W grudniu ludzie bywają zmęczeni. Dni są krótkie,
zaś noce mroźne, wietrzne i zdające się nie mieć końca. Śnieg często jeszcze
przyjmuje postać brązowej breji, a zmrożone krople deszczu potrafią złośliwie
kłuć w oczy tych, którzy spieszą rankiem na autobus, ledwo wyczołgawszy się
spod ciepłej kołdry.
I wtedy
właśnie zdarza się, że nie dajemy rady. Opieramy się nieraz o oparcie krzesła,
dłonie wpijając w niewinne, drewniane listwy. Chcemy wyłączyć radio, w którym
wciąż wybrzmiewają świąteczne piosenki, przyprawiające nas nieraz o mdłości; na
dobrą sprawę zdarza się tak, że chcemy wyłączyć wszystko.
Nie dbamy o to, jak wygląda nasza twarz. Czasem
rozcieramy makijaż, zamiast zmyć go profesjonalnym płynem, zakupionym na
wyjątkowej promocji, która okazuje się być najgorszym oszustwem tego miesiąca.
Czasem stoimy tylko, zaciskając nerwowo usta, strzelając palcami. Wyginamy się,
schylamy głowę, wzruszamy ramionami. Jesteśmy w samotni, bestialsko samotni, o
ile samotność można nazwać bestialską. A można. Bo jest potworem, który potrafi
nas pożreć; cichym zabójcą, który skrycie nas pochłania i zniewala.
Boimy się tak często. I stojąc nad Bogu ducha
winnym krzesłem, uśmiechamy się w sposób charakterystyczny dla obłąkańców
dzisiejszego świata. Zagryzamy zęby, próbując pokonać łzy, zaciskamy usta,
niemo poszukując wsparcia.
Ono przychodzi czasem od strony krzesła, czasem
zdarza się jednak, że na naszych barkach niespodziewanie zjawiają się cudze
dłonie. Odwracamy się niekiedy przez ramię, spoglądając w twarz równie zmęczoną
co nasza; rozumiejąc, że teraz to my musimy wspierać. Odnajdujemy w sobie siłę,
by nie tylko poradzić sobie ze samym sobą, ale również by wesprzeć innych swoim
słowem, gestem, poczynaniem. Szaleńczy uśmiech zmienia się wówczas w ten czuły,
ciepły. Idzie nawet zapomnieć, że to tylko dzieło skurczu mięśni, że gdyby nie
neurony i inne rozmaite cuda organizmu, nie moglibyśmy nawet wstać.
Przychodzi czas świąteczny. Czas zmian, czas
wewnętrznych przemyśleń, czas miłości i rodzinnej radości; ciepła, wzajemnej
pomocy, prezentów od serca. A my wtedy, jak na ironię, odsuwamy się od naszego
krzesła, odrzucamy dłonie ze swych barków, sięgamy po najlepsze ubrania i
mówimy: „teraz czas dla mnie”. Któż może nam kazać dojrzeć ten inny obraz
świąt?
Potem jest jeszcze zabawniej. Nigdy nie zrozumiemy,
kto i kiedy wmówił ludziom, że muszą świętować kończący się rok – ale
nieustannie, rok w rok, tuż przed końcem grudnia, biegamy po sklepach, kupując
rozweselające trunki i kolorowe fajerwerki. Bawimy się, składamy sobie życzenia
i niespełniające się obietnice.
Krzesło stoi samotne, zapomniane. Ale stoi
dzielnie. Bo wie, że będzie potrzebne jeszcze mnóstwo razy, nim rok zatoczy
koło.
Obok krzesła spoczywa ogromny słoik. To twój słoik
na nowy rok. Słoik, który zapełnisz swoimi dobrymi wspomnieniami. I sam
zobaczysz, że za kilkanaście miesięcy, wspierając się ze zmęczeniem na oparciu,
słoik będzie pełen. Spojrzysz wtedy na niego z rozrzewnieniem, uśmiechając się.
Szaleńczy uśmiech zmieni się wówczas w ten czuły, ciepły. Będziesz mógł nawet
zapomnieć, że to tylko dzieło skurczu mięśni, że gdyby nie neurony i inne
rozmaite cuda organizmu, nie moglibyśmy nawet wstać...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz