"Drogę wytycza się idąc"
Paulo
Coelho
Jeżeli było coś, co Aurora chciałaby zobaczyć najbardziej na
świecie, byłoby to zdjęcie jej matki.
W domu Redeyesów Lauren Redeyes miała imię, kolor oczu,
wzrost oraz datę śmierci. To były cztery rzeczy, które Aurora wiedziała o matce
i była pewna, że nigdy ich nie zapomni.
Jej imię poznała, gdy ojciec po raz kolejny kłócił się z
babcią. Zawsze sprzeczali się o pracę Calma. Aurora, która miała wtedy
mniej-więcej osiem lat i od godziny powinna być już w łóżku, słyszała wszystko
zza uchylonych drzwi:
— Gdyby nie Lauren, nie miałbym szans na znalezienie pracy w tym
świecie. Myślisz, że z powietrza utrzymałbym dzieci? To twoja córka
uznała, że najlepiej sprawdziłbym się w tym zawodzie, więc nie uznawaj jej
pośrednio za głupiej.
Lauren.
L-A-U-R-E-N. Aurora długo po tym, nawet do dzisiaj, lubiła
wymawiać imię matki i smakować każdą jego głoskę. To było piękne imię.
Imię kobiety, która ją urodziła i która ją kochała. Imię kobiety bliskiej i
nieosiągalnej zarazem.
Nie trudno było zgadnąć, jaki kolor oczu miała, skoro w ich
domu tylko Chris nie posiadał czarnych tęczówek, jak ojciec czy Aurora. Oczy
Chrisa były zielone niczym Absynt, dzika trawa czy stary, skórzany płaszcz
babci. I, czego Aurora trochę zazdrościła bratu, nie miał skośnych oczu.
Calm był Azjatą, zabawnie niskim mężczyzną, którego Chris już
dawno przerósł, a Aurora nie stawała przy nim w butach na obcasie. Nie było
możliwości, by oboje odziedziczyli wzrost po kimś innym niż Lauren. Sama babcia
także była wysoka, ale Aurora wolała się trzymać myśli, że matka była bardziej
podobna do dziadka, który zmarł kilka lat temu. Aurora nie przepadała za
babcią. Z wzajemnością.
Daty śmierci nikt nigdy Aurorze nie podał. Sama się
domyśliła. Tego dnia ojciec stawał się wyjątkowo markotny, babcia dzwoniła, by
zapytać, jak się czują, a było to dziwne, ponieważ nie była przesadnie czułą
kobietą. Tylko Chris uśmiechał się do niej, rozśmieszał i mówił do znudzenia:
„Wszystkiego najlepszego, Auroro!”
Nic więc dziwnego, że Aurora jak gąbka chłonęła każdy
szczegół z czasów przed tym, jak się urodziła, a na słowa Maksa (Chciałem
cię z powrotem zabrać do Konohy) jej serce zabiło mocniej.
Konoha było miejscem, o którym Aurora nigdy nie słyszała, ale
skoro Chris tam kiedyś był, to i matka musiała tam być. Lauren była w Konosze.
Maks chciał zabrać Chrisa do Konohy. Maks wiedział, gdzie leży Konoha. Aurora
poczuła, że powietrze zamiera jej w piersi.
Ona musiała się tam dostać.
— Nie.
Słowa brata sprawiły, że nagle zrobiło jej się zimno. Wstała
i wbrew temu, co powinna (a powinna siedzieć cicho, to była propozycja dla
Chrisa, nie dla niej), zrobiła to, co chciała – wpadła do salonu.
— Nie!
Chris wyglądał na zaskoczonego. Kōfuku był tylko uprzejmie
zdziwiony jej reakcją. W tym momencie Aurorze przestało przeszkadzać, że na
twarzy nadal ma pulsującą bólem opuchliznę, a krzyki nie pomagały w pozbyciu
się jej.
— Właśnie to powiedziałem. Aurora, co ty najlepszego…? —
Chris już do niej wstawał z krzesła, gdy siostra rzuciła się na niego, przywierając
do koszulki System of a Down i zaciskając na niej palce.
— Zgódź się, Chris. — Jej czarne oczy błyszczały niczym
antracyt w okrągłej, bladej twarzy. Nawet opuchlizna nie była w stanie odwrócić
od nich uwagi. — Zgódź się i zabierze mnie ze sobą.
*
Między shurikenem na celem, Calm Redeyes lubił swoją pracę.
Dyrygowanie ludźmi, kierowanie zespołem – niby robił to już wcześniej, ale
dopiero, gdy znalazł się w tym śmiesznym, pełnym sprzeczności świecie,
zrozumiał, że on to lubi. Już nie chodziło o samo posiadanie władzy,
Calm po prostu lubił być potrzebny jakiejś większej grupie.
Chris i Aurora to było za mało. Poza tym, Chris był już
dorosły i mieszkał razem z nimi dlatego, że jego studia kosztowały krocie i
tylko czekał, gdy je skończy, pójdzie do pracy, a później kupi własne
mieszkanie.
Aurora niebezpiecznie zbliżała się do dorosłości. Co gorsza,
była bardzo samodzielna, trochę roztrzepana, ale samodzielna i Calm czuł się
przy niej bardziej dzieckiem, którym ktoś powinien się zająć, niż rodzicem.
Elena, jego teściowa, nigdy go nie potrzebowała, nawet po
śmierci Henricka. Uważała wręcz, że Calm jest zbędny i uczy dzieci całkiem
niepotrzebnych rzeczy (Kto w tych czasach mówi po japońsku? Chyba tylko sami
skośnoocy. Podstawą jest teraz angielski, a nie uczenie się krzaczków!).
Cóż, Calm także nie potrzebował Eleny i byłoby mu na rękę, gdyby jak
najszybciej spotkała się z Henrickiem.
Jakby na to nie patrzeć, Calm swoją chęć bycia potrzebnym
spełniał w pracy i można by powiedzieć, że czuł się spełniony zawodowo, gdyby
nie wracał do domu o pogańskich godzinach.
Dzisiaj jednak, po telefonie o dyrektorki, pan Redeyes,
brzydko mówiąc, pieprzył swoje potrzeby i zamierzał zająć się dziećmi. I gdzieś
miał to, że Aurora prawdopodobnie będzie starała się go zbyć na milion
sposobów, bo już powiedziała wszystko Chrisowi. Miał czasem wrażenie, że te dwa
czarnowłose demony spiskują przeciw niemu.
Cóż, wchodząc do domu, na pewno nie spodziewał się zobaczyć takich
butów, ani usłyszeć, jak jego córka krzyczy po japońsku. Zdążył jeszcze
pomyśleć o tym, że ma okropny akcent, gdy dźwięk zamykanych drzwi zaalarmował
resztę domowników, a oni zamilkli jak makiem zasiał.
Miał czas, by przyjrzeć się butom niespodziewanego gościa.
Czarne. Na grubej podeszwie-traktorze, która zapobiegała poślizgowi.
Usztywniane w okolicach kostki. Zapinane na sprzączki dla wygody. Mniej więcej
do połowy łydki. Duże, męskie. Znoszone.
Powoli wszedł do salonu. Chris i Aurora stali na środku
pomieszczenia. Christopher był blady, oczy miał podkrążone, a usta zaciśnięte w
wąską linię. Trzymał dłonie na ramionach siostry. Jego koszulka była wyraźnie
wymięta w dwóch miejscach.
Sama Aurora nie prezentowała się lepiej. Jej włosy były
poczochrane, dłonie pozdzierane, a twarz dziwnie zaczerwieniona. Zagryzała
mocno dolną wargę. Calm nie widział z tej perspektywy jej spuchniętego
policzka.
Jego uwagę przykuł „gość”. Gość, który był ubrany w granatową
koszulkę z napisem „Nie ma rączek – nie ma ciasteczek” i zwykłe, szare, dresowe
spodnie. Ten strój gryzł się z obuwiem, które Calm wcześniej widział. Dopiero
po chwili doszło do niego, że są to ubrania Chrisa.
— Coś mnie ominęło? — Spojrzał na syna, który stanowczo
posadził Aurorę na pufie.
— Nic szczególnego. Maks — Chris zaakcentował to imię,
patrząc znacząco na nieznanego bruneta. — miał wpadek niedaleko.
Udzieliłem mu pomocy.
Calm zmrużył oczy w wąskie szparki. To było dziwne, by Chris
był czymś tak poruszony. Do tego, w negatywnym tego słowa znaczeniu.
Owy Maks uśmiechnął się za to miło.
— Przepraszam za kłopot. Chris był tak miły, że zaproponował
mi, bym został na noc. Mieszkam… dość daleko od miasta. Mam nadzieję, że to
panu nie przeszkadza?
— Skąd. — Calm zmierzył Maksa przenikliwym spojrzeniem.
Chłopak nawet nie drgnął. Mężczyzna podszedł do niego i wyciągnął dłoń na
powitanie. — Calm Redeyes.
— Maksymilian, ale proszę mi mówić Maks.
Uścisk chłopaka był mocny i pewny. Jego ręce były twarde i
szorstkie, jak ręce mężczyzny, który był zmuszony przez cały życie do ciężkiej
pracy. Calm nie mógł sprawdzić, czy pokryte są bliznami, gdyż wyglądałoby to
podejrzanie, gdyby bardziej od twarzy, zainteresowały go ręce gościa. Co jak
co, na fetyszystę wyjść nie chciał.
Pan Redeyes odwrócił swoje spojrzenie od Maksa i spojrzał na
Aurorę. Po czym zamarł.
Jego córka, jego piękna Amasa, wyglądała… no cóż, mało
pięknie. I bynajmniej ten stan się panu Redeyesowi nie podobał. Przebiegł
wzrokiem po innych, szukając winnego. Tak się złożyło, że padło na Chrisa.
A Chris miał obecnie tak parszywy humor, że, nie zważając na
nic i na nikogo, zwyczajnie wyszedł z salonu. Doprawdy, po nocnej nauce,
zaliczeniu i reanimowaniu Kōfuku, należała mu się chwila odpoczynku!
*
Z odpoczynku Chrisa wyszło tyle, że obudził się w środku nocy
z chęcią wyjścia na dwór i skoszenia trawnika na całym osiedlu.
Odnotować, po wypiciu herbaty: nie pić więcej Powerade’a.
Nie ważne w jakich okolicznościach.
Ktoś niedoświadczony, kto nigdy nie zajrzał do pokoju
Christophera Thomasa Redeyesa, nie miałby szans przejść przez niego o czwartej
nad ranem i przeżyć. Dosłownie. Chris nigdy jakoś nie przykładał się do
sprzątania, więc jego pokój pozostawiał wiele do życzenia. Jednak, był to pokój
Chrisa, więc nawet w kompletnych ciemnościach chłopak potrafił znaleźć drogę do
celu i nie zrobić sobie przy tym krzywdy.
Mieszkanie było ciche i wyglądało na wyludnione. Chris, z
racji tego, że miał pokój na końcu korytarza, w drodze do kuchni zajrzał do
Aurory. Pościel, jak zwykle, leżała gdzieś na podłodze, a siostra Chrisa spała
na boku, z jedną nogą zgiętą w kolanie i niebezpiecznie zbliżała się do granicy
łóżka. Chris podszedł do niej, uważając na porozrzucane buty, oświetlone
światłem z ulicznych latarni – Aurora nie zasłaniała okien – swoje spodnie,
które znalazły się tutaj w jakiś dziwny sposób, i zeszyty, które były dosłownie
wszędzie. Najdziwniejsze było to, że ten bajzel do rana zawsze znikał.
Chris przekręcił siostrę na plecy, by nie spadła z łóżka, i
nakrył ją kołdrą. Poprawił na szafce nocnej Porucznika Świnkę, małego
prosiaczka z masy solnej, który trzymał w raciczkach notes, i wyszedł,
zostawiając uchylone drzwi.
Do ojca tylko zajrzał. Calm leżał plecami do niego. Jego bok
unosił się równomiernie i opadał. Chris cicho zamknął drzwi.
Na tym jego nocne zwiedzanie powinno się skończyć. Wszyscy
żyli, spali i mieli się dobrze. Skąd Chris mógł wiedzieć, że Kōfuku naprawdę
został na noc i do tego spał na materacu w salonie? Cóż, dowiedział się tego,
gdy się o niego potknął.
— What the fu…!?
Przed upadkiem Chrisa uratował stół. Chłopak spojrzał mało
przychylnie na przeszkodę, której nie powinno tutaj być, ale materac był pusty,
chociaż Chris dałby sobie rękę uciąć, że ktoś tam przed chwilą leżał.
Światło zapaliło się zdecydowanie zbyt nagle, niż oczy Chrisa
były w stanie to zdzierżyć. Przeklął siarczyście pod nosem, zasłaniając twarz
przedramieniem i oparł się o stół. Potrzebował chwili by przyzwyczaić się do
zmiany oświetlenia.
Kōfuku stał przy ścianie (skąd on się tam wziął?) i patrzył
na Chrisa wyczekująco. Nie miał na sobie koszulki i Redeyes miał wrażenie, że
wszystkie mięśnie bruneta są napięte, jakby był gotowy do ataku.
— Cholera, Maks, zawału o mało nie dostałem — fuknął na niego
niezbyt głośno, by nie obudzić ojca i siostry. Uzumaki się wyraźnie rozluźnił i
wyprostował.
— Mógłbym powiedzieć to samo. Nie spodziewałem się, że ktoś
po mnie przejdzie w środku nocy. — Kōfuku podszedł do kanapy, obok której leżał
jego materac, i ściągnął koszulkę z oparcia. — Nie możesz spać?
Chris machnął na niego ręką.
— Napiłem się energetyków i teraz mnie nosi. — Ze spojrzenia
Kōfuku wywnioskował, że ten nic nie zrozumiał. — Zresztą nieważne. Chcesz się
czegoś napić, skoro i tak nie śpisz?
— Jasne.
Chwilę później stali obok siebie na balkonie z dwoma kubkami
pełnymi gorącej, parującej herbaty wiśniowej i oglądali wschód słońca, który
rozciągał się nad miastem. Chris wyciągnął z kieszeni spodni paczkę papierosów,
które zabrał z kuchni.
To nie było tak, że Christopher palił. On popalał. Głównie po
to, by się uspokoić. To Calm zajmował się wypalaniem rodzinnego przydziału
fajek.
— Chcesz? — Wyciągnął odpalonego papierosa w stronę Kōfuku,
po tym, jak sam się zaciągnął.
— Nigdy nie paliłem. — Chłopak odebrał papierosa i zaciągnął
się ostrożnie. Po chwili złapał go atak kaszlu. Chris poklepał go po plecach. —
Nie rozumiem, co w tym takiego przyjemnego. — Oddał fajkę.
— Najśmieszniejsze jest to, że właśnie nic. — Chris wydmuchał
obłoczek dymu. — Za pierwszym razem jest okropnie, później jest trochę lepiej,
a za trzecim stwierdzasz, że to jest nawet fajne. — Oddał papierosa z powrotem
Maksowi. — Później jest już nałóg. Ale studenckiego można sobie czasem zapalić
przy wschodzie słońca.
Kōfuku uśmiechnął się samymi kącikami ust, patrząc na niego
kątem oka i zaciągając się po raz drugi. Tym razem kaszel był słabszy.
— To tak jak z alkoholem? Jeżeli alkohol ci nie smakuje to
dobrze. Gorzej, kiedy zacznie ci smakować. — Oddał papierosa.
— Tak, właśnie tak.
Palili przez chwilę w milczeniu, patrząc przed siebie i
sporadycznie popijając herbatę. Ranek był wyjątkowo ciepły. Miasto, które nigdy
nie śpi, powoli budziło się na dobre. Starsze panie wychodziły ze swoimi małymi
pieskami, biegacze zaczynali poranną rozgrzewkę, ktoś śpieszył się do pracy,
ktoś inny wracał z imprezy, przywożono świeży chleb do piekarni.
— Chodź.
Bez zbędnych pytań Kōfuku wszedł za Chrisem do salonu,
założył podarowane mu adidasy i kurtkę, po czym wyszli z mieszkania. Kurtka
była trochę za długa, bo i Chris był wyższy od Maksa, ale rozmiar nogi mieli
ten sam. Szli w ciszy przez park. Nikt się na nich nie oglądał, ludzie mijali
ich bez słowa.
Po wejściu do piekarni owionął ich zapach świeżego pieczywa.
Sklepik był malutki i przytulny, utrzymany w ciepłych kolorach, a prawie na
każdej ścianie znajdowały się chleby, bułeczki, drożdżówki, rogaliki, babeczki
lub inne różności.
— Chcesz coś?
Podczas, gdy Maks rozglądał się po wnętrzu, Chris zdążył już
wziąć duży chleb blaszkowy, kilkanaście bułek i trzy różne słodkie bułki, po
jednej dla każdego członka rodziny.
— Może coś z jabłkami? — W sklepie był zdecydowanie zbyt duży
wybór.
— Ty masz z samymi jabłkami, tu są z cynamonem, a te z serem.
— Chris po kolei pokazywał Kōfuku etykietki z różnymi rodzajami pieczywa.
Niewiele to brunetowi mówiło, ale starał się zapamiętać, która tabliczka co
oznacza.
— Can I help you? — Sprzedawczyni uśmiechnęła się do
nich ciepło, poprawiając biały fartuszek.
— No, thanks. — Chris również odpowiedział jej
uśmiechem.
Kōfuku całkiem nie rozumiał tego języka, jego dziwnego
alfabetu i pisma. Widać, trzeba było tu żyć tyle co Chris, by płynnie się nim
posługiwać.
— Co powiedziała?
— Pytała, czy nie potrzebujemy pomocy. To którą chcesz?
— Z cynamonem.
— Yorokobi?
— Tak?
— Jak to jest, że mówisz tak dobrze po japońsku, nawet po tak
długim czasie?
— Chyba po prostu przykładałem się do tego, czego uczył mnie
ojciec.
— Bardziej niż Aurora?
Chris się zaśmiał.
— Dużo bardziej.
— Dlaczego?
Redeyes spojrzał na Kōfuku. Ciepłe pieczywo grzało mu dłonie
od spodu papierowej torby.
— Mama zawsze mówiła, że korzenie są ważne. Pewnie dlatego.
— Ona nie żyje, prawda?
— Tak.
Zapadła chwila ciszy.
— Myślisz, że gdyby żyła, to byś nie wyjechał?
— Nie, myślę, że i tak byśmy tam nie mieszkali. Z tą różnicą,
że może odwiedzałbym cię w wakacje, ale na pewno nie zostalibyśmy na stałe.
— A chciałbyś wrócić?
Chris spojrzał na wnętrze torby. Bułki były tak ciepłe, że
lukier na pączku Aurory się rozpuścił.
— Chciałbym zobaczyć. Nie mam do czego wracać.
— Ej, oświadczyłeś się mojej siostrze.
Mina Chrisa była tak przednia, że Kōfuku nie mógł nie
wybuchnąć śmiechem. Redeyes prychnął jak rozdrażniony kot i zarumienił się
lekko.
— Miałem pięć lat! Nikt nie powinien już tego pamiętać. Maks,
no! To było dawno temu i nie prawda!
— Wy-wybacz… — Uzumaki wytarł zdradzieckie łezki z kącików
oczu. Odetchnął głęboko dwa razy, by nie roześmiać się ponownie. Dla pewności,
odetchnął jeszcze raz.
— Poza tym, nie wiem nawet jak ona teraz wygląda, jak mógłbym
uważać ją dalej za swoją narzeczoną?
— … czyli jednak byłeś z nią zaręczony.
— KŌFUKU!
*
Jeden wschód słońca, trzy godziny, smolista kawa, cztery
kanapki i jedną drożdżówkę z jabłkiem później, gdy w salonie zostali sami, bo
Calm wyszedł do pracy, a Aurora jeszcze nie wstała, Kōfuku zadał pytanie:
— Pójdziesz ze mną do Konohy?
— Pójdę.
Uśmiech Kōfuku może i nie był przesadnie szeroki, ale
dosięgnął jego niebieskich oczu, które świeciły dziwnym blaskiem, którego Chris
nie potrafił sprecyzować.
— Zobaczysz co się zmieniło.
— Owszem. Ale najpierw ja pokażę ci coś innego.
Uśmiech Chrisa też dosięgnął jego oczu, ale był w nich
całkiem inny błysk, który sprawił, że Kōfuku coś ścisnęło w dołku. Z
ekscytacji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz