Layout by TYLER
Fonts:dafont.com
Background:gyapo
Główna Regulamin Co to jest? Prozaicy - powrót Konkursy Facebook
Witaj na Prozaicy: Piórem! Jest to miejsce przeznaczone na publikację tekstów napisanych z myślą o konkursach lub akcjach literackich, organizowanych przez Prozaików. W celu poznania dokładniejszych informacji, zapraszam do zakładki "Regulamin" oraz "Co to jest?".
Kontakt: e-mail:prozaicy@vp.pl lub gg: 2171207 - halska.

"Wilczek. Część I - Pod ściętym łbem" - Fryga [Piszę, bo lubię]

Gospodę „Pod ściętym łbem” opiewały najróżniejsze barwne opowiastki, jednak z racji tego, iż żadna z nich nie traktowała o miłej obsłudze,  smacznej strawie, przyzwoitych cenach czy doborowym towarzystwie, wolałam omijać to miejsce szerokim łukiem. I tak też konsekwentnie czyniłam przez dwadzieścia lat mojej skromnej egzystencji. Aż do dzisiejszego dnia.
Lokal o tej ujmującej nazwie wznosił się przy głównej drodze, był więc ogólnodostępny dla wszystkich mieszkańców, a w dodatku jego oferta obejmowała cały wachlarz usług, jaki przeciętnemu obywatelowi naszej malowniczej wsi pośrodku niczego mógł zapewnić w pełni szczęśliwy, bezstresowy żywot – od napojów rozweselających począwszy, na kobietach wątpliwej moralności skończywszy. Z zewnątrz budynek nie wyglądał ani trochę zachęcająco; podjechawszy pierwszy raz w życiu tak blisko niego, ogarnęły mnie szczere obawy, czy aby ten zacny przybytek nie runie na mnie, kiedy tylko przestąpię jego próg. O ile parter mógłby jeszcze zachowywać pozory solidnej zabudowy, pomijając oczywiście powybijane szyby, na czas zimy byle jak zabite dechami i to tylko w niektórych oknach, o tyle kolejne dwa piętra prezentowały prawdziwą grozę. Wydawało się wręcz, jakby gospoda wbrew wszelkim prawom budownictwa rozszerzała się ku górze, z tym, że im wyżej, tym gorszej jakości budulca używano do jej konstrukcji. Niemal widziałam, jak spróchniałe ramy okienne na drugim piętrze kruszą się i sypią w dół. Dach pokryty niewymienianą od niepamiętnych czasów strzechą przekrzywiał się niebezpiecznie na prawo. Jakby tego wszystkiego było mało, tłum całkowicie oddany idei czerpania z życia nie garściami, a wiadrami, bawił się tak radośnie w karczmie na parterze, że cały budynek zdawał się drżeć w posadach.
A co z szyldem? Cóż, szyld był równie uroczy. Wyblakłe litery, które dzisiaj układały się w napis: „POD Ś IĘT M  BEM” na dobrą sprawę można było zignorować, jednak malowniczy rysunek trupiej głowy na tacy, z teatralnie wywalonym językiem i krytycznym zezem był co najmniej niepokojący.
Jak widać, nic kuszącego. Kto wie, czy, jeśli wejdę do takiej karczmy, kiedykolwiek z niej wyjdę? Albo czy chociaż wyjdę z niej nienaruszona psychicznie?
Wzięłam głęboki oddech i  upewniwszy się, że kaptur i włosy skutecznie uniemożliwiają postronnemu obserwatorowi rozpoznanie mojej skromnej osoby, zeskoczyłam z klaczy. Raz kozie śmierć.
W moją stronę zmierzał już stajenny – średniego wzrostu chłopak o wyglądzie… cóż, najbliżej było mu chyba do wiewiórki; miał płomiennorude, niewyobrażalnie potargane włosy, mnóstwo piegów na całej twarzy i nos zadarty tak wysoko, że mógłby służyć za wieszak. Uśmiechnął się do mnie szeroko, ukazując wszystkie braki w żółtym uzębieniu i przejął ode mnie wodze.
– Ładny koń – przyznał, mówiąc z silnie nosowym akcentem. Spróbował poklepać Furię po karku, ale ta parsknęła ostrzegawczo i przestąpiła w miejscu.
– Klacz – poprawiłam go.
– Tak, tak – pokiwał natychmiast głową, chociaż nie wydawał się przejmować tą drobną różnicą. – Zgrabne to dość. I zadbane. Pewnie dużo warte.
Mój czujny nos natychmiast wywęszył podstęp.
– A gdzieżby. Ledwo stąpa, poważne złamanie miała, niedoleczone. Z rzeźni ją wyratowałam, bo żal mi się bestyji zrobiło, pod nóż miała iść. Chciałam zapłacić, ale rzeźnik powiedział, że sam by złamanego grosza za to bydlę nie dał, to i mnie naciągać nie będzie. Wyczyściłam, wyszczotkowałam, wykarmiłam porządnie, to i się prezentuje. Ale nic nie warta.
Rudzielec znowu gorliwie mi przytaknął, ale jednocześnie przechylał głowę, licząc, że Furia usłużnie pokaże mu swoje uzębienie. Ręką się jednak dotknąć jej nie odważył.
Cóż, skoro strategia: „obrzydzić ten pomysł do granic możliwości” nie podziałała, postanowiłam być bardziej bezpośrednia.
– Słuchaj no, chłoptasiu – zaczęłam groźnie, opierając ręce na biodrach – tylko mi spróbuj ubić interes na mojej klaczy… nie, co ja gadam!, chociaż o tym pomyśl, a daję ci słowo, że twoje oczy się z twoimi orzeszkami zamienią na miejsca.
Widząc wyraźne niezrozumienie na twarzy stajennego, rzuciłam wymowne spojrzenie w wiadome rejony jego ciała. Olśnienie przyszło natychmiast.
– Nie, no, co też jaśnie pani wygaduje! – O, a teraz to jestem „jaśnie pani”, tak? – Ja bym nigdy… nigdy, jakem Gavin Tibalt, syn kowala, przysięgam! Ja, prosty chłopak ze wsi, co pani? Nawet bym nie pomyślał…
Zmierzyłam go od stóp do głów najbardziej lodowatym spojrzeniem, na jakie było mnie stać i po kilku sekundach milczenia skinęłam ugodowo głową.
– Niech ci będzie – odparłam. Odchodząc, pogłaskałam jeszcze moją klacz po pysku i powiedziałam półgłosem, dbając o to, by chłopak też mnie usłyszał: – Jakby coś było nie tak, nie krępuj się, złotko. Nie nazwałam cię Furią bez powodu. – Po tych słowach rzuciłam stajennemu miedziaka, odwróciłam się zamaszyście i pomaszerowałam w stronę drzwi karczmy, zostawiając go sam na sam z jego przemyśleniami.
Im bliżej byłam wejścia, tym mniejszy stawał się mój rezon. Dźwięki dochodzące ze środka wcale nie czyniły perspektywy odwiedzenia szanownej gospody przyjemniejszą; działały wręcz zupełnie odwrotnie. Jak tylko dopadnę Reida, pierwsze, co zrobię, to trzasnę go porządnie po głowie za ten fantastyczny wybór miejsca. „Pod ściętym łbem”. No po prostu czapki z głów.
Drzwi, równie solidne jak reszta tej urokliwej knajpy, zaskrzypiały głośno, kiedy pchnęłam je, żeby wejść do środka. Jednakże w ogólnym gwarze panującym wewnątrz nikt nie wydawał się zwracać uwagi na nowoprzybyłą. Machinalnie zrzuciłam z głowy kaptur, żeby zanurzyć dłoń w moich bujnych, znienawidzonych lokach, których po prostu nie dało się żadnym sposobem ujarzmić, ale natychmiast się zreflektowałam i założyłam go z powrotem. Lepiej zredukować ryzyko do minimum. Powoli rozejrzałam się wokoło, wypatrując znajomej twarzy, przy okazji ostatecznie utwierdzając się w przekonaniu, że nigdy więcej nie dam się tutaj zaciągnąć, choćby mi za to oferowano wór złota.
W lokalu było tyleż samo miejscowych, co przyjezdnych… a właściwie powinnam powiedzieć przejezdnych. Nikt się tu raczej na stałe nie zatrzymywał, bo też i nie było po co; Balhannan nie kusił absolutnie niczym, dlatego wszyscy mieszkańcy tego odizolowanego od świata zakątka po prostu się tu urodzili, ewentualnie byli mocno zdesperowanymi migrantami. Fakt faktem, chociaż nie sąsiadowaliśmy z żadnymi większymi miejscowościami, znajdowaliśmy się na dosyć mocno uczęszczanym szlaku komunikacyjnym, dlatego podróżni często robili sobie tutaj przystanek.
Na pierwszy rzut oka nie było żadnego wolnego stolika, w dodatku nieustannie ktoś przemieszczał się z miejsca na miejsce, co tylko wzmagało ogólny harmider. Drzwi prowadzące do kuchni bujały się w tę i z powrotem, ponieważ cały czas ktoś przez nie przechodził. Słusznej postury kelnerka, której prawe oko jakoś nie było w stanie otworzyć się na pełną szerokość, nadzwyczaj zwinnie lawirowała pomiędzy tym wszystkim, niosąc w jednej ręce wielką tacę z kuflami piwa, a w drugiej jeszcze większą z parującymi potrawami i radośnie przy tym falując obfitym biustem. Wielu nie omieszkało okazać jej swojej wdzięczności za tę bezbłędną obsługę solidnym klepnięciem w tyłek, na co ona wybuchała skrzekliwym śmiechem i odpływała swoim zadziwiająco zgrabnym kroczkiem w stronę kolejnych klientów.
Na lewo od wejścia, na niewielkiej pustej przestrzeni zebrało się kilku chłopa, którzy, dopingowani przez większą część klienteli, postanowili zagrać w rzutki. Rzutki, chociaż miały grubość kija od miotły, wyglądały na groteskowo małe w ich potężnych łapskach, a za tarczę służyła im rozciągnięta na ścianie zajęcza skóra z namalowanymi najprawdopodobniej jakimś szybko zastygającym sosem z tutejszej oferty kółkami wskazującymi cel.
Ze schodów pod ścianą w głębi pomieszczenia sfrunęła rudowłosa trzpiotka w byle jak zasznurowanym gorsecie, a za nią, bezskutecznie usiłując dopiąć skórzany pas na swoim wielkim brzuchu, kroczył zaspokojony brodaty ogier. Dziewczyna natychmiast podbiegła do pierwszego mężczyzny, który zagwizdał na nią donośnie i usiadła mu na kolanach, chichocząc jak małe dziecko.
Z kuchni wychylił się gospodarz – łysy, jednakże z imponującymi czarnymi wąsami – i wykrzyczał:
– Faszerowana gęś w sosie żurawinowym!
Zamówienie odebrała równie obfita w kształtach kelnerka, chociaż ta miała raczej normalne spojrzenie, i zaniosła je do stolika przy zachodniej ścianie, gdzie – o zgrozo! – siedziało czterech mężczyzn, w tym trzech pałaszujących już podobną gęś, każdy swoją. Tuż obok siedzieli gęślarze akompaniujący temu wesołemu towarzystwu i co jakiś czas przerywający koncert, by wznieść głośny toast grzanym winem.
Dokładnie po drugiej stronie, w słabiej oświetlonej części karczmy, zebrało się paru indywiduów o podlegających kwestii zamiarach. Nie angażowali się w powszechnie królującą radość i swobodę, chociaż czasami, dla zachowania pozorów, uśmiechali się do kelnerek czy pogwizdywali, kibicując niestrudzonym graczom w rzutki, którzy teraz wymieniali tragicznie podziurawioną skórę z zająca na nową. Może byli wśród nich drobni złodzieje, karciani oszuści czy przestępcy o nieco bardziej splamionym sumieniu, ale prawdopodobnie stołowali się też tutaj czarownicy, nekromanci i inni ludzie, których profesja nie nadawała się raczej na forum publiczne. Wprawdzie czasy dekapitacji i palenia na stosie mieliśmy już dawno za sobą, ale nie oznaczało to wcale zmian na tle moralnym u władających magią. Owszem, nie wszyscy byli źli, ale i nie wszyscy byli dobrzy. A ci tutaj, zakapturzeni, bliznowaci czy bladzi zdecydowanie nie wyglądali na takich, co to stoją po dobrej stronie mocy. Zarobek na nich był jednak taki sam, jak na każdym innym kliencie, więc było jasne, że gospodarz nie będzie im w zęby zaglądał.
Może to i dobrze. I… może dobrze się stało, że Reid zadecydował o takim, a nie innym miejscu spotkania. Kto wie, czy paradoksalnie właśnie tutaj nie będzie dla nas najbezpieczniej?
Kiedy tak się nad tym zastanawiałam, jakaś osoba siedząca samotnie przy dwuosobowym stoliku w cieniu wyprostowała się i podniosła rękę. Z mroku na sekundę wyłoniła się znajoma twarz.
Zbadałam wzrokiem ciasne przejście, które musiałam przebyć, żeby dostać się do Reida i stwierdziłam, że stoi przede mną wyjątkowo trudne zadanie. Zebrałam się jednakże w sobie i dziarsko ruszyłam przed siebie.
Byłam już prawie w połowie drogi, kiedy poczułam czyjąś dłoń wielkości patelni bezczelnie obmacującą mój pośladek.
Oj, niedobrze…
– Hej, laleczko – odezwał się grubym głosem właściciel wielkiej dłoni. – Chyba przed chwilą zwolniło się łóżko. Co powiesz na to, żeby skoczyć ze mną na górę? Zależy mi na porządnej robocie, a złota w kieszeni mam dużo. To jak?
Chyba nie takiej odpowiedzi się spodziewał. Miałam wrażenie, że gwar w karczmie zamarł na kilka sekund, po czym, kiedy ludzie zdali sobie sprawę, że przy facecie tak potężnym, jak ten tutaj lepiej udawać, że się nie zauważyło jego upokorzenia, powrócili do swojej rutyny.
Mężczyzna o gabarytach niedźwiedzia otarł ślinę z ust wierzchem dłoni, a po kilku sekundach jednak rozmasował też pokrzywdzoną szczękę.
– No, no – zaczął, odwracając się powoli w moją stronę. Na wszelki wypadek pochyliłam głowę tak, żeby większą część twarzy zakrywały mi włosy i kaptur. Gdyby Fenwyck Stonepit mnie rozpoznał, przestałoby być różowo. – Nie spodziewałem się. Masz silną rękę, jak na takie chucherko. Pewnie kłusowniczka albo najemniczka. Ale wiesz… – mówił dalej, powoli podnosząc się z miejsca i powodując, że cała karczma zaczęła się na nas bezceremonialnie gapić – tak czy siak, laleczko, nie lubię, kiedy kobieta uderza mnie znienacka. Właściwie, kiedy w ogóle uderza mnie kobieta. Nie, żebym się nie umiał bronić, ale, jak już mówiłem, zaskoczyłaś mnie. Może zróbmy tak: ja zapomnę, że mnie uderzyłaś, a ty… – w tej samej chwili złapał mnie za ramię, żeby mnie odwrócić w swoją stronę – …w ramach wdzięczności jednak pójdziesz ze mną na górę i…
Zanim Fenwyck dokończył swoją niewątpliwie obleśną myśl, odezwałam się donośnym i nieznoszącym sprzeciwu głosem, starając się nieco obniżyć ton, żeby nie wydał się nikomu znajomy:
– Byłeś blisko. Należę do Gwardii Królewskiej – wymyśliłam na poczekaniu, jednak biorąc pod uwagę szmer, jaki przebiegł po zgromadzonych w karczmie domniemałam, że zabrzmiało to całkiem wiarygodnie. Szczerze mówiąc, sama nawet nie miałam pojęcia, czy do Gwardii Królewskiej przyjmują kobiety. Już na najemniczki krzywo się spogląda. – Wolałbyś ze mną nie zadzierać.
Uścisk na moim ramieniu wzmocnił się na sekundę, a mnie przebiegł po plecach dreszcz. Możliwe, że właśnie udało mi się oszukać wszystkich oprócz Fenwycka Stonepita, co byłoby zdecydowanie najmniej pożądanym rozwiązaniem zaistniałej sytuacji. Spodziewając się teraz pytania w stylu „co członkini Gwardii Królewskiej robi w takiej dziurze, jak Balhannan?”, zaczęłam gorączkowo obmyślać w głowie jakąś sensowną odpowiedź, jednak drwal, ku mojemu zaskoczeniu i uldze, rozluźnił palce, wyswobadzając moje ramię.
– Wybacz, pani – odezwał się zupełnie innym tonem niż wcześniej, po czym, jakby nigdy nic, usiadł na swoim miejscu.
Dotarło do mnie, że właśnie zgasiłam Fenwycka Stonepita, miejscowego drwala i jednocześnie najpotężniejszego człowieka w Balhannan: ponad dwumetrowego osiłka o mięśniach ważących prawdopodobnie więcej niż drzewa, które ścina w lesie. Poczułam niemal tragiczny ból na myśl o tym, że tak czy inaczej nikt się nigdy nie dowie, że ową pogromczynią męskich ego żywcem z gwardii samego króla Sigfriedora jest w rzeczywistości wieloletnia mieszkanka tej zapadłej wiochy i perfidna kłamczucha, Riva Rames.
Wytrzymawszy nieruchomo kilka długich sekund, które wzbudziły jeszcze większą grozę wśród gawiedzi, w końcu ruszyłam się z miejsca, a wszyscy, jak na komendę, powrócili do, zdawałoby się, niczym niezmąconej, karczemnej uciechy. Z długim westchnieniem usiadłam w końcu naprzeciwko Reida i zauważyłam, że ten się uśmiecha.
– Gwardia Królewska? – spytał z rozbawieniem. – Poważnie? Nic lepszego nie przyszło ci do głowy? Nawet jako dziecko umiałaś lepiej kłamać.
Kto by pomyślał? A ja po tylu latach rozłąki miałam ochotę go uściskać.
– Och, przepraszam, że bardziej martwiłam się tym, żeby Fenwyck nie zobaczył mojej twarzy – żachnęłam się.
– Wiesz, że nawet nie przyjmują kobiet do Gwardii Królewskiej – dodał, sięgając po śliwkę do drewnianej misy.
– No, co ty nie powiesz? – odparłam, wciąż zachowując moją wielce obrażoną postawę. Dopiero spojrzenie Reida uświadomiło mi, że nie przyszłam tu po to, by zachowywać się jak dziecko. Zanim zdążyłam się zawstydzić, dodałam już normalnym tonem: – W takim razie dziękujmy bogom, że ci tutaj nie mają o tym pojęcia.
Wyciągnęłam z misy jedną śliwkę i przezornie obejrzałam ją ze wszystkich stron. Wydawała się całkiem przyzwoita, więc rozerwałam ją na pół i… o bogowie, jak dobrze, że to zrobiłam. Ostatnim razem widziałam na własne oczy tyle robactwa, kiedy natknęłam się w lesie na truchło jelenie.
Powstrzymałam pisk i odłożyłam śliwkę z powrotem do misy.
– Zaglądasz ty czasem do środka, czy połykasz to paskudztwo w całości? – spytałam, dzielnie walcząc z niegasnącym obrzydzeniem.
Reid tylko machnął obojętnie ręką, wypluł pestkę, wrzucił ją do mniejszej misy i bezceremonialnie wpakował do ust kolejną śliwkę.
Och. No tak.
– Wybacz. Zapomniałam, że tobie to wszystko jedno.
Tymczasem w naszą stronę zmierzała już kelnerka o złowieszczym spojrzeniu. Zatrzymała się przed nami, uśmiechając się tak szeroko, jak tylko potrafiła i przy okazji obdarzając nas uroczym widokiem diastemy szerokości całego zęba. Zauważywszy, że Reid mimowolnie zerka na bujne kształty kobieciny, które niestety jeszcze nie przestały falować, rzuciłam mu karcące spojrzenie.
– Życzą sobie państwo coś jeszcze? – spytała, a jej słowa aż ociekały uprzejmością.
Pomyślałam, że po przerażającej śliwce nie przełknę niczego, co by podawano w tym miejscu, jednak czymś mocniejszym nie pogardzę. W zasadzie dokładnie tego mi było trzeba.
– Dwa razy grzane piwo – poprosiłam, nie podnosząc głowy. – I niech będzie duże. Daj nam największe kufle, jakie macie.
– Oczywiście – przytaknęła z tą samą słodyczą w głosie. – Śliwki smakują?
– Wyborne – potwierdził Reid, pakując sobie właśnie do ust kolejną.
– Znakomicie, znakomicie. Widzę, że już się kończą. Przyniosę więcej. – Już wyciągałam ręce, żeby powstrzymać kelnerkę od tego zatrważającego czynu, kiedy ta dodała: – Na koszt gospody.
Kobieta odeszła swoim płynnym kroczkiem, a mnie nie pozostało nic innego, jak tylko walnąć głową w blat, co też niezwłocznie uczyniłam. Doznając jednak tak bliskiego spotkania z niegrzeszącym czystością stolikiem, natychmiast się wyprostowałam.
– No popatrz, gwardzistka w rodzinie i już nam przysługuje specjalne traktowanie – odezwał się Reid.
– Zamknij się – rzuciłam odruchowo, tak, jak wiele razy odpowiadałam mu w dzieciństwie, kiedy brakowało mi dostatecznie dobrych argumentów.
Przyjrzawszy się trochę dłużej Reidowi, zaczęłam dostrzegać oznaki świadczące o tym, że nie jest już tym samym osiemnastoletnim chłopakiem, który sześć lat temu musiał upozorować swoją śmierć, żeby – o ironio – móc wieść w miarę normalne życie. Włosy sięgały mu do ramion i chociaż miały ten sam kruczoczarny kolor, co moje, nie skręcały się w te niemiłosiernie irytujące loki. Był też nieco wyższy i szerszy w ramionach, a jego twarz nabrała ostrzejszych rysów. Jeszcze jako młodzieniaszek, Reid działał jak magnes na niewieście serca; dziewczyny wzdychały na widok jego „lśniących włosów niczym u księcia Eliyaha”, „muskularnego ciała niczym u księcia Zuvala”, a czasami nawet „takiej cudnej, męskiej szczęki niczym u księcia Haima”, co z rozbawieniem potrafiłam mu wypominać przez bite trzy miesiące. Gdyby te same dziewczęta zobaczyły go dzisiaj, zemdlałyby z wrażenia. W zasadzie Reid mógłby rzeczywiście całkiem dobrze się prezentować na książęcym tronie.
Zauważyłam też, że nie przeszkadza mu już zarost, chociaż pamiętałam, jak się zarzekał, że nigdy, przenigdy nie zapuści chociaż w połowie tak bujnej brody, jak nasz ojciec. Tylko jedna, jedyna rzecz pozostawała w nim niezmienna od kiedy musiał zostawić mnie, czternastoletnią sierotę, samą: oczy. Chociaż byliśmy rodzeństwem, ani trochę nie przypominały moich – moje były piwne i z każdym rokiem zdawały się odrobinę ciemnieć; jego miały niespotykany, zielony odcień, który kojarzył mi się z nadzieją. Może właśnie dlatego, będąc jeszcze małym dzieckiem, od ręki przestawałam płakać, kiedy krzyżował swoje natarczywe spojrzenie z moim.
– To co, powiesz mi wreszcie, dlaczego tutaj jesteśmy? – zapytałam, kiedy kelnerka przyniosła nam kufle tak pełne, że piwo aż ściekało po brzegach i dosypała do misy tyle śliwek, ile tylko mogło się w niej zmieścić.
– Zaraz się dowiesz – odparł Reid. Widok śliwek wyraźnie go ucieszył, a ja przestałam się już nawet zastanawiać, jakim cudem te wszystkie robaki, które dziś zjadł, nie wygryzły jeszcze w jego brzuchu drogi ucieczki.
– Reid, mój ty nadobny braciszku, dlaczego nie możesz na chwilę przestać jeść tych śliwek i po prostu mi wyjaśnić?
– Zaufaj mi, Riva, lada moment wszystko się samo wyjaśni.
– Skoro olśnienie ma na mnie spłynąć samo z siebie, to po co mnie tu w ogóle ciągnąłeś? – oburzyłam się. – Jakbyś jeszcze nie zauważył, czuję się co najmniej niekomfortowo w tej karczmie. Tak w ogóle, czy jesteś w stanie mi wyjaśnić, jakim cudem ścięta głowa robi zeza i wystawia język? A może to kat miał takie osobliwe poczucie humoru i kazał nieszczęśnikowi zrobić jakąś głupią minę przed ścięciem?
Reid już otwierał usta, żeby mi odpowiedzieć, kiedy drzwi gospody otworzyły się z hukiem, wpuszczając do środka na tyle mocny podmuch zimnego powietrza, że nawet ja, siedząc na drugim końcu karczmy, dostałam gęsiej skórki. Za przykładem ludu odwróciłam głowę i dostrzegłam, że drzwi już nie ma… a przynajmniej nie tam, gdzie pełniłyby najlepszą rolę, czyli na zawiasach. Teraz leżały bowiem na podłodze, brutalnie przełamane wpół, i stanowiły podium dla zmordowanego i sapiącego olbrzyma w pordzewiałym szłomie, z poplątanym rudym zarostem sięgającym do pasa, podpierającego się na swoim budzącym grozę, siermiężnym berdyszu. Na pierwszy rzut oka go nie rozpoznałam; dopiero, kiedy jakoś uspokoił swój oddech i uniósł potężne ramię, żeby otrzeć z twarzy krew, zdałam sobie sprawę, z kim mamy przyjemność. Eoghan Payne. Pamiętałam go z dzieciństwa, gdyż opuścił Balhannan jeszcze w czasach, gdy żyli moi rodzice, jednakże taką twarz trudno było zapomnieć. A zwłaszcza długą, szpecącą ją bliznę i pokryte bielmem oko. Payne wzbudzał strach już samym wyglądem, nie wspominając o tym, jak zręcznie posługiwał się wszelkimi rodzajami broni drzewcowej. Nic dziwnego, że został najemnikiem.
– Eoghan Payne? – zdziwiłam się. – A co on tu robi? Przecież w Balhannan nie ma zajęcia dla naje…
Och. No tak. Może jeszcze miesiąc temu go nie było.
Tyle że miesiąc temu etatowy półgłówek Balhannan, Odo, który wydawał się niestrudzenie dążyć do odebrania sobie życia w wyniku jakiejś ewidentnej głupoty, wypadł z lasu cały we krwi, wrzeszcząc jak opętany i powtarzając, że bestia rozszarpała jego przyjaciół. I rzeczywiście, po kilku dniach intensywnych poszukiwań odnaleziono rozczłonkowane ciała należące najprawdopodobniej do jego dwóch również niegrzeszących życiową rozwagą towarzyszy; najprawdopodobniej, bo biorąc pod uwagę stopień ich zmasakrowania, nie można było mieć całkowitej pewności. Cała wioska wpadła w panikę, jednak od tamtej pory krwawy mord się nie powtórzył, toteż na panice się skończyło.
Najwyraźniej nadszedł dzień bolesnej konfrontacji. Coraz mniej mi się to podobało.
– Dziesięć stóp… w kłębie – wydyszał Eoghan. – Żółte ślepia jak u diabła. Kły… oj, kły miała bestia dłuższe niż moja broda.
Gawiedź słuchała w skupieniu. Gołym okiem widać było, że w niektórych już zaczyna buzować strach, ale onieśmielająca waleczna postawa Payne’a sznurowała im usta i kazała słuchać w skupieniu. Dopiero jedna z kelnerek nie wytrzymała i pisnęła, upuszczając tacę; wkrótce okazało się jednak, iż po prostu naszła ją trzeźwa myśl, że wymęczonego przybysza należy poczęstować czymś konkretnym.
Kiedy wróciła z kuflem piwa, ktoś inny również się zreflektował i ustąpił wojownikowi miejsca. Eoghan podziękował skinieniem dłoni, zwalił się ciężko na wolne krzesło i wypił duszkiem połowę trunku, zanim powrócił do swojej opowieści.
– Pazury też ostre. Ostre jak brzytwy. Drasnęła mnie gadzina, o tutaj. – To mówiąc, wypiął pierś i wskazał głębokie, wciąż jeszcze krwawiące szramy ciągnące się od prawego barku aż do linii żeber po lewej stronie ciała. Miałam ochotę mu przypomnieć, że do spółki z kupą zbitych mięśni mógłby też przywdziać jakąś formę odzieży ochronnej, no nie wiem, zbroję na przykład, ale powstrzymałam się. Moje cięte uwagi nikomu nie były teraz do szczęścia potrzebne. – Dziabnąć chciała też, oj, jak mi błysnęła swoimi kłami przed oczami, to żem se całe życie przypomniał! Ale nie, mówię sobie, nie będziesz mi tu, bestio, kłapać paszczą. O nie! Żem się zamachnął i ciął żem równo! Ale to sprytny stwór, a szybki jak pierun. To żem ino drasnął. Ale drasnął porządnie, oj, porządnie! Nie wyliże się, pomiot diabelny. Z rana dobiję, ot co!
Dla lepszego efektu Payne wzniósł kufel w górę, a cała karczma jak jeden mąż poszła w jego ślady, triumfując, jakby każdy własnoręcznie ubił tę złowrogą bestię.
Niestety, nie przyłączyłam się do ogólnej radości. Miałam nieco inne zmartwienia na głowie.
– Reid? Przecież nie jesteś ranny…
Starałam się nie myśleć o tym, że mój brat mógł miesiąc temu rozszarpać naszych, swoją drogą, współziomków. Niezbyt rozgarniętych, ale jednak. Mówiąc, że to nie w porządku, stałabym się chyba mistrzynią niedopowiedzenia.
– To nie ja – odparł Reid i, co mnie szczerze zaskoczyło, uśmiechnął się. – To ten, który mnie ugryzł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

« »