dniu świętego Walentego”.
No tak – pomyślałam. – Czternasty
luty, światowy dzień błazenady i mydlenia oczu.
Jedząc
śniadanie, tępym wzrokiem wpatrywałam się w głupawe życzenia. W końcu nie
wytrzymałam i szybkim ruchem zdjęłam kartkę, zmięłam ją i wyrzuciłam do kosza. Domyślałam
się, że to mama ją tam umieściła i nie będzie zadowolona, kiedy wróciwszy z
pracy znajdzie ją w śmieciach, ale szczerze mówiąc miałam to gdzieś. Ten dzień
i tak miał być wystarczająco beznadziejny, więc przynajmniej w domu chciałam
mieć spokój.
Właściwie,
nigdy tego nie rozumiałam. Wystarczy jeden głupi wpis w kalendarzu i nagle
wszyscy się kochają. Przez jeden dzień ludzie są dla siebie mili, uśmiechają
się, dają sobie prezenty, a już nazajutrz wszystko wraca do normy – nikt nie ma
dla nikogo czasu, a słowa „kocham cię” brzmią niemal jak formalność. Jeśli tak
ma wyglądać miłość, to dziękuję, wolę pozostać niekochana.
Nieco już
podminowana myślą, co też będzie się działo w szkole, wróciłam do pokoju.
– Muzyko, miłości moja! – krzyknęłam teatralnym głosem w
kierunki iPoda leżącego na łóżku. – Ty jedna zawsze mnie rozumiesz i jesteś
godna mego uczucia – kontynuowałam przedstawienie.
Wychodząc
wcisnęłam do uszu słuchawki i nacisnęłam „play”. Kiedy rozległa się w nich
ostra muzyka metalowa, mimowolnie się uśmiechnęłam. Szybko przewinęłam listę do
utworu Pink Floyd’ów pt. „Another brick in the wall”, którego zawsze słuchałam
w drodze do szkoły i wsłuchałam się w tekst, próbując nie myśleć o tym, co mnie
dzisiaj czeka.
Tak jak
podejrzewałam, atmosfera w szkole była gorąca. Już w progu przywitała mnie
grupka dziewczyn, rozdających wchodzącym serduszka z papieru samoprzylepnego.
Większość osób z uśmiechem na twarzy przyklejała je sobie na ubraniach i
plecakach. Mnie ten pomysł jedynie zirytował, dlatego czym prędzej wyrzuciłam
serduszko do kosza.
Potem
niestety było jeszcze gorzej. Korytarze oblegane były przez wszelkiego rodzaju
parki; obmacujące się i szepczące czułe słówka. Na sam widok miałam ochotę
puścić pawia. Dzwonek na lekcje, który miał być moim wybawieniem, okazał się
zdrajcą, bo nauczyciele w ramach „dnia dobroci dla zwierząt”, postanowili dać
sobie tego dnia spokój z prowadzeniem lekcji, toteż rozmowy w klasie tyczyły
się wyłącznie tego co kto dostał, kto z kim jest, itd.
Zrozpaczona
takim rozwojem sytuacji uparłam się, że nie będę brała w tym wszystkim udziału.
Pogłośniłam muzykę możliwie najgłośniej jak się dało, by nie uszkodzić sobie
przy tym bębenków i oczekiwałam końca.
Gdy tylko
skończyła się lekcja, wybiegłam czym prędzej przed szkołę. Na dworze było dość
mroźno, dlatego nikt inny nie wpadł na ten pomysł. Cienka koszula flanelowa,
nie chroniła mnie przed chłodem, nie przeszkadzało mi to jednak rozkoszować się
spokojem jaki tu panował. Wyłączyłam iPoda chcąc nacieszyć się ciszą, która w
porównaniu z tym, co działo się w szkole, była całkiem miłą odmianą.
– Nie zimno ci? – Usłyszałam za sobą męski głos. Mimowolnie
skrzywiłam się, że moja chwila spokoju właśnie dobiegła końca.
– No co ty, wręcz gorąco – powiedziałam sarkastycznym tonem.
Chłopak tylko się uśmiechnął i usiadł obok mnie na schodach.
– Gdzie twój chłopak? – zapytał niby mimochodem. Spojrzałam
na niego z ukosa.
– Że kto, proszę?
– Simon. Słyszałem, że się spotykacie.
– On ci tak powiedział? – spytałam, nie kryjąc
niezadowolenia.
– A to nie prawda?
– Nie – ucięłam. On jednak nie dawał za wygraną.
– To dziwne, bo cała szkoła o was gada. Mandy podobno
widziała, jak się całujecie.
– I to niby jest dowód na to, że się spotykamy? Skoro już
musisz wiedzieć, to tylko się pieprzymy. Nic więcej, żadnych związków. A
dzisiaj ma mi się na oczy nie pokazywać!
Byłam
wściekła. Nienawidziłam, gdy ktoś mieszał się do mojego życia, rozpuszczając
przy tym plotki wyssane z palca. Miron, bo tak miał na imię chłopak, który ze
mną siedział, patrzył na mnie w milczeniu, uważnie lustrując mnie wzrokiem.
Kiedy rozległ się dzwonek, w pierwszej chwili nie zareagowałam. Dopiero po
kilku minutach wstałam z zamiarem wrócenia do szkoły.
– Przecież nie chcesz tam wracać – powiedział spokojnym
głosem. Zatrzymałam się w pół kroku i spojrzałam na niego. – Chodźmy gdzieś.
Niedaleko jest fajna knajpa. Nic się nie stanie, jak się teraz urwiemy.
– Okay – odparłam, po chwili zastanowienia. – W sumie, czemu
by nie?
Poszliśmy
do szatni po kurtki, po czym ruszyliśmy w stronę najbliższej knajpy. Przez całą
drogę nie odezwaliśmy się ani słowem i dopiero kiedy usiedliśmy już przy
stoliku, Miron przerwał ciszę.
– No więc, może wytłumaczysz mi, jak to właściwie z tobą
jest. Chodzi mi o ten twój nie-związek z Simonem. Naprawdę ci to odpowiada?
Westchnęłam
zrezygnowana, żałując, że powiedziałam mu prawdę.
– A dlaczego nie? Związki są przereklamowane, a tak
przynajmniej każdy jest zadowolony. Co w tym złego?
– Może na przykład to, że go nie kochasz?
– A czym jest miłość? Skoro ona jest taka ważna, to proszę,
wytłumacz mi, na czym ona polega. Bo jak na razie zastanawiam się, czy coś
takiego w ogóle istnieje. To, że miliony ludzi na świecie twierdzą, że jej
zaznało, jakoś mnie nie przekonuje. Bo ludzie dużo gadają i w wiele wierzą, ale
nie potrafią znaleźć choćby jednego przekonującego dowodu. Ciągle powtarzają że
kogoś, lub coś kochają i ja nie jestem tutaj wyjątkiem, ale czy to rzeczywiście
jest miłość? Wątpię. Raczej coś w stylu przywiązania, przyzwyczajenia. Ale na
pewno nie taka miłość, o jakiej ciągle się mówi. Nie taka, jaką można znaleźć w
książkach, czy filmach i nie taka, jakiej pragną ludzie. Bo taka miłość jest
tylko wymysłem chorej wyobraźni i niedoścignioną mrzonką. Więc nie, nie kocham
Simona i nie widzę w tym nic złego. Wątpię czy kiedykolwiek pokocham kogoś
naprawdę, a skoro tak, to nie pozostaje mi nic innego, jak cieszyć się życiem
bez tego. W perspektywie mogłabym zostać zakonnicą, ale do tego trzeba kochać
Boga, a przede wszystkim najpierw w niego uwierzyć, więc to też odpada.
Uśmiechnął
się lekko gdy skończyłam, ale nie było w tym szczerości.
– Sceptyczka z ciebie – stwierdził.
– Wcale nie, po prostu realistka. Wierze w to, co widzę i na
co mam dowody. – Byłam już nieco rozdrażniona całą tą rozmową, ale nie mogłam
wrócić do domu przed pierwszą. – Chodźmy stąd – powiedziałam. – Kupimy gdzieś
flaszkę i wypijemy w jakimś odosobnionym miejscu. Przyda się, w taki dzień jak
dzisiaj.
– Chcesz pić wódkę w biały dzień, na wagarach, do tego w
miejscu publicznym… - powtórzył za mną ironicznie.
– Dokładnie tak. No, nie patrz tak na mnie, odrobina
szaleństwa ci nie zaszkodzi.
– A jak nas zgarną? – Mimowolnie uśmiechnęłam się, słysząc
takie obawy.
– Nie martw się, znam dobre miejsce na tego typu wyskoki.
Zupełnie odosobnione i gliny praktycznie tam nie zaglądają.
Miron nie
wyglądał na przekonanego, ani tym bardziej zadowolonego, ale ruszył za mną,
kiedy udałam się najpierw do monopolowego, a następnie do wspomnianego
wcześniej miejsca. Była to stara rudera, bez drzwi i okien, stojąca na
niewielkiej polance niedaleko lasu. Temperatura w środku nie różniła się wcale
od tej na zewnątrz, ale przynajmniej nie wiało i nie było śniegu. Pijąc, szybko
się rozgrzejemy, a zaletą niskiej temperatury był brak bezdomnych meneli,
pałętających się tu czasem latem.
– Jesteśmy – powiedziałam wchodząc do „domu” przed nami.
Usadowiłam się na podłodze, podkładając sobie pod tyłek zgnieciony karton i
wyciągnęłam z siatki butelkę coli i wódkę. Odkręciłam je i pociągnęłam pierwszy
łyk, Miron usiadł obok mnie i zrobił to samo. Skrzywił się, czując gorzki smak
trunku i popił obficie colą. Uśmiechnęłam się na ten widok.
– Często tutaj przychodzisz? – zapytał.
– Dosyć. Ale tylko zimą, jak robi się ciepło za dużo tu
żuli.
Spodziewałam
się, że rzuci jakąś kąśliwą uwagę, typu że jestem do nich podobna, czy coś w
tym stylu, jak to często mieli w zwyczaju inni, ale on milczał, patrząc przed
siebie zamyślony. Było nam zimno, więc zbliżyliśmy się do siebie. Oparłam głowę
na jego ramieniu, po raz kolejny podając mu flaszkę.
– A ty? – zapytałam. – Nic o tobie nie wiem.
– A co byś chciała wiedzieć?
– Czy kogoś kochasz, skoro już jesteśmy przy tym temacie.
Albo czy tak ci się wydaje…
– Jest taka jedna… Ale to miłość beznadziejna. Właściwie
teraz sam już nie wiem.
– Znam ją?
– Nie jestem pewien. Na pewno tak ci się wydaje. Sam dobrze
jej nie znam.
Podniosłam
głowę i spojrzałam na niego. Uśmiechał się smutno. Nie chciałam dociekać,
intuicja podpowiadała mi, że lepiej nie wiedzieć.
– Przejdzie ci – powiedziałam cicho. – To zawsze w końcu
przechodzi.
Teraz on
popatrzył na mnie. Widziałam w jego oczach pytanie; setki pytań.
– Pójdę już – oznajmiłam wstając. – Zrobiło się późno –
dodałam, chociaż nie było jeszcze dwunastej. Nie chciałam żeby wiedział, a przy
nim zbyt szybko dawałam za wygraną. Ruszyłam w stronę domu. On również wstał i
odprowadził mnie wzrokiem. Wracając, cofnęłam się myślami dwa lata wstecz, do
czasu, kiedy znienawidziłam walentynki. To nie mogło się powtórzyć. Po raz
kolejny przyrzekłam sobie, że nigdy więcej nikomu nie zaufam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz