Layout by TYLER
Fonts:dafont.com
Background:gyapo
Główna Regulamin Co to jest? Prozaicy - powrót Konkursy Facebook
Witaj na Prozaicy: Piórem! Jest to miejsce przeznaczone na publikację tekstów napisanych z myślą o konkursach lub akcjach literackich, organizowanych przez Prozaików. W celu poznania dokładniejszych informacji, zapraszam do zakładki "Regulamin" oraz "Co to jest?".
Kontakt: e-mail:prozaicy@vp.pl lub gg: 2171207 - halska.

"Cicha, popękana miłość" - Shy [Piszę, bo lubię]

Mówi się, że stara miłość nie rdzewieje pomimo upływu czasu. Niektórzy nawet twierdzą, jakoby ta pierwsza pozostawiała po sobie trwały ślad, niezliczone sentymenty oraz piękne wspomnienia, które niekiedy przychodzą same, zwłaszcza podczas wnikania w głąb osobistej, intymnej części przeszłości. Nastoletnie więzi i zauroczenia są wpisane w życie każdego młodego człowieka. Gwałtowne, namiętne, uderzające w serca jak w gong, momentami głupie, niezrozumiałe, stanowią idealny fundament do stworzenia niezwykle cennych pamiątek. Wtedy jeszcze nie zna się prawdziwej istoty miłości, jednak jest to już pewien zalążek, uwikłany w plątaninę niesamowitych uczuć, pełen wzlotów i upadków. Później ludzie dorastają, stają się odpowiedzialni, poważni, poświęcają pracy całe dnie, zakładają rodziny… Popadają w coraz to kolejne schematy, coraz to nowsze role. Lata mkną niczym strzała. I kiedy minie kilka dekad, człowiek mimowolnie zaczyna doceniać odległe wydarzenia. Minione, przyjemne chwile, potrafiące wycisnąć z oczu łezki, stają się powodem, dla którego warto pamiętać i utrwalać, bowiem relikwiami wiosny życia wcale nie są rzeczy materialne, a wspomnienia. I niech cię ręka Merlina chroni, nie przeszkadzaj babuni lub dziadkowi, kiedy widzisz ich dumających, zapatrzonych w okno. Może właśnie w tym momencie powracają do czasów młodości…?
Wstępem tym pragnęłam wprowadzić was w romantyczny, odrobinę melancholijny nastrój. Zasługuje na to pewna magiczna, bynajmniej nie ckliwa opowieść, jaką miałam zaszczyt wysłuchać dzięki uprzejmości pewnej znajomej znajomego mego męża. Spotkałam ją na wyspie Fidżi w trakcie przeprowadzania badań nad mechanizmem obronnym ognistych krabów. Byłam szczerze zachwycona ogromną wiedzą, jaką posiadała owa uczona. Przekazała mi wiele cennych wiadomości na temat zwierząt, a dzięki jej przyjaznej duszy szybko stałyśmy się bliskimi koleżankami „po fachu”. Pewnego wieczora, po wypiciu rozkosznie rozgrzewającego sherry, zaczęła opowiadać o swych dawnych dziejach. Nie zaniechała wejścia na teren grząski, pod którym kryły się emocjonujące, barwne, odrobinę zbyt osobiste tematy. Skończyło się na tym, że z wrażenia otwierałam usta raz na kilka sekund, chłonąc każde jej słowo. Pozwoliła, o dziwo, przelać na papier swoją opowieść.
Do dziś nie wiem, czy ta nieodgadniona, pasjonująca kobieta przeżyła naprawdę owe przygody, lecz z drugiej strony brak mi powodów, by nie wierzyć. Całość została spisana już dawno, a że było to robione na szybko (musicie puścić wodze fantazji i wyobrazić sobie, jak wielkie podekscytowanie mi towarzyszyło; kartki latały po biurku, pióro wyślizgiwało się nieznośnie z ręki, natomiast łzy rozmazywały widok na świat), uznałam, iż najwyższa pora, by w lepszy sposób upamiętnić poruszającą historię, zamieszczając przedmowę oraz poprawiając stylistykę pojedynczych wątków. Poniżej znajduje się jedynie mała część tej relacji. Resztę zachowam dla siebie.
Musicie wybaczyć mi, skromnej biolożce ze wschodniej Afryki, niedoskonałości w narracji trzecioosobowej. Przez większość życia pisałam jedynie pamiętniki lub notatki z licznych podróży, toteż nie obiecuję niczego ponad prosty, szkolny styl. Niemniej jednak postaram się z całych sił wykrzesać coś więcej, aniżeli monotonne, nudne i drętwe zdania. Kto wie, może za jakiś czas rzucę ulubioną dziedzinę nauki i obudzę dziecięcą pasję do pisania baśni?
Tymczasem zajmijcie wygodnie miejsca, odprężcie się i włączcie jakąś przyjemną dla ucha, spokojną piosenkę. Przyrzekam, że warto.

Romualda Sol, rok 2057

*

Ich płomienne uczucie miało przeminąć szybko. Bez żadnego rozgłosu i zachwytów ze strony bliskich, przypominało upływające życie mrówki – niezauważone przez wielki świat. Z jakiegoś powodu trzymali w sekrecie swe relacje, a przeszły one wiele etapów: od przelotnej znajomości, poprzez przyjaźń oraz nieśmiałe zauroczenie, a skończywszy na romansie. Choć tajemnica nie była podtrzymywana zaklęciami, nikt wokół nie zdołał dojrzeć oznak wskazujących na rozkwitającą miłość. I z pewnością nie udałoby się to nawet znawcy psychiki ludzkiej, gdyby patrzył na tę wyjątkową parę przez szkło lupy.
Szczególnie zbliżyli się w czasie wojny ze straszliwym czarnoksiężnikiem oraz jego mrocznymi poplecznikami. Ten okres przyniósł wiele złego, ale również dobrego. Bowiem naturalnym odruchem ludzkim było szukanie wsparcia u drugiego człowieka, dlatego powstawało wiele nowych związków, z których narodziła się nadzieja na lepsze jutro. Niepewne dni stały się odrobinę lżejsze, jednak, czym jest piórko w porównaniu z ciężarem głazu? Bohaterowie tej opowieści, niemal ciągle spychani z planu głównego, odnaleźli w sobie bratnie dusze, lecz nie mogli uzyskać wiele prywatnej przestrzeni – a nawet wcale. W opanowanej reżimem akademii czarodziejskiej nie mieli chwili wytchnienia przez prowadzenie poufnej organizacji powstańczej, wystawienie na ciągły stres, nieprzerwany strach o życie…
Zdołali przetrwać. Nie zapisali się w historii jako herosi, nie obok tych ważniejszych osobistości. Lecz i tu ważniejsza była sama świadomość dokonania czegoś dobrego dla czarodziejskiego społeczeństwa. Trochę dorośli, trochę dojrzeli, a kiedy nastały spokojne czasy, droga do spełniania życiowych marzeń stała przed nimi otworem. Nie od razu rozdzieliły się ich ścieżki. Musiało minąć osiem lat, nim ostatecznie zamknęli etap pod tytułem „ciągłe powroty i rozstania” i rozpoczęli samodzielne egzystowanie przy boku innych ukochanych.
Nadszedł właściwy moment, by zdradzić tożsamość tych zagadkowych postaci. Ona nosiła wdzięczne imię Luna, a on nazywał się Neville. Stanowili ciekawe połączenie – ekscentryczka z rzodkiewkami w uszach i roztargniony, młody mężczyzna bez pomysłów na przyszłość. Oboje kochali przyrodę. Uwielbiali spacery, nocne eskapady w poszukiwaniu magicznych roślin lub zwierząt, a przy wspólnym obserwowaniu ugwieżdżonego nieba zwyczajnie milczeli, sycąc się ciszą. Pierwszy, odrobinę nieśmiały pocałunek zainicjował Neville, ponieważ Luna – niezwyciężona marzycielka – prawdopodobnie nigdy nie zdobyłaby się na podobny krok. W towarzystwie księżyca w pełni, mając za akompaniament nastrojowe cykanie świerszczy, młodzieniec odgarnął za ucho jasne pasma dziewczyny i musnął bladą od poświaty nocy skroń. Ona w zaskoczeniu odwróciła głowę, natychmiast spotykając usta chłopca. Nie utrudniała mu zadania, w głębi duszy marząc o tak romantycznej scenie przez wiele lat.
I mimo pocałunku, uczuciem między tą dwójką wcale nie wstrząsnęła widowiskowa, pochłaniająca do cna erupcja. Wszystko pozostało na starym miejscu, być może przez ich osobliwe charaktery, a być może przez fakt, że z kimkolwiek by się nie spotkali, owa osoba zamęczała opowieściami o własnym życiu, nie ośmielając zauważyć dyskretnie splecionych dłoni i nie pytając: „Jak to? Luna, Neville, wy jesteście razem?”. Tak cicha i skromna miłość nie musiała być dostrzegana, by stać się piękniejszą.
Zwrócono na nich uwagę dopiero wtedy, gdy razem zamieszkali w małym domku, położonym w najbardziej malowniczej części Wielkiej Brytanii.
Z biegiem czasu zrezygnowali z wielu czynności, jakie dawniej były codziennością. Przybywało im lat, a ponieważ ich dawni przyjaciele rozwijali kariery, sami postanowili oddać pasjom nieco więcej niż sobie nawzajem. Ona zdecydowała wreszcie na faunę, zaś on wybrał florę. Tak, zdecydowanie kochali przyrodę. I właśnie w tym momencie, gdzieś pomiędzy dziewiętnastym rokiem życia Luny a dwudziestym Neville’a, ich ścieżka uległa nieznacznemu pęknięciu. Z trudem dzielili czas na pracę i wspólne spędzanie czasu, które sprowadziło się do burzliwych poranków oraz milczących wieczorów. A ta cisza, jaka wtedy panowała, znacznie odbiegała od tej łączącej dwie bliskie dusze. Naładowana napięciem, cięła ścieżkę na pół, przy okazji zabierając romantyczne wejrzenia, czułość i szczyptę pikanterii.
Kiedy Luna podjęła decyzję o wzięciu udziału w badawczej ekspedycji do Rosji, Neville wspierał ukochaną. Miał zresztą dużo pracy po wstąpieniu do trzyletniej szkoły dla młodych zielarzy.
Będę tęsknić – zapewniał gorąco.
Ja też – odpowiadała rozpoetyzowanym głosem.
Zanim drzwi zdążyły się za nią zamknąć, on je łapał i wołał za blond czupryną:
Kiedy wrócisz?!
Niedługo!
Mówiła tak zawsze, choć „niedługo” trwało wiele miesięcy. Trzy, sześć, czasem i siedem. Początki bywały łatwe do strawienia, lecz po kilku tygodniach czas zaczynał się wydłużać. Świat z Luną mógł być twardym orzechem do zgryzienia, ale bez niej nawet niebo traciło pogodny błękit. Gdy przyjeżdżała, przywoziła wiele dziwnych pamiątek, dużo opowiadała, zaś sam blask jej oczu wyrażał niesamowite szczęście. Spędzali parę miłych dni, konspiracyjnie wyznawali sobie miłość szeptem, snuli plany i dzielili się marzeniami. Po tym krótkim okresie nowo wzniecony płomień zaczynał stopniowo przygasać, a wytworzony przez niego, ciepły brzask, stawał się chłodniejszy. I oni, zamiast osłaniać go dłońmi, oddalali się. Młoda kobieta, niecierpliwie wpatrzona w okno, rozmyślała o kolejnej wyprawie, a do Neville’a krok po kroku docierała prawda: z werwą podróżnika nie mógł wygrać.
Tama pękła w przeddzień czwartego wyjazdu, tym razem na kontynent australijski.
Co robisz? – zapytała Luna, widząc rozbieganego, żwawo zbierającego różne rzeczy chłopaka.
Wynoszę się – oświadczył nieco zdławionym tonem, przerywając wykonywanie czynności. Nie spojrzał jej w twarz. – To koniec.
Koniec czego? – drążyła. Zwykle rozmarzona mina dziewczyny przybrała odrobinę przerażony wyraz. Pod pachą ściskała świeży numer Żondlera*.
Neville westchnął smutno.
Nas. – Wreszcie wezbrał na tyle odwagi, by posłać spojrzenie stojącej naprzeciwko blondyneczce. – A teraz pozwól mi skończyć – dodał, zatrzaskując wieko wypełnionej po brzegi walizy. Zmieszana Luna przestępowała z nogi na nogę, pośpiesznie mrugając powiekami. Później chwyciła Neville’a za bark. Był urodziwym mężczyzną o podłużnej twarzy i bujnych, ciemnych włosach.
Dlaczego?
Dlaczego? – zaśmiał się ironicznie. – Dlatego, że mam dość czekania na ciebie. Inni biorą śluby, mają rodziny, a ja siedzę tu sam jak palec i tęsknię! – wybuchnął, kopiąc wściekle w bagaż. – Na Merlina, ty nawet nie wiesz, co się u mnie dzieje! Chcę zostać nauczycielem zielarstwa.
Nic nie mówiłeś – bąknęła.
Bo nie pytałaś – sarknął. – Interesują cię tylko te wyprawy. – Poczerwieniał znacznie, zapewne w wyniku targającej nim złości.
Luna odetchnęła głęboko.
Nie działaj pod wpływem negatywnych emocji. – Starała się brzmieć łagodnie. Neville jednak uniósł dłoń.
Chciałem ci się oświadczyć – wyznał, wykrzywiając usta w bolesnym grymasie. – Ale ty znowu mnie opuszczasz. To bez sensu. Wolę stałość, a nie wieczną huśtawkę… Jestem innym człowiekiem niż ty.
Zapadła cisza. Wstrząśnięta nowiną Luna bezwiednie rozchyliła wargi, a później uśmiechnęła się.
Pragnę być twoją żoną – wyszeptała. Jej oczy przypominały wielkością galeony. On, zdumiony, stanął niczym wryty, jak gdyby zastanawiając się czy porwać wybrankę w ramiona, czy pokręcić z rezygnacją głową. Wybrał to drugie.
Nie, ja… ja nie dam rady. Nie mogę. – Porwał z wieszaka płaszcz i odszedł. Nie wiadomo, dokąd. Luna pozwoliła łzom znaleźć źródło ujścia. Rozpaczała krótko, do wewnątrz. Nie miała w zwyczaju przeżywać czegoś tygodniami. To nic, że chodziło o miłość. Powróciła do rodzinnego domu, jednak nie zagrzała tam miejsca na dłużej. Bez namysłu porzuciła Australię dla półtorarocznej podróży do Chin.
Pogodzona z własną naturą włóczęgi, oddała się pracy nad odnajdywaniem nowych gatunków zwierząt. Czuła w tym pasję i powołanie. Czasami bolało ją serce, gdy z przyzwyczajenia pomyślała o wysłaniu pocztówki do Neville’a, a następnie orientowała się, że przecież tak nie wypada po rozstaniu. Może i wystarczyłoby jedno krótkie zapewnienie o porzuceniu wyjazdów, ale wtedy zrobiłaby krzywdę własnym ambicjom. Gdyby naprawdę kochał, zrozumiałby. I w tym przekonaniu żyła, nie wijąc jednak nici nienawiści. Zdołała już poznać smak goryczy, niejedno wiedziała o realności przeznaczenia. Po prostu oni nie byli zapisani w gwiazdach i umiała przyjąć to z dumą. Coraz rzadziej wspominała dawnego ukochanego i zwykle jawił się on jako roztrzepany chłopiec z pulchnymi policzkami. Co mogła porabiać jego teraźniejsza wersja? Czy starał się o posadę w Hogwarcie? A może już tam pracował? Nieważne…
Szybko odniosła sukces, wykonując zdjęcie odradzającego się z popiołów feniksa, które w niedługim czasie obiegło cały czarodziejski świat. W nagrodę za najdyskretniejszego podróżnika roku otrzymała dwieście galeonów. Większą część tej małej fortuny przekazała na fundacje, zachowując dla siebie skromną sumę. Kilka miesięcy później znów została wyróżniona, tym razem za odkrycie azjatyckiej, białej odmiany świergotnika. Zyskiwała przychylność wielu naukowców, choć nie interesowała się sławą. Dzięki pracy wyleczyła rany, a gdy zasypiała, przestała widywać oczami wyobraźni Neville’a. Życie zaczęło się prostować, wszystko zmierzało w dobrym kierunku. Ba, mogłaby rzec, iż nigdy nie było lepiej.
Minęło półtora roku.
Powróciła do Ottery St. Catchpole w blasku chwały. Została przywitana kameralnym przyjęciem, jakie zorganizował dla niej ojciec. Przybyło kilku jej przyjaciół ze szkoły, radujących się osiągnięciami Luny. Kto by parę lat wstecz pomyślał, zwłaszcza tacy, którzy najczęściej pokpiwali głośno, że wiecznie zadumana panna Lovegood potrafi więcej niż tylko bujać w obłokach?
Wiesz – rozpoczął niepewnie Ksenofilius, kiedy wspólnie z córką zmywał naczynia. Nastał późny wieczór i ostatni goście już wyszli. – Zaprosiłem Longbottoma.
Luna zastygła w bezruchu. Otworzyła usta, zapewne chcąc coś powiedzieć, lecz prędko zrezygnowała, jedynie wzruszając ramionami.
Dobrze, że nie przyszedł – odparła oschle, z zaciekłością pucując czysty już talerz. Starszy czarodziej omiótł ją zlęknionym wzrokiem.
Odpisał. Podobno ma dużo spraw na głowie…
Wiesz, co u niego? – zapytała, zainteresowana.
Ksenofilius ściągnął posiwiałe brwi ku dołowi.
Nie bardzo. Praktykuje w szkole i ponoć radzi sobie nieźle, to wszystko.
Ma kogoś?
Ekhm…
Nic nie mów, tato. – Luna zaparła się rękoma o zlew, wzdychając ciężko. Nie podejrzewałaby, że ten temat będzie tak drażliwy.
Nie jesteś zła na ojca?
Nie, skąd – zapewniła, spoglądając przez nieosłonięte okno w kierunku pełnego, pyszniącego się na czarnym firmamencie księżyca.
Leżąc już w łóżku, wpatrywała się w malowidło piątki najbliższych przyjaciół. Był tam także on. Odruchowo sięgnęła po stojącą na stoliku obok ramkę. Znajdowała się w niej stara fotografia, przedstawiająca małą Lunę na kolanach nieżyjącej już mamy.
Powinnam to zamalować, mamusiu? – spytała cichutko, ocierając kciukiem łzę. Kobieta z kadru odpowiedziała tak szerokim uśmiechem, że nietrudno było zauważyć dwa urocze dołeczki w jej policzkach. – Nie, pamiątek nie można usuwać. – Zgasiła lampkę i zasnęła ze zdjęciem przy boku.
Po załatwieniu spraw w Wielkiej Brytanii, odwiedzeniu kilku miejsc i nielicznych znajomych, planowała kolejną podróż, tym razem w bardziej osobistych celach. Z pewnym smutkiem odkryła, że nie posiada niczego, co mogłoby ją zatrzymać na Wyspach. Pod zachmurzonym niebem Anglii czuła się więźniem, a rodzinny, cudaczny dom przestał być ostoją. Jedynie ze względu na Ksenofiliusa, aby nie zrobiło mu się przykro, przedłużała wolne.
Pewnego deszczowego wieczora przebywała na wzgórzu sama. Pan Lovegood musiał dokądś wybyć, toteż Luna postanowiła nacieszyć się spokojem. Robiła wiele rzeczy, choć w głębi jej serca tkwiło złe przeczucie. Nie pomagało czytanie, słuchanie muzyki, wzięcie relaksującej kąpieli ani przeglądanie różnych drobiazgów z młodzieńczych lat.
Gdy usłyszała stukanie kołatki do drzwi, przez jej głowę przemknęła myśl, że dysponuje dobrą intuicją. Wcale nie spodziewała się gości. Zanim zeskoczyła z kanapy, zastanawiała się, czy pójść otworzyć tajemniczemu przybyszowi. A może by tak udała nieobecną? Wreszcie postanowiła zmierzyć się z losem. Tym bardziej, iż przybyły najwyraźniej nie zamierzał odejść, ciągle pukając.
Oby to nie był Neville – mruknęła, przelotnie zaglądając w lustro. Otarła spocone dłonie o spodnie i sięgnęła po klamkę. Po chwili, w niezbyt szerokiej szparze, dostrzegła jakąś wysoką, stojącą w gęstych strugach deszczu postać. Ciemne niebo przeszywały upiorne błyskawice i kobieta mimowolnie wzdrygnęła się. Ulewa była prawdziwie rzęsista…
Luna? – Znajomy głos przeraził ją. Chciała natychmiast uciec, lecz nie potrafiła wykonać najmniejszego ruchu.
Neville? Neville, to naprawdę ty? – zapytała dziwnie miękko i melodyjnie.
Mężczyzna zbliżył twarz.
To ja! Luno…
Wejdź. – Otworzyła szerzej drzwi. Od razu przystał na tę propozycję. W środku zastosował zaklęcie osuszające i po przemoczonym do suchej nitki przybyszu nie pozostał ani ślad. A mimo to, kiedy zajął miejsce w salonie, panna Lovegood nakryła jego plecy pledem. Nie pytała o nic. Powędrowała do kuchni, by przygotować ciepły napój. A więc to on…
Kiedy wróciła, usiadła w pobliżu gościa. Oboje ze skrępowaniem przyglądali się sobie, szukając zmian w wyglądzie. Neville zmężniał, a Luna spoważniała i ścięła anielskie włosy. W jej stroju dominowały brązy i szarości.
Zmieniłaś się troszkę – powiedział.
No, ty również – odparła niby od niechcenia, próbując powstrzymać drżenie ciała.
Wysyłałem ci listy, ale zawsze wracały z powrotem. Chyba byłaś za daleko. – Wyciągnął zza pazuchy gruby zwój kopert i położył na stole.
Och. Na pewno przeczytam – zapewniła bez przekonania Luna.
I znów nastało milczenie.
Dawna ty rzuciłaby mi się na szyję, rozpoczęła wesołą paplaninę i patrzyła tymi wielkimi, rozmarzonymi oczami… O, właśnie tak jak teraz. – Zaśmiali się szczerze.
Przepraszam, jestem zaskoczona twoją wizytą – rzekła, błądząc spojrzeniem po okrągłym pomieszczeniu. – To znaczy cieszę się, tylko… - urwała, czując ucisk w gardle.
Neville złączył dłonie jak do modlitwy i przyłożył czubki palców do ust.
Wiem. Nawaliłem.
Po prostu powiedz to, co masz powiedzieć – poprosiła, dodając w myślach „i zniknij z mojego życia”.
Skinął głową i spojrzał na nią. Przygarbiony, opatulony różowym kocem, wzbudził w Lunie odrobinę litości i czułości. Musiał domyśleć się, że wyglądał komicznie, dlatego wstał.
Myślałem, że jesteś pomyłką. Naprawdę tak myślałem. Ale dni mijały, a ja nie przestawałem… nie przestawałem tęsknić. Popełniłem wielkie głupstwo, największe w swoim życiu. Wciąż cię kocham. Nie potrafię tego zatrzymać. – Ukląkł obok, muskając brodę dziewczyny. Ten dotyk elektryzował. Zerknęła na niego całkiem nieśmiało, wytrzeszczając okrągłe, bladoniebieskie oczy. Widziała w brązowych, przepełnionych dobrem tęczówkach miłość. I to było najgorsze.
Neville – zaczęła, odsuwając się. – Nie możesz pojawiać się po tak długim czasie i mieszać w moim względnie poukładanym istnieniu. To nie świat nastolatków. Nie jestem już rozmarzoną dziewczynką z naszyjnikiem po kapslach, tak samo jak ty nie jesteś chłopcem uganiającym się za czekoladową żabą.
Teodora była ropuchą. Prawdziwą – zaoponował z lekkim wyrzutem. – Zapomniałaś?
To nie jest ważne. Zrozum, pewne rozdziały trzeba zamykać. Bezpowrotnie.
Ale…
Poznałam kogoś – wypaliła. Tym razem to on nabrał dystansu.
To wspaniale, ja sam poznaję wielu ludzi i…
Mężczyznę – uściśliła. – Spotykam się z nim od pół roku.
Zamarł.
Kto to?
I tak nie znasz…
Kto?
Luna westchnęła.
Rolf Scamander – odpowiedziała.
Jesteś z nim szczęśliwa? Kochasz go? – Stawał się coraz bardziej podenerwowany. Zacisnęła wargi, wahając się nad odpowiedzią. Nigdy nie była dobra w kłamaniu.
Dzielimy wspólną pasję, to dobry człowiek… - wymruczała, uważnie obserwując swoje kolana. Zaraz potem jej twarz została uniesiona przez delikatne dłonie Neville’a.
Spójrz na mnie i odpowiedz. Kochasz go?
Obawiała się, że nie wytrzyma tego napięcia. Bezlitosny rozum kazał przytaknąć, głupie serce pragnęło zaprzeczyć. Wiedziała, że to jedno słowo będzie ostatecznym wyrokiem. Czy radowała się, widząc tuż obok ukochaną twarz? Tak. Czy kiedykolwiek przestała go kochać? Nie. A z drugiej strony on zrezygnował pierwszy. Poddał się. Nie mógł wytrzymać. Niesiona tymi wspomnieniami, przypomniała sobie o dobrotliwym, cierpliwym Rolfie, który wyczekiwał kolejnego spotkania i nigdy nie sprawił jej przykrości. Ale czy miłość musi być zawsze prosta?
Tak – szepnęła na przekór samej sobie.
Neville opuścił ręce. Zareagował źle. Miotał się przez chwilę po niewielkim salonie, wplątując palce w ciemną czuprynę. Później zbiegł po schodach. Luna ruszyła za nim.
Zaczekaj! – zawołała piskliwym głosem. Niestety mężczyzna znajdował się już na zewnątrz. W ciągu pięciu sekund zdążył na ponów zmoknąć. Ona zatrzymała się w progu.
Miałaś rację. To był głupi pomysł – wyszlochał. – Przepraszam. Wracam do Hogwartu. Muszę sprawdzić prace drugorocznym. Wiesz, o czym pisali? O czyrakobulwach. To takie nudne – zaśmiał się. Rozległo się ciche pyknięcie i Neville zniknął. Pozostały jedynie nieprzerwane strugi dreszczu…
Żegnaj – wychlipała Luna, zamykając drzwi.

Zaprosiła go na swój ślub. Nie pojawił się. Wysłał tylko karteczkę z gratulacjami. Ona w odwecie nie poszła na ożenek Neville’a z pewną Hanną.
Zamknęli wspólny etap.

*

Zapytana o to, dlaczego wybrała tak, a nie inaczej, jedynie uśmiechnęła się. Zdradziła tylko, że nigdy nie zdołała przeczytać tamtych listów. Było ich w sumie piętnaście. Może kiedyś ujrzą światło dnia? Osobiście chcę wierzyć, iż w nowych związkach znaleźli szczęście. Smutne jest jednak to, że odchodząc, nie przestali darzyć się miłością. Pewne fragmenty mogły zostać nieco przekoloryzowane, za co przepraszam. Historia jest jednak najprawdziwsza. I wzruszająca. Muszę skorzystać z kolejnej chusteczki. Oby przekaz tej opowieści trafił do waszych serc, a wierzcie, że nie trafi ona do szerokiego grona odbiorców, zgodnie z wolą Luny.


*Błąd autorki przez zwyczajne niedosłyszenie i późniejsze przekręcenie nazwy gazety. Chodziło oczywiście o Żonglera.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

« »