Layout by TYLER
Fonts:dafont.com
Background:gyapo
Główna Regulamin Co to jest? Prozaicy - powrót Konkursy Facebook
Witaj na Prozaicy: Piórem! Jest to miejsce przeznaczone na publikację tekstów napisanych z myślą o konkursach lub akcjach literackich, organizowanych przez Prozaików. W celu poznania dokładniejszych informacji, zapraszam do zakładki "Regulamin" oraz "Co to jest?".
Kontakt: e-mail:prozaicy@vp.pl lub gg: 2171207 - halska.

"Rok 2010: Kambodża (1)" - Q.
„Będziesz służył ludowi, gdziekolwiek jesteś, całym swoim sercem i umysłem.”
Jedno z Dwunastu Zaleceń Kodeksu


Jest rok dwa tysiące dziesiąty. Mija ponad trzydzieści lat od upadku Demokratycznej Kampuczy i ostatniego ludobójstwa, jednak zniszczonemu państwu nadal nie udało się podźwignąć. Po ulicach nie jeżdżą czołgi tylko dlatego, że nie ma ulic, przez całą Kambodżę przebiega tylko jedna linia kolejowa, po której kursuje jeden pociąg. Analfabetyzm sięga siedemdziesięciu procent, ponieważ Czerwoni Khmerzy wybili wszystkich tych, których uznali za zagrożenie, a inteligencja jest zagrożeniem dla każdego reżimu. Nie ma lekarzy, nie ma inżynierów, nie ma naukowców. Po błotnistych drogach jeżdżą głównie siły zbrojne Stanów Zjednoczonych i Unii Europejskiej, jednak jest ich niewiele – Kambodża nie ma dóbr naturalnych, które przyciągnęłyby potężnych protektorów.
Scarlett Muller ma teraz dwadzieścia dwa lata i właśnie uzyskała tytuł doktora medycyny, z czego jest niewyobrażalnie dumna, chociaż uważa, iż „doktor inżynier” brzmi naprawdę pretensjonalnie. Nie pasuje na nią jednak żaden fartuch dostępny w szpitalu, w którym kiedyś odbywała staż, ponieważ jest niska i drobna, a na swój wiek wygląda dopiero po nałożeniu na twarz solidnej warstwy makijażu. Scarlett kupiła sobie szyty na miarę chirurgiczny fartuch, nie wiedząc, że praktycznie go nie będzie używać, gdyż jej praca bardzo rzadko będzie zahaczała o chirurgię i praktycznie nigdy w sytuacjach, które sobie wyobrażała.
Kambodża nie ma dóbr naturalnych. Nie ma ropy, nie ma gazu, nie ma nawet złóż metali. Niczego, co da się zamienić w złoto. Chyba, że ma się do tego naprawdę szczególny talent.

***
Scarlett poznała Reinharta Valtaire’a Chesterfielda na bankiecie w Londynie, jakieś trzy lata po tym, jak w ogóle zaczęto ją zapraszać na takie wydarzenia. Był on uosobieniem tego, o czym zazwyczaj myślała, mówiąc o wciśniętych w surduty wanna be japiszonach, młody, przystojny i koszmarnie bogaty, a co więcej, bogaty w sposób jakby naturalny, gdyż jego przodkowe spali na pieniądzach już wtedy, gdy przodkowie Scarlett żyli za głodową pensję nauczycieli i guwernantów. Reinhart był mężczyzną bezpośrednim, tak bardzo, że ocierało się to o zwykłą bezczelność, wobec czego po pierwszych kilku minutach znajomości zaproponował młodej Scarlett wspólną noc, nie przejmując się takimi drobiazgami jak choćby komplementy czy nawet flirt. W pierwszej chwili chciała mu, oczywiście, obcesowo odmówić, jednakże cyniczny i racjonalny głos w jej głowie złośliwie zauważył, że jak zwykle próbuje komplikować proste sprawy, więc finalnie skończyła tego dnia w apartamencie Reinharta w West Dulwich. Mężczyzna obiecywał jej jedną noc i dotrzymał słowa, na pożegnanie nie podając nawet numeru telefonu.
Kolejny raz spotkali się pół roku później i historia powtórzyła się, chociaż tym razem to Scarlett wyszła z inicjatywą. Kontaktami wymienili się dopiero po czwartym spotkaniu i czwartej wspólnej, długiej nocy.
Ani on, ani ona nigdy nie zadzwonili, do chwili, gdy Reinhart poprosił ją o załatwienie swojej przyjaciółce, miłej czarnoskórej adwokat o imieniu Heidi, miejsca w jej klinice. Scarlett spełniła prośbę i cisza na linii zaległa do chwili, gdy tym razem ona potrzebowała pomocy w uzyskaniu dostępu do prywatnych badań któregoś z Brytyjskiej Siatki Snobów. Po rozwiązaniu tego problemu więcej się już nie kontaktowali, czując do siebie coś w rodzaju obustronnej milczącej sympatii i prostego pociągu fizycznego.
Przynajmniej do chwili, gdy szesnastego czerwca dwa tysiące dziesiątego roku Scarlett odebrała kolejny telefon.
- Kambodża – usłyszała.
Odczekała kilka sekund. Cisza, tylko lekki szum zakłóceń i monotonny oddech po drugiej stronie odbiornika.
- Słucham? – zapytała więc. 
- Kambodża. Taki kraj w południowo-wschodniej Azji. Kiepska kolej, brak zasięgu na komórce.
To zdecydowanie było dziwne i lekko niepokojące, ale w zasadzie Chesterfield sam w sobie był dziwny i niepokojący. Scarlett mogła sobie wyobrazić, jak siedzi w koszuli w palemki, opierając nogi o blat inkrustowanego dębowego biurka i mruży swoje jadowicie niebieskie oczy, mrucząc do mikrofonu niezniszczalnej Nokii („iPhony to chłam, mówię ci”).
- Tak, wiem, Ren. Dzwonisz, bo chcesz mnie dokształcić w kwestii geografii?
- Hehe, dobre. Zaraz sobie zapiszę ten dowcip. Bardzo zabawny. Bardzo.
Chwila ciszy. Scarlett pomyślała, że naprawdę to zapisuje, gdy odezwał się znowu.
- Co myślisz o Kambodży, Scarlett?
- Trudno powiedzieć, zważywszy na fakt, że do tej chwili nigdy o niej nie myślałam. – Ta rozmowa była naprawdę męcząca. Jak w zasadzie wszystko, co miało jakikolwiek związek z Reinhartem. Nawet jego imię wymawiało się trudno. Ren oparcie wmawiał jej, że jego dziadek płacił dzieciakom z liceum, aby się z niego nie śmiali z powodu imienia, ale Scarlett nie wierzyła, od kiedy dowiedziała się, do jakiej snobistycznej szkoły dla bogaczy uczęszczał jej znajomy. Ona sama chodziła do całkiem niezłego prywatnego liceum na przedmieściach Nowego Yorku, jednak była to przepaść jak pomiędzy niebem a ziemią.
Kolejna chwila ciszy.
- Masz wolny czas? – Reinhart najwyraźniej się nie śpieszył z wytłumaczeniem o co mu w ogóle chodzi.
- Ile?
- Dwa, może trzy miesiące.
To było coś nowego.
- Na Kambodżę? – zapytała Scarlett, pragnąc wreszcie się dowiedzieć, o co chodzi temu niewydarzonemu brytyjskiemu arystokracie. To mogło być coś poważnego, ale też równie dobrze mogło chodzić o kolejną zachciankę zblazowanego burżuja.
- Tak, Scarry. Na Kambodżę. Ze mną.
- Oświadczasz mi się i chcesz zwiedzić Azję w ramach podróży poślubnej?
Śmiech. Reinhart śmiał się jak prezenterzy z programów telewizyjnych, wesoło i dźwięcznie, tak że naprawdę miło było słuchać tego śmiechu. Być może to było coś w genach, jakby wygrał w ewolucyjnej ruletce nie tylko urodę, ale też pewnego rodzaju styl, którego nie da się wyuczyć, jeśli akurat nie posiada się tego daru.
- O, to też sobie zapiszę. Czekaj…
- Kambodża, Ren. Co z nią?
- Czekaj, zapisuję! Nadal istnieje. I musisz tam ze mną jechać.
Głęboki wdech.
- Dobra, Ren. Wiem, że świetnie się bawisz, ale możesz powiedzieć mi, czemu mam jechać z tobą do tej pieprzonej Kambodży?
Niemalże czuła, jak się uśmiecha do tej swojej starej, przedpotopowej Nokii. A potem jej powiedział.
Cisza na linii trwała równe piętnaście sekund.
- Ren? Ren?! Jeśli to, co mówisz, to prawda… Nazwę na twoją część swojego pierworodnego.
Tym razem nie doczekała się wybuchu śmiechu, za to usłyszała:
- Przysyłam po ciebie odrzutowiec. Aha, i jeszcze jedno, Scarry…
Boże, jak ona nienawidziła tej kretyńskiej ksywki.
- Tak?
- To z pierworodnym. Będę pamiętał.
Cichy trzask zakończonego połączenia.

***

Nigdy jeszcze nie podróżowała z naddźwiękową prędkością i zdecydowanie było to ciekawe doświadczenie. Zwłaszcza biorąc pod uwagę osobę jej pilota.
- Pułkownik Richard Stannis. – Wysoki, szczupły i żylasty mężczyzna w ewidentnie krojonym na miarę wojskowym mundurze podał jej rękę, gdy wsiadała na pokład smukłej maszyny o wyglądzie rzutki do gry w darta. Odrzutowiec miał wymalowaną na boku brytyjską flagę i wyglądał, jakby właśnie odholowano go z warsztatu, lśniąc w słońcu niczym srebrny dolar w uchu kominiarza. Scarlett poprawiła olbrzymi kapelusz, ochraniający jej twarz przed zabójczymi promieniami i podała pułkownikowi rękę.
- Pani jest pewnie tą, którą mój skurwysyn pracodawca kazał mi zaholować do niego, prawda? – Stannis uśmiechnął się szeroko, jakby powiedział coś naprawdę zabawnego. Scarlett zorientowała się, że musi wyglądać naprawdę dziwnie, dopiero wtedy, gdy dodał:
- On wie, że go tak nazywam. Ale widzę, że pani jest niewinna jako ta nieobsrana łąka, wobec czego spróbuję przystopować gadanie. Pierwszy raz do Kambodży? Dobra wiadomość – Czerwonych Khmerów już nie ma. Zła – komary nadal są. Tylko chyba ich czerwone gnidy nie wybiły, kurwy ich gamratki. Ale pani akurat się nie ma czego obawiać. A teraz pasy… Bagaż zostawić, nie ma miejsca. I czasu. Nie wiem, z kim się ten blond gówniarz puścił, aby załatwić nam zgodę na przelot, ale na świecie nie ma tylu pieniędzy, aby załatwić to tak szybko…
Scarlett poczuła wielką ulgę, gdy nałożyła na głowę ochronny kask. Nie miała w życiu do czynienia z wojskowymi, a filmy, które oglądała, nie pokazywały ogromu zjawiska. W tym momencie naprawdę cieszyła się, że podróż z prędkością naddźwiękową nie daje możliwości odbycia towarzyskiej pogawędki.
Reinhart czekał na nią na swoim prywatnym lotnisku w Londynie, z ochronnymi nausznikami szczelnie utulającymi skronie, a podmuch powietrza z silników rozwiewał jego jasne włosy. Był ubrany w czarny garnitur, a lewą ręką przytrzymywał dwie walizki.
- Nosisz ósemkę, prawda? – spytał zamiast powitania. – Poleciłem Stacy kupić ci garderobę odpowiednią do klimatu równikowego. Ale bieliznę sam wybierałem.
- Ja też się cieszę, że cię widzę, Ren – mruknęła Scarlett, obejmując go trochę sztywno – w kabinie Wielkiej Rzutki nie było gdzie rozprostować rąk. Pachniał jak zawsze, wodą kolońską za kilkanaście tysięcy dolarów. Ciekawe, czy nadal upiera się, że kupuję ją tylko dlatego, że podoba mu się butelka. – Więc Kambodża, tak?
- Kambodża – powtórzył Reinhart, biorąc Scarlett pod ramię. – Dokładnie pięćdziesiąt kilometrów od Phnom Penh. Amerykański ośrodek badawczy, otoczony poligonem, dla odmiany unijnym. Spokojna okolica. Wiem, że byłaś trzy tygodnie temu w Liberii, raczej masz więc szczepienia na żółtą febrę… W zasadzie, możemy ruszać natychmiast.
- Ren… - jęknęła Scarlett, gdy elegancko wziął ją pod ramię, prowadząc w stronę hangaru. Nie patrzył nawet na nią, wzrok miał utkwiony w jakimś nieokreślonym punkcie przestrzeni. – Po co ten pośpiech. Znaczy, słyszałam, co mówiłeś, ale mimo wszystko…
Przystanął.
- Takie rzeczy się rozchodzą. A to nie teren Korony, wujek Sam też nie ma możliwości wtrącić się do gry, ale pomimo, że to koniec świata, to się rozejdzie. Szybko. Wobec czego – to ważne – musimy znaleźć się w Kambodży w ciągu najbliższych kilku godzin. I być tam przed innymi. Wiem, że masz swoje zasady…
Scarlett spojrzała na niego z zaskoczeniem.
- Informatorów można opłacić. W każdym razie, ty masz kręgosłup moralny, trochę skoliotyczny i chwiejny, bo z każdym genialnym naukowcem jest coś nie tak, ale podobno jesteś godna zaufania. To mi wystarczy.
To była dziwna przemowa. Nie tylko dziwna jak na Rena – w jego przypadku nic nie było dostatecznie dziwne – jednak niepokojąca w ogólnym, szerokim sensie tego słowa. Zostawiała furtkę do wielu pytań. Scarlett nagle stanęła, przytrzymując swojego towarzysza mocno za przedramię. Spojrzał na nią, nie wydawał się jednak zbytnio zaskoczony, czy zniecierpliwiony.
- Ren – zaakcentowała Scarlett dobitnie. – Czy jest coś, o czym mi nie powiedziałeś?
- Nie bądź głupia… Oczywiście, że jest.

***

Stannis, ku wielkiemu żalowi Scarlett, ponownie został ich pilotem. Tym razem jednak ich samolot bardziej przypominał normalny wehikuł pasażerski, niż ścigacza z Gwiezdnych Wojen. Oznaczało to, że może podróżowali wolniej, ale za to mieli do dyspozycji wygodne siedzenia i barek. Turbulencje sprawiały jednak, że był problem z napiciem się czegokolwiek, co nie było podane w szczelnie zamkniętej butelce ze smoczkiem.
Rena bynajmniej to nie zraziło.
- Co powiesz na soupe de chat? – zapytał, uśmiechając się zawadiacko, a Scarlett westchnęła.
- To oznacza po francusku „zupę z kota”, Ren.
- Kobiety zwykle są zachwycone propozycją. Oczywiście, pominąwszy Francuzki. Masz francuskie korzenie?
Kolejna turbulencja sprawiła, że Scarlett podskoczyła na swoim fotelu, pomimo zapiętych pasów. Nie miała pojęcia, jak Ren może w tych warunkach jeść cokolwiek.
- Mój dziadek pochodził z Kolonii, możesz to uznać za coś w rodzaju Francji. A teraz, proszę, powtórz mi wszystko, dodając te kawałki, które pominąłeś.
- Nie dałaś mi się przywitać – odparł Ren z urazą, pochylając się i całując ją. Musiał się nieźle wysilić, aby odciągnąć pasy na tyle, aby mu się to udało, ale mimo tego pocałunek był mocny i głęboki. Kolejna turbulencja odrzuciła go jednak z powrotem, a Scarlett wcale nie wyglądała, jakby można ją było przekupić pieszczotami.
- Kambodża – powiedziała po prostu, krzyżując ręce na piersi.
- No dobrze, Kambodża. Powtórka z historii. Trzydzieści pięć lat temu niezbyt miły typ o ksywie Pol Pot uroił sobie idealne państwo stworzone z bezwolnych analfabetów. Pozabijał więc wszystkich, którzy się do czegoś nadawali – niezależnie od tego, czy chodziło o inteligencję, czy o mutantów – resztę powysiedlał, poczym jego rząd upadł, zostawiając spustoszony kraj i półtora wietnamskiego czołgu na metr kwadratowy. Teraz jest mniej czołgów, ale całość nadal się nie podźwignęła.
Scarlett kiwnęła głową, prosząc gestem, aby przeszedł dalej.
- Zostali więc zwykli, niewykształceni ludzi. W Kambodży praktycznie nie ma imigracji, bo nikt nie jest tak głupi, aby tam emigrować, jedyny przepływ genów stanowią stęsknieni za kobietami żołnierze na misjach… Kambodża powinna być miejsce praktycznie bez mutantów. Ale tak nie jest. Mutanci stanowią tam niemalże dziesięć procent społeczeństwa.
Dziesięć procent. W Ameryce mutantem była jedna osoba na pięćset, nawet jeśli doliczyć do statystyk wszystkich tych, którzy, tak jak Scarlett, ukrywali swoje moce. Owszem, było o nich głośno, ale technicznie było ich mniej od gejów i katolików. Dziesięć procent ludzi w kraju to olbrzymia liczba. A jeśli dodać do tego fakt, że zaledwie pokolenie temu nie było ich praktycznie wcale…
- I żeby tylko chodziło o ludzi  - kontynuował Ren. – Zwierzęta. Rośliny. Jakby ewolucja napompowała się kawą i naćpała LSD.
- I nikt tego nie zauważył?
- To Kambodża, Scarry. Nikt nie prowadzi takich statystyk, nawet dane wojskowe z tego regionu są pobieżne i niekompletne. Ta ziemia nikogo nie interesuje. Wyszperałem te informacje z papierów jakiegoś zaopatrzeniowca, który nie miał pojęcia, co się nie zgadza. Nikt się tym nie zainteresuje, wierz mi, bo czym miałby? „W Kambodży są mutanci”, naprawdę, wielkie odkrycie. Słuchaj, nie mam pojęcia, o co tu chodzi, ale bardzo chcę się dowiedzieć. Uprzedzając pytania: z ciekawości. Ty jesteś genetykiem, ja ładnie wyglądam, poradzimy sobie.
To był prawdopodobnie koniec przemowy. Scarlett potrzebowała kilkunastu sekund, aby ją przetrawić. Czuła pewnego rodzaju podniecenie, jakie odczuwa chyba każdy naukowiec, stając przed dziwnym i niewytłumaczalnym zjawiskiem, które mogło być kolejną fascynującą zagadką do rozwiązania. Przyszło jej jednak do głowy, że to może być równie dobrze pułapka.
Reinhartowi udało się jakimś cudem otworzyć wino i nalać je do kieliszków. Uśmiechnął się lekko, podając jej jeden z nich, a Scarlett odwzajemniła uśmiech.
- Mówiłeś, że musimy się śpieszyć, a teraz tłumaczysz mi, że i tak nikt się tym nie zainteresuje?
- Gdybyś nie wyruszyła natychmiast, nie zdążylibyśmy przed zachodem słońca, a tak się składa, że nie miałem zajęcia na dzisiejszą noc. Rozumiem, że teraz mam?
Kolejny ciężki oddech.
- Tak, Ren. Kiedyś na pewno cię zabiję, ale tak, masz.
***
Rok 2020: Kambodża (1 i ½)
(podtytuł: „Na pohybel chronologii!”)

Telefon. Znowu.
W ciągu dziesięciu lat dużo rzeczy się zmieniło, ale jeszcze więcej pozostało niezmiennych. Scarlett nadal hodowała w swoim domu absolutnie irytującego kota (kot sprzed dziesięciu lat nazywał się Hannibal, teraźniejszy – Don Catleone, ale oba rzygały pod tę samą sofę), nadal we wszelkich chińskich restauracjach zamawiała kaczkę po pekińsku i nigdy nic innego, nadal co roku jeździła na zjazd absolwentów swojego liceum (w tym roku oblewali trzeciego profesora z jej rocznika) i nadal odbierała telefony od Rena Chesterfielda, który przez te lata chyba nigdy nie przywitał się z nią w jakiś normalny sposób.
Reinhart nie zmienił za to się w ogóle. W wieku lat dwudziestu wyglądał na „coś koło trzydziestki” i było bardzo prawdopodobne, że będzie tak wyglądał nawet w piątej dekadzie swojego życia. Doszły mu może z dwie zmarszczki wokół oczu i chyba na tym Matka Natura dała sobie spokój. Nadal codziennie o piątej popołudniu pił herbatę Assam według przepisu zaleconego przez Royal Society of Chemistry (Scarlett uważała, iż to na wypadek, gdyby ktoś jakimś cudem przeoczył strój do krykieta i nie zauważył, iż Ren jest Brytyjczykiem), nadal był niepoprawnym playboyem, nadal wydzwaniał o dziwnych porach z jeszcze dziwniejszymi pomysłami.
Tak jak teraz. Pierwsze tony „We don’t need another hero” wybudziły Scarlett z płytkiego snu. Jeszcze jedna rzecz była niezmienna – Ren nigdy się nie nauczył, o co w zasadzie chodziło z tymi strefami czasowymi.
- Zadzwoń rano! – warknęła kobieta do telefonu. Miała za sobą cały dzień w laboratorium, a przesuwający się ku dołowi środek ciężkości sprawiał, że jej nogi męczyły się stanowczo za szybko. Nie było na niebie i ziemi rzeczy, która w tej chwili wyciągnęłaby ją z łóżka.
- Kambodża – usłyszała twardy baryton Rena. – Za tydzień, o piętnastej, lotnisko w Phnom Penh.
Połączenie zerwane.

***

Bogowie świadkami, że gdyby dostała takie wezwanie od kogokolwiek innego, choćby od samego kanclerza, natychmiast spakowałaby się i poleciała na Majorkę, uprzednio spuszczając telefon w toalecie. Jednak dzwonił Ren, a jej relacje z Renem przez bite piętnaście lat opierały się na postawie „rzuć wszystko i leć, gdy cię zawołają, nie pytając o szczegóły”, i, co dziwne, ani on, ani ona z jakichś powodów uważali to postawę całkiem naturalną. Kilka miesięcy temu, gdy Scarlett wpakowała się w naprawdę głębokie bagno i potrzebowała profesjonalnej ochrony, telefon do Rena załatwił jej prywatny oddział prawdziwych komandosów. Pół roku wcześniej ona wyciągnęła jego kuzyna z aresztu federalnego. Oboje byli dla siebie czymś pomiędzy ostatnią deską ratunku i grą na cheatach. W tej sytuacji opcja „telefon do przyjaciela” zaczynała mieć zupełnie nieoczekiwany wydźwięk.
Phnom Penh zdecydowanie zmienił się przez te dziesięć lat. Pierwszym, co zobaczyła Scarlett po wyjściu z samolotu była olbrzymia reklama Coca-Coli, którą obtapetowany był lotniskowy bus. Maszyna była wyraźnie nowa i lśniąca, i kobieta nagle poczuła, że tak w zasadzie równie dobrze mogłoby być to lotnisko imienia J. F. Kenedy’ego podczas najazdu turystów z Azji i nie mogła zdecydować, czy powinna się cieszyć, iż jej nostalgię zabito w zarodku, czy jednak wręcz przeciwnie.
Była godzina dwudziesta druga czasu południowosumatrzańskiego – Scarlett była absolutnie pewna, że Ren mówiąc „spotkajmy się o piętnastej” miał na myśli „spotkajmy się o piętnastej czasu uniwersalnego”, przeklęty Brytol. I nie pomyliła się, Ren czekał na nią z wyrazem snobistycznego znudzenia na przystojnej twarzy, ubrany w typowy angielski strój do gry w golfa.
Scarlett dałaby sobie uciąć prawą rękę, że w Kambodży niemalże nikt nie gra w golfa.
- Freedom Airlines? Chyba sobie żartujesz – powiedział zamiast powitania i pocałował ją w rękę. – Leciałaś z Johnny’ego? Bogowie, przecież to znajduje się w Queensie!
- Nie podzielam twojej fobii do wszelkiego transportu publicznego. – Znała zdanie Rena w kwestii latania czymkolwiek innym niż prywatne samoloty i wiedziała, że można było je streścić w słowach „to narzędzie szatana”.
- To nie fobia, to instynkt samozachowawczy. Wiesz,  to czasem spada. Kilka lat temu polski prezydent poleciał pasażerskim i jak skończył?
- Tak, oczywiście, masz rację… - mruknęła Scarlett. – Co tym razem się dzieje? Wojna? Koniec świata?
Ren wyglądał na zaskoczonego.
- Słucham? A, nie. Nic takiego. Może podjedziemy do hotelu, zjemy kolację, a potem pójdziemy zwiedzać Srebrną Pagodę? Wykupiłem prywatny czas…
Cóż, trzeba było przyznać, iż posiadał on dar zaskakiwania, pomyślała Scarlett. Wyglądało na to, że przeleciała prawie piętnaście tysięcy kilometrów po to, aby zjeść z Renem kolację. Ten facet byłby naprawdę irytujący, gdyby nie fakt, że się do tego rodzaju numerów przyzwyczaiła dobre kilka lat temu. I, oczywiście, była pewna, że wszystko ma drugie dno, o którym dowie się, gdy tylko Ren uzna, że powiedzenie jej tego nie zaskutkuje zupełnie niestylowym rozsmarowaniem go po najbliższej powierzchni płaskiej.
W tej chwili jednak o tym raczej nie myślał, ponieważ tylko uśmiechnął się szeroko i spytał:
- A jak tam dziedzic?
Panie i panowie, mamy całkiem normalne pytanie. Scarlett poklepała się po brzuchu, po raz pierwszy od kiedy wysiadła z samolotu uśmiechając się. Raz, że na Rena nie można było się długo gniewać, dwa, temat dziecka zazwyczaj poprawiał jej nastrój.
- Rośnie – westchnęła. – Dobra, jak sądzisz, podają w tej twojej restauracji kefir?

***

Kefiru nie podawali, co więcej, kelner był niezwykle zaskoczony, że prosi o coś takiego. Dopiero później wytłumaczył, że owszem, kefir jest tu znany, ale jest masakrycznie drogi i bogate Azjatki używają go jako maseczki do wybielania twarzy, a na pewno nikt po tej stronie kuli ziemskiej nie myślał nigdy o piciu tak kosztownego specyfiku.
Ren załatwił jej kefir w pół godziny. Dostarczono go im praktycznie do łóżka.
Instrukcja obsługi Reinharta Valtaire’a Chesterfielda była wbrew pozorom prosta – należało cierpliwie czekać, aż wszystkie irytujące zagadki się wyjaśnią. Scarlett szybko uznała więc, że w zasadzie krótki urlop zrobi jej dobrze zrobi, wobec czego bez większego żalu zgodziła się najpierw na zwiedzanie naprawdę niesamowitego kompleksu buddyjskich świątyń, a później mniej intelektualną, ale za to wybitnie przyjemną rozrywkę w postaci seksu przed kominkiem w pokoju hotelowym Rena. Kolejna rzecz, która nie zmieniła się od dekady – nadal uwielbiała sypiać z Renem, chociaż po dwunastu latach praktycznie każdy facet powinien przegrywać z perspektywą gorącej kąpieli po naprawdę długiej podróży.
- Ktoś robi naprawdę dobry biznes – stwierdził Ren, obejmując ją leniwie. – Musi mieć naprawdę niezłą głowę do reklamy, skoro udało mu się zepsuć zepsute mleko jako kosmetyk.
Ren uważał każdy przetwór mleczny niebędący serem i niemogący być używanym do herbaty za coś zepsutego. W tej chwili jego umysł zdecydowanie pochłaniało rozmyślanie o przemyśle kefirowym, przynajmniej tak sądziła Scarlett, zanim zapytał ją znienacka:
- A wiesz, czemu chciałem, abyś tu przyjechała?
Domyślała się.
- Znowu jest coś nie tak?
- Skądże! To piękne państwo, w porównaniu z tym, co tu było dekadę temu. Nawet na lotnisku nikt nie sugerował, że mam wyskakiwać z portfela i te wszystkie szare koperty z łapówkami nadal leżą w mojej walizce… Wina? A nie, chyba jednak nie…
Cóż, prawdopodobnie minie jeszcze sporo czasu i sporo różnych pozycji, zanim Ren raczy powiedzieć, o co mu chodzi. Teraz wyglądał głównie na uprzejmie zamyślonego. Po chwili jednak powiedział radośnie:
- W zasadzie, Scarry, to chciałem, abyś tu przyjechała, aby cię zapytać, czy byś za mnie wyszła.
W tej właśnie chwili Scarlett wylała pół litra koszmarnie drogiego, azjatyckiego kefiru na jasną, rozświetloną cerę sobie na piersi. Gdyby Ren właśnie powiedział, że jest Jaszczurem z Gwiazdozbioru Smoka i przybył na Ziemię celem zrobienia z ludzi niewolników… no, to by miało przynajmniej jakiś sens.
- Poczucie humoru ci się rozregulowało. – Kefir spływał obficie po jej brzuchu. W zasadzie, kogoś mogłoby to kręcić, ale w tej chwili głównie irytowało. Jedno spojrzenie na Rena jednak sprawiło, że zmieniła zdanie. Z jego poczuciem humoru nadal było wszystko w porządku, natomiast występowały spore zakłócenia na tle zdrowego rozsądku.
- Nie wiem, czemu to cię zaskoczyło. Znamy się od dekady i nadal ze sobą sypiamy, chociaż oboje raczej nie jesteśmy z natury monogamistami, do tego przyleciałaś tutaj, nawet nie pytając się, o co chodzi…
- Powiedziałbyś mi?
- Nie, ale co to ma wspólnego…
Scarlett miała ochotę go zadusić.
- Serio, o to chodziło? Oświadczasz mi się? Bez pierścionka z brylantem? - To ostatnie wyrwało jej się przypadkiem. Chociaż, gdyby kiedykolwiek myślało o oświadczającym się Renie, zdecydowanie byłoby tam miejsce na drogą biżuterię. Ten typ tak ma.
- Scarry – odpowiedział powoli. – Od kiedy się znamy, ty nigdy nie miałaś na dłoniach pierścionka, ponieważ taka błyskotka przeszkadza w pracy rękoma. Nie lubisz też brylantów, do stonowanych kreacji preferujesz tanie jak barszcz kryształki Svarowskiego, do bardziej krzykliwych onyksy lub perły. Nie jesteś też osobą szastającą publicznie swoim życiem osobistym więc nie, nie kupiłem pierścionka.
Nastała chwila krępującej ciszy.
- Nadal nie powiedziałaś „nie” – zauważył Ren po mniej więcej piętnastu sekundach patrzenie się nawzajem na siebie. Kefir zdołał już spłynąć na łóżko, tworząc paskudne plamy.
- Prawda – odparła Scarlett z wahaniem. – Nie powiedziałam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

« »