Anglia, Liverpool. 16 Września 1882 r.
— Cholerny demon… — Przygryzł wargę, patrząc na
szare, angielskie niebo.
Kochał słońce, soczystą, zieloną trawę, morze. A
nie ponure miasto z błotem na ulicach. Rozejrzał się szukając knajpy, gdzie można
by się zatrzymać. Jego zielone oczy dostrzegły lekko wyblakły, niebieski szyld
z napisem „Karczma Johna”. Poprawił kołnierz, wcisnął ręce w głąb kieszeni,
zaciskając dłoń na sakiewce i ruszył w tamtym kierunku. Zbył grupkę dzieci żebrzących
o miedziaki, zwracając się do nich po hiszpańsku. Akurat z pieniędzmi żegnać się
nie lubił.
Jęknął w duchu, kiedy okazało się, że w tym kraju
rzadko można spotkać coś, co nie jest szare i przygnębiające. Rozejrzał się za
wolnym stolikiem, ale ktoś przykuł jego uwagę. Nie był normalnym człowiekiem,
widział dużo więcej „rzeczy” niż inni ludzie. Nigdy też się za jednego z nich
nie uważał, za dużo czasu spędził w Głębi.
Mijanie Głębian na ulicy było wręcz naturalne, ale
ten był inny. Duże skrzydła, z ciemno zielonymi błonami, kogoś mu przypominały.
Czarne, falowane włosy, umięśniony…
— Sam, co ty tu robisz? — Usiadł naprzeciw Upadłego
z uśmiechem. — Bawisz teraz na Ziemi?
— Ach, pan Oblubieniec? Aż dziwne cię widzieć w
ojczystym świecie — Samael zachował dużo ze swojego wyglądu archanioła. Nadal
miał przystojną, młodzieńczą twarz z prostym nosem. Czarne fale włosów okalające
twarz, sylwetkę kulturysty. Tylko wcześniejsze pióra zostały zastąpione przez
cienkie błony. No i oczy – z tajemniczego połączenia zieleni i złota, pozostały
dwa żółte, pozbawione wyrazy, ślepia z pionowymi źrenicami. Nie żeby Koi
kiedykolwiek widział prawdziwy kolor oczy Sama… po prostu dużo o nich mówiono.
Oczy Samuela lustrowały wszystko godne uwagi, ale
Köinzell się tym nie zraził. Z uśmiechem zamówił dla siebie kufel grzanego
piwa.
— Co cię sprowadza do tego ponurego kraju?
— Sądzę, że to samo, co ciebie — Koi zmrużył oczy.
Wcześniejszy uśmiech zniknął. — Cóż to? Zaskoczyłem cię? Nie mów, że myślałeś,
iż młody Książe pozwoli ci od tak chodzić samemu po obcym świecie? Köinzellu,
czasami mnie rozśmieszasz. Zachowujesz się tak, jakbyś nie znał Scortiniusa.
— Obiecał, że nikt nie będzie mnie pilnował! Umiem
się bronić.
— W to nie wątpię, ale na Ziemi poziom magii jest
dużo niższy niż tam, na dole — Pociągnął zdrowy łyk z własnego kufla.
— Wiem to aż nazbyt dobrze, ale to dziwne, że
akurat ty masz się mną zajmować. Nie wiedziałem, że Black ma takie znajomości…
— Ja? — Zaśmiał się. — Nie jesteś na tyle ważny,
bym ja musiał się tobą zajmować. Miałem się tu tylko z tobą spotkać i przekazać
ci informację, kto będzie twoja „opiekunką”. Swoją drogą słyszałem, że jeden ze
szlachciców macza palce w czarnej magii. Biorąc pod uwagę, że coś takiego nie
istnieje, musi chodzić o jednego ze zbiegów z Rady. Ludzie gadają, że jest
gruby, łysawy i nosi długą brodę.
— Może jeszcze zaplecioną w warkocz? — Przyjął
kufel od wcale grubej kelnerki. — Wygląda prawie jak Buctta. A nie wierzę by był
na tyle głupi, by nie zmienić wyglądu.
— Wiesz, w pośpiechu nie wszyscy zabierają z domu
na tyle dużo pieniędzy, aby wynająć sobie dobrego maga. Do tego większość z lepszych albo już dawno
liże buty Leinie, albo nie wyściubiają nosów ze swoich nor — Podsumował, patrząc
na rudowłosą damę przy ladzie, która rzucała mu ukradkowe spojrzenia.
— Prawda, nawet o tym całym Moonie nic nie słychać
— Koi zwrócił oczy na niewielkie zamieszanie na piętrze, Sam miał czas by mu się
przyjrzeć. — Ale to lepiej dla Vetty, nie wchodzi jej w paradę, jak dotychczas.
— Racja.
Przez chwilę panowała nieprzyjemna cisza. Köinzell
miał czas by dopić piwo, a Sam zastanowić się nad wyborem partnerki na tę noc.
Tamta brunetka była wcale-wcale.
— Samaelu?
— Ym?
— Nie powiesz mi, co wiesz o Arcyksięciu
Moonlighcie, prawda?
— Nie, nie powiem.
— Dlaczego?
— Bo jeżeli On uzna, że chce byś o nim wiedział, to
Ci powie. Moon jest typem osoby, która nie robi nic bez przyczyny. I, na Mrok,
nie waż się nawet szukać o nim informacji, bo źle skończysz. Dobierze ci się do
dupy zanim skończysz mówić pacierz.
— Mogę zadać ci pytanie?
— Wiesz, że dojesz mi możliwość odmówienia? —
Dzieciak zacisnął ręce na szklance wstrzymując na chwilę oddech.
— Wiem.
— Pytaj.
— Dojdzie do wojny? — Samael otworzył usta ze
zdziwienia. Akurat tego pytania się nie spodziewał. Przełknął ślinę.
— Tak.
Co do tej kwestii nikt się raczej nie spierał. Byli
Radni wiedzieli zbyt dużo, by nie chcieć zwalić Lucyfera ze stołka. A ani
Vecie, ani Górze nie szło na rękę, że Lucek przestanie rządzić. Lepiej mieć
wypróbowanego romantyka, jako Władcę, niż niepoprawnego Głębianina na głowie.
Albo kilku. Zbyt dużo włożyli w ten burdel, by grupa starej szlachty im to
wszystko zniszczyła.
Do karczmy zawitała kolejna osoba. Köinzell się mało
nie zakrztusił resztką piwa. Spodziewał się każdego: Cipheliona, Tryeny, nawet
Dery, ale nie jego!
— Co ty tu robisz, Zen? — Ledwo wykrztusił, patrząc
na przydługie uszy schowane pod czapką.
— Jak to, co? Mam się tobą opiekować — Zendoinus
zademonstrował mu cały swój rząd ostrych zębów. Z Oblubieńca wyparowały resztki
ocalałego entuzjazmu.
Samael nigdy by nie pomyślał, że będzie śmiał się
niebogłosy, stojąc w jednej z tych okropnych, angielskich sal balowych. A to, że
będzie się śmiał z wystraszonego Mrocznego, stojącego w jej środku z mokrymi
spodniami, nie przeszło by mu nawet przez głowę. Mina Krausa Buctty była
bezcenna. Przerażenie pomieszane z zawstydzeniem i zaskoczeniem. Ubaw
wszechczasów!
— J-jak mnie znaleźliście!
— To był dość proste — Sam szybko się opanował, Zen
i Koi mieli z tym więcej problemów. — Ludzie zawsze gadają za dużo o tym, czego
nie rozumieją. A to, że nagle zacząłeś się bawić w ich guru tylko nam pomogło.
Swoją drogą, jak zamieniałeś psy w żaby to mogłeś zmienić też siebie.
— Ściąłeś tylko ten swój okropny warkocz, ha! — Zen
padł na kanapę z tyłu. Jego śmiech roznosił się po całej sali.
— Następnym razem nie wyprawiaj przyjęć ogólnodostępnych
— Koi uśmiechnął się z wyższością. — Bo bycie pośmiewiskiem chyba nie jest miłe,
co?
— Przeklinam was!
— A przeklinaj sobie — Sam chwycił pewniej miecz. —
My mamy tylko pozbyć się problemu.
— Z-z-zaraz! Przecież mnie nie zabijesz? Przed
chwilą się powstrzymałeś!
Zendoinus podniósł się szybko z kanapy, doskakując
do Buctty. Uśmiechnął się prezentując ostre zęby.
— A jakie masz informacje za twoje życie?
— Jakie? Wiem gdzie są pozostali! — W jego oczach
pojawiła się nadzieja, kiedy Sam nakazał mu gestem ręki by mówił dalej. —
Siaric jest gdzieś we Francji! Niedaleko stolicy, zaszył się tam razem z Van
Grumem! A Korsak w Hiszpanii! Podobno macza palce w polityce, jako Íker
Casillas Fernaez. Malico pozbyliśmy się na samym początku, a Colcero trzyma
się na wschodzie, prawdopodobnie w Rosji.
— Bardzo ładnie donosisz na innych, — Sam uśmiechnął
się, by po chwili wbić Buctcie miecz pomiędzy oczy. — szczurze. No dobrze
panowie, wiecie teraz gdzie są pozostali, działać.
— Czy my też musimy… — Koi odwrócił głowę nie chcąc
spoglądać na poszerzającą się kałużę krwi.
— Tak. Trzeba pozbyć się wszystkich szczurów. Nikt
nie może wiedzieć o tej umowie, jasne?
•
Przez następne pół roku Köinzell przekonał się, że
Ziemia też może być piękna – zależy od pory roku. W Głębi nie było pór roku. W
poszczególnych kręgach zawsze była podobna pogoda, tylko w pierwszym można było
spotkać wszystkie: Zimę, Wiosnę, Lato i Jesień. Jedyne, czego kruczowłosy
Oblubieniec żałował, to to, że ludzkie pory roku nie były tak piękne, jak któraś
z Erboli. Chociaż bywał tylko u Pani Jesieni – Perboli i Pani Zimy – Nerboli, i
tak nie było porównania.
Pozbyli się już Korsaka, Colcero i Siarica. Van
Grum uciekł nie wiadomo gdzie, kiedy ich zobaczył. A to utrudniało sprawę. Kto
wie, czy ten strachliwy mol książkowy nie wygada wszystkiemu jakiemuś
pierwszemu lepszemu szlachcicowi. Trzeba go było szybko znaleźć, bardzo szybko.
— Dobra, tu się zatrzymamy. Dalsza droga nie ma
sensu, jesteś wykończony — Zen rozejrzał się za czymś, z czego udałoby się
rozpalić ognisko.
— Dlaczego ty się nigdy nie męczysz?
— Jestem żywą energią, której praktycznie nie da się
wyczerpać. Ale nie daję ciepła.
— Szkoda — Koi oparł się o drzewo. Jeżeli Zen był
niewyczerpanym źródłem energii szybciej zajmie się obozowiskiem. A on miał
chwilę na odpoczęcie.
•
— W moim kraju jest zawsze bardzo ciepło. Mamy dużo
słodki owoców. Muszę Cię kiedyś oprowadzić po moim mieście, chcesz?
— Jasne — Włożył jej za ucho żółtą różę. — Pasuje
ci do oczu.
Dziewczyna spojrzała na kwiat, uśmiechnęła się.
Wystarczyło, że zobaczył ją wtedy przy straganie, już wiedział, że jest wyjątkowa.
I tu nawet nie chodziło o jej kolor włosów. Buchała od niej radość. Nawet
Deragon robił się mniej wredny!
Błękit. Jej włosy były błękitne, jak niebo. Miękkie,
chciał ich dotykać, bawić się nimi, maczać
we krwi…
Co? Wstał pośpiesznie. Nie było już słońca, koca,
pikniku. Stał na dziedzińcu przed zamkiem. Przed misternie zdobionymi drzwiami,
do których prowadziły marmurowe schody. Padał deszcz. Rozejrzał się zaskoczony.
Ogród nie był już piękny. Róże nie zachwycały swym wyglądem, bał się ich.
Groteskowo powykrzywiane, miały wygląd twarzy męczenników.
— Ash… Ash… — Ten głos, jej głos.
Odwrócił się. Klęczała na ziemi. Jej żółta suknia
była wymięta, brudna, mokra. Tuliła w ramionach mężczyznę, bruneta. Jego oczy
rozszerzyły się. Dlaczego jej usta…
dlaczego twarz Shany jest… we krwi…?
Podszedł powoli do płaczącej dziewczyny. W jego
gardle stanęła uwierająca gula. Ashleid.
W jej ramionach był Ashleid, jej mąż. Także brudny od czerwonej posoki. Koi czuł
w ustach ten metaliczny posmak. Boże,
dlaczego jej, ona…?
— …ję… — Zmarszczył brwi. Nie słyszał, co mówi.
Chciał już podejść bliżej, kiedy odezwała się głośniej. — Zabiję… zabiję cię… —
Łzy płynęły po jej policzkach. Spojrzała na Köinzella nienawistnie. Przełknął głośno
ślinę.
Dopiero później zdał sobie sprawę, że nie patrzyła
na niego, tylko na kogoś, kto prawdopodobnie stał za nim. Ale uczucie bólu,
kiedy myślał, że cała nienawiść i gorycz Shany to jego wina, nie chciały go opuścić.
Ziemia
zaczęła się trząść, nagle zrobiło się chłodniej. Zapachowi ziaren pszenicy
towarzyszył stukot kół pociągu.
Francja,
Niedaleko Paryża. 28 Marca 1883 r.
Koi otworzył oczy. Zamrugał kilkakrotnie, odganiając
łzy. Za dużo czasu minęłoby płakać z tego powodu. Tak, jak za dużo łez. Otulił
się szczelniej płaszczem, jakoś nadal nie mógł przyzwyczaić się do tak niskich
temperatur.
— Znów ten sam sen? — Zen siedział na kilku workach
udając, że są fotelem. Palił jakiegoś skręta, patrząc na szybko mijający
krajobraz, ukazujący się pomiędzy szczeliną niedomkniętych drzwi. — Zostało pół
godziny.
Köinzell przeciągnął się, ziewając.
— Tak. Masz gazetę?
— Prawie nic w niej nie ma, ale to zrozumiałe.
Tylko idiota by się wychylił, wiedząc już na sto procent, że ktoś go szuka.
Pewien ptaszek szepnął mi tylko, że Van Grum używa imienia Sebastien Merteuil.
— To… — w sąsiednim wagonie dało się słyszeć
wielkie poruszenie. Zendoinus podszedł do jednej ze ścian ich wagonu, nasłuchując.
Po chwili uśmiechną się, szczerząc białe kły.
— A ja miałem Van Gruma za kogoś mądrego. Widać w
tych czasach nie trudno o idiotę.
•
Ściany celi w latach świetności musiały być w
kolorze zboża, ale obecnie była to wyblakła żółć z mnóstwem zacieków. Prycza była
wygnieciona i pełna brunatnych plam. Van Grum wzdrygnął się, domyślając skąd
mogły się wziąć. Kiedyś zapewne były
czerwone. Kraty miały grube, stalowe pręty. Nie było możliwości by ktoś
taki jak on, który nigdy nie uczył się magii ani nie był wybitnie silny, by
rozerwać kraty, stąd uciekł. Był na straconej pozycji. Usiadł pod jedną ze ścian,
wycierając czoło chusteczką.
— Co mi przyszło do głowy z tą karczmą… Cholerne
ludzkie kobiety! — Walnął w podłogę pięścią, ale chwilę później przytulił ją do
siebie. Bolała.
Lord Głębi nie był przystojny. Był brzydki wręcz.
Po pulchnej twarzy, z kartoflanym nosem, lał się pot. Tłuste, serdelkowe palce
nadawały się tylko do przeliczania pieniędzy, a małe, świńskie oczka często
wyrażały pogardę dla innych. Ogromny brzuch pozbawił guzików już niejedną
koszulę, jednak Van Grum uwielbiał kobiety. Tylko, że one nie mogły na niego
patrzeć, uściśniecie dłoni było już wysiłkiem. Więc gdy w karczmie zgrabna,
blond włosa kelnerka wylała mu kufel piwa na głowę za nazwanie ją lalunią, wściekł
się. No i trafił tutaj.
— Ej, złoootko… — zamarł. Przełknął ogromną gulę w
gardle, podnosząc wzrok z podłogi na szczerzącego się demona. — Tęskniłeś za
nami?
Francja, Komisariat w Panin. 30 Marca 1883r.
O szóstej dwanaście, podczas porannego obchodu,
strażnik znalazł ciało tłustego lorda wetknięte w kąt, pomiędzy łóżkiem a ścianą,
z miną wyrażającą przerażenie. Van Grum nie miał już możliwości podzielenia się
cudzym sekretem, którego stał się posiadaczem przez najzwyklejszy w świecie
przypadek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz