Życie ma to do siebie, że zaskakuje nas na każdym
kroku. W pewnym sensie nawet dosłownie. Gdyby Maria miała wyobrazić sobie całe
swoje życie, dojrzałaby obraz tyleż niezwykły, co typowy, jakimkolwiek
dysonansem nie są te słowa.
Gdyby któregoś majowego popołudnia jechała wyboistą
drogą, podpierając głowę o okiennicę powozu, przyglądałaby się pewnie uważnie
oświetlonemu przez zachodzące słońce ogrodzeniu przy gościńcu. I
niespodziewanie wyobraziłaby sobie tam samą siebie, pędzącą na równi z dorożką,
z włosami powiewającymi na wietrze i ciemną cerą, którą miała od dziecka.
Najpierw była malutka. Naprawdę, naprawdę malutka –
nawet nie pamiętała, że kiedykolwiek mogła być takiego wzrostu. Pędziła drogą,
a obok niej matka: uśmiechnięta, jasnowłosa postać w podkasanej sukni.
Trzymając małą Marię za rękę, uczyła, jak oddychać, by nie zasapać się przy
bieganiu; jak stąpać, by się nie potknąć. Spoglądała swoimi szarymi oczami, w
których niepewnie czaił się cień smutku, na rosnącą z kroku na krok córkę, na przeskakującą
coraz sprytniej przeszkody istotkę o radosnym wejrzeniu.
Potem matka potknęła się, wywróciła i została już
tam, gdzie była, by nigdy więcej się nie podnieść. A powóz i mała Maria pędzili
dalej. Samotna dziewuszka zwolniła, ocierając łzy smutku, lecz nie mogła już
wrócić. Musiała gonić dorożkę, musiała biec za nią czym prędzej, nie odwracając
się. W mig urosła. Teraz miała może piętnaście, szesnaście lat. Obok niej
zjawił się ciemnowłosy młodzik, odrobinę piegowaty, ale już od pierwszego
spojrzenia budzący zaufanie. Maria otarła więc łzy i chwyciła go za ramię, by
ją prowadził dalej.
Biegli więc razem, coraz żwawiej, przegonili nawet powóz
– byli pełni życia i radości. Ale potem chłopak zatrzymał się nagle, a dłoń
dziewczyny zsunęła prędko z jego ramienia. Nim Maria zdążyła się obejrzeć, rozczochrany
dryblas oddalał się z marnym tobołkiem w dal, machając jej przez ramię,
pozwalając, by jego łzy oświetlały subtelnie pomarańczowe promienie słońca.
Tym razem Maria nie chciała już zwalniać. Chociaż była
sama, podwinęła rękawy, schwyciła poły poszarpanej przez losy sukni i biegła
dalej. Schylała się, podnosiła, zadzierała głowę, odwracała ją i zbaczała o
kilka kroków w bok, szukając odpowiedniej drogi wiodącej w dorosłość. W końcu
ją znalazła. Wbiegła na nią jak burza, pędząc tuż przy ścianie powozu,
niebezpiecznie blisko jego krawędzi. Nie uśmiechała się już prawie wcale, ale
nie patrzyła też pod nogi, nie spoglądała za siebie. Mięśnie miała ze stali,
umysł czysty, jedynie serce czasem bolało, więc chwytała się za nie i
wstrząsała głową, błagając, by mogła biec dalej.
Długi czas przebyła sama, doświadczając życia, nim
wreszcie zrozumiała, czym naprawdę jest dorosłość. Oddaliła się nieco od
granicy powozu i biegła równym tempem, powróciwszy na gościniec, a ludzie
niespodziewanie zaczęli zjawiać się na jej drodze. Najpierw wpadł na nią dużo
starszy mężczyzna, przez moment zatrzymał ją samą siłą zderzenia, ale potem
zrównał swoje tempo z jej – i chyba chciał tak zostać, pomagając przeskakiwać
głębokie rowy i przepływać rzeki. Stał się wzorem do naśladowania, mentorem,
przewodnikiem. Niedługo potem blondwłose dziewczę, niewiele ponad
dwudziestoletnie, zjawiło się łagodniej i postanowiło dotrzymać towarzystwa,
oferując swoje drobne ramię do wypłakania się i całe serce gotowe do
pocieszenie.
Biegli razem – ich troje i kilkoro innych
wędrowców, którzy wnieśli do życia Marii urozmaicenie. Powóz wjechał na
kamienną drogę, przechodząc przez bramę miasta, zwalniając nieco. Grupa
rozdzieliła się więc , zachowując odpowiedni kontakt i przyjacielskie stosunki.
Maria, nie zważając na główną drogę, oddaliła się nieco od powozu i wbiegła w
ciemne zaułki, gdzie musiała szarpać się z nieprzyjaciółmi i nieprzyjemnymi
typami. Wyciągnął ją stamtąd jeden z nich, wysoki jak latarnia, koło której właśnie
przebiegali, znów zbliżając się do dorożki. Końskie kopyta stukały niebezpiecznie blisko koło ich
własnych stóp, gdy wracali do głównej drogi, ciągnąc się nawzajem.
Dziwny to był duet, niepodobny do żadnego z
poprzednich. Duet co chwila zwalniający tempo i odbiegający od wozu, ale
szczęśliwy; zdobywający co pewien czas na szaleńcze zrywy, pędzący dziko pośród
tłumów, niezważający na ciemności, rozumiejący się doskonale. Maria jednak
obawiała się cały czas, że wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. Gdy
dostrzegła drugą z bram miasta, wyjazdową, chciała się zatrzymać, by zostać ze
swoim towarzyszem – z nimi wszystkimi, z całą grupą przyjaciół, którzy pędzili
z nią, dopasowując swoje tempa do jej własnego, nietypowego może, ale pewnego.
Do tych, którzy, choć nie tak blisko jak niegdyś, byli naprawdę z nią.
Ale zatrzymać się nie mogła. Biegła, prędzej niż by
chciała, prędzej niż naprawdę potrafiła. Ale wiedziała, że im prędzej zerwie
więzi, tym prędzej odżyje. Pamiętała, że ma mięśnie ze stali, rozum czysty,
tylko serce... Jakieś puste.
Uderzyła pięścią w drzwi powozu, spoglądając przez
uchyloną okiennicę do środka. I dojrzała tam siebie. Pewną, poważną, wiedząca,
że nie ma odwrotu. Zdeterminowaną, oschłą, przedziwną. Nie chciała taka się
stać. Nie chciała być tą sztywną kobietą w powozie, ale nie mogła nawet oderwać
od niej wzroku. Biegła. Nie miała już sił. Błagała, by dorożka zwolniła,
szarpała spoconymi dłońmi okiennice, ale kobieta – ona sama! – tylko wydała
rozkaz smagnięcia koni batem. Pognały więc przed siebie. A biegnąca Maria
potknęła się. I choć wszyscy przybiegli jej na ratunek, nie mogła podnieść
swojego ciała, złamana. Tak od środka, tak niebezpiecznie... całkowicie.
Oni musieli biec dalej, bo powóz jechał. Ona też musiała.
Ale nie mogła. Bo leżała, pokonana.
Dlatego bardzo dobrze się złożyło, że któregoś
majowego popołudnia jechała wyboistą drogą, podpierając głowę o okiennicę
powozu i usnęła, przyglądając się krzywemu ogrodzeniu, które oświetlane było
przez łagodne promyki zachodzącego słońca. Obudziła się dopiero na wertepach,
jakie od lat tworzą nierówne gliniaste kulki ziemi na gościńcu, tuż za
wyjazdową bramą miasta.
- Panie... Stój! – wyszeptała nagle do dorożkarza,
odrywając się od siedzenia. – Niech pan stoi!
Gdy jego głowa odwróciła się przez oklapłe nieco
ramię, twarz wyrażała szczerze zdziwienie.
- Niech pan stoi. Muszę wracać.
Owo szczere zdziwienie uroczo pogłębiło się poprzez
uniesienie jednej z siwiutkich brwi.
- Bo wie pan... Wyjeżdżając z tego miasta,
uśmierciłabym samą siebie. Rozumie pan? – zapytała z łzawym uśmiechem,
ocierając policzek, po którym niespodziewanie pociekła srebrząca się lekko
kropla. Czuła, że dorożkarz nie ma pojęcia, dlaczego zaspane dziewczę nagle
zrywa się i każe zawracać.
Siwa brew opadła, a na czoło wstąpiła cienka
zmarszczka, jednak usta stangreta wygięły się w uśmiechu pełnym zrozumienia.
- Miłość, co, panienko? Zaraza naszych czasów! –
roześmiał się gardłowo.
- Co pan, zaraza... Po prostu serce nie może być
puste. Bo człowiekowi źle – rzekła prosto Maria, biorąc skórzaną, połataną
walizkę. Uśmiechnęła się ciepło do dorożkarza, który tylko machnął ręką na
poryw młodości, którego nie mógł nie pojąć. Sam przecież miał dwadzieścia lat.
Maria, wysiadłszy, obróciła się, by pobiec jak
najdalej od słońca i powozu, by zrobić wszystko na opak i znów powrócić w
ciemne uliczki, by ktoś ją stamtąd wyciągnął. Ktoś wielki jak latarnia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz