Mówi się, że stara
miłość nie rdzewieje pomimo upływu czasu. Niektórzy nawet
twierdzą, jakoby ta pierwsza pozostawiała po sobie trwały ślad,
niezliczone sentymenty oraz piękne wspomnienia, które niekiedy
przychodzą same, zwłaszcza podczas wnikania w głąb osobistej,
intymnej części przeszłości. Nastoletnie więzi i zauroczenia są
wpisane w życie każdego młodego człowieka. Gwałtowne, namiętne,
uderzające w serca jak w gong, momentami głupie, niezrozumiałe,
stanowią idealny fundament do stworzenia niezwykle cennych pamiątek.
Wtedy jeszcze nie zna się prawdziwej istoty miłości, jednak jest
to już pewien zalążek, uwikłany w plątaninę niesamowitych
uczuć, pełen wzlotów i upadków. Później ludzie dorastają,
stają się odpowiedzialni, poważni, poświęcają pracy całe dnie,
zakładają rodziny… Popadają w coraz to kolejne schematy, coraz
to nowsze role. Lata mkną niczym strzała. I kiedy minie kilka
dekad, człowiek mimowolnie zaczyna doceniać odległe wydarzenia.
Minione, przyjemne chwile, potrafiące wycisnąć z oczu łezki,
stają się powodem, dla którego warto pamiętać i utrwalać,
bowiem relikwiami wiosny życia wcale nie są rzeczy materialne, a
wspomnienia. I niech cię ręka Merlina chroni, nie przeszkadzaj
babuni lub dziadkowi, kiedy widzisz ich dumających, zapatrzonych w
okno. Może właśnie w tym momencie powracają do czasów młodości…?
Wstępem tym pragnęłam
wprowadzić was w romantyczny, odrobinę melancholijny nastrój.
Zasługuje na to pewna magiczna, bynajmniej nie ckliwa opowieść,
jaką miałam zaszczyt wysłuchać dzięki uprzejmości pewnej
znajomej znajomego mego męża. Spotkałam ją na wyspie Fidżi w
trakcie przeprowadzania badań nad mechanizmem obronnym ognistych
krabów. Byłam szczerze zachwycona ogromną wiedzą, jaką posiadała
owa uczona. Przekazała mi wiele cennych wiadomości na temat
zwierząt, a dzięki jej przyjaznej duszy szybko stałyśmy się
bliskimi koleżankami „po fachu”. Pewnego wieczora, po wypiciu
rozkosznie rozgrzewającego sherry, zaczęła opowiadać o swych
dawnych dziejach. Nie zaniechała wejścia na teren grząski, pod
którym kryły się emocjonujące, barwne, odrobinę zbyt osobiste
tematy. Skończyło się na tym, że z wrażenia otwierałam usta raz
na kilka sekund, chłonąc każde jej słowo. Pozwoliła, o dziwo,
przelać na papier swoją opowieść.
Do dziś nie wiem, czy ta
nieodgadniona, pasjonująca kobieta przeżyła naprawdę owe
przygody, lecz z drugiej strony brak mi powodów, by nie wierzyć.
Całość została spisana już dawno, a że było to robione na
szybko (musicie puścić wodze fantazji i wyobrazić sobie, jak
wielkie podekscytowanie mi towarzyszyło; kartki latały po biurku,
pióro wyślizgiwało się nieznośnie z ręki, natomiast łzy
rozmazywały widok na świat), uznałam, iż najwyższa pora, by w
lepszy sposób upamiętnić poruszającą historię, zamieszczając
przedmowę oraz poprawiając stylistykę pojedynczych wątków.
Poniżej znajduje się jedynie mała część tej relacji. Resztę
zachowam dla siebie.
Musicie wybaczyć mi,
skromnej biolożce ze wschodniej Afryki, niedoskonałości w narracji
trzecioosobowej. Przez większość życia pisałam jedynie
pamiętniki lub notatki z licznych podróży, toteż nie obiecuję
niczego ponad prosty, szkolny styl. Niemniej jednak postaram się z
całych sił wykrzesać coś więcej, aniżeli monotonne, nudne i
drętwe zdania. Kto wie, może za jakiś czas rzucę ulubioną
dziedzinę nauki i obudzę dziecięcą pasję do pisania baśni?
Tymczasem zajmijcie
wygodnie miejsca, odprężcie się i włączcie jakąś przyjemną
dla ucha, spokojną piosenkę. Przyrzekam, że warto.
Romualda
Sol, rok 2057
*
Ich płomienne uczucie miało
przeminąć szybko. Bez żadnego rozgłosu i zachwytów ze strony
bliskich, przypominało upływające życie mrówki – niezauważone
przez wielki świat. Z jakiegoś powodu trzymali w sekrecie swe
relacje, a przeszły one wiele etapów: od przelotnej znajomości,
poprzez przyjaźń oraz nieśmiałe zauroczenie, a skończywszy na
romansie. Choć tajemnica nie była podtrzymywana zaklęciami, nikt
wokół nie zdołał dojrzeć oznak wskazujących na rozkwitającą
miłość. I z pewnością nie udałoby się to nawet znawcy psychiki
ludzkiej, gdyby patrzył na tę wyjątkową parę przez szkło lupy.
Szczególnie zbliżyli się
w czasie wojny ze straszliwym czarnoksiężnikiem oraz jego mrocznymi
poplecznikami. Ten okres przyniósł wiele złego, ale również
dobrego. Bowiem naturalnym odruchem ludzkim było szukanie wsparcia u
drugiego człowieka, dlatego powstawało wiele nowych związków, z
których narodziła się nadzieja na lepsze jutro. Niepewne dni stały
się odrobinę lżejsze, jednak, czym jest piórko w porównaniu z
ciężarem głazu? Bohaterowie tej opowieści, niemal ciągle
spychani z planu głównego, odnaleźli w sobie bratnie dusze, lecz
nie mogli uzyskać wiele prywatnej przestrzeni – a nawet wcale. W
opanowanej reżimem akademii czarodziejskiej nie mieli chwili
wytchnienia przez prowadzenie poufnej organizacji powstańczej,
wystawienie na ciągły stres, nieprzerwany strach o życie…
Zdołali przetrwać. Nie
zapisali się w historii jako herosi, nie obok tych ważniejszych
osobistości. Lecz i tu ważniejsza była sama świadomość
dokonania czegoś dobrego dla czarodziejskiego społeczeństwa.
Trochę dorośli, trochę dojrzeli, a kiedy nastały spokojne czasy,
droga do spełniania życiowych marzeń stała przed nimi otworem.
Nie od razu rozdzieliły się ich ścieżki. Musiało minąć osiem
lat, nim ostatecznie zamknęli etap pod tytułem „ciągłe powroty
i rozstania” i rozpoczęli samodzielne egzystowanie przy boku
innych ukochanych.
Nadszedł właściwy moment,
by zdradzić tożsamość tych zagadkowych postaci. Ona nosiła
wdzięczne imię Luna, a on nazywał się Neville. Stanowili ciekawe
połączenie – ekscentryczka z rzodkiewkami w uszach i
roztargniony, młody mężczyzna bez pomysłów na przyszłość.
Oboje kochali przyrodę. Uwielbiali spacery, nocne eskapady w
poszukiwaniu magicznych roślin lub zwierząt, a przy wspólnym
obserwowaniu ugwieżdżonego nieba zwyczajnie milczeli, sycąc się
ciszą. Pierwszy, odrobinę nieśmiały pocałunek zainicjował
Neville, ponieważ Luna – niezwyciężona marzycielka –
prawdopodobnie nigdy nie zdobyłaby się na podobny krok. W
towarzystwie księżyca w pełni, mając za akompaniament nastrojowe
cykanie świerszczy, młodzieniec odgarnął za ucho jasne pasma
dziewczyny i musnął bladą od poświaty nocy skroń. Ona w
zaskoczeniu odwróciła głowę, natychmiast spotykając usta
chłopca. Nie utrudniała mu zadania, w głębi duszy marząc o tak
romantycznej scenie przez wiele lat.
I mimo pocałunku, uczuciem
między tą dwójką wcale nie wstrząsnęła widowiskowa,
pochłaniająca do cna erupcja. Wszystko pozostało na starym
miejscu, być może przez ich osobliwe charaktery, a być może przez
fakt, że z kimkolwiek by się nie spotkali, owa osoba zamęczała
opowieściami o własnym życiu, nie ośmielając zauważyć
dyskretnie splecionych dłoni i nie pytając: „Jak to? Luna,
Neville, wy jesteście razem?”. Tak cicha i skromna miłość nie
musiała być dostrzegana, by stać się piękniejszą.
Zwrócono na nich uwagę
dopiero wtedy, gdy razem zamieszkali w małym domku, położonym w
najbardziej malowniczej części Wielkiej Brytanii.
Z biegiem czasu zrezygnowali
z wielu czynności, jakie dawniej były codziennością. Przybywało
im lat, a ponieważ ich dawni przyjaciele rozwijali kariery, sami
postanowili oddać pasjom nieco więcej niż sobie nawzajem. Ona
zdecydowała wreszcie na faunę, zaś on wybrał florę. Tak,
zdecydowanie kochali przyrodę. I właśnie w tym momencie, gdzieś
pomiędzy dziewiętnastym rokiem życia Luny a dwudziestym Neville’a,
ich ścieżka uległa nieznacznemu pęknięciu. Z trudem dzielili
czas na pracę i wspólne spędzanie czasu, które sprowadziło się
do burzliwych poranków oraz milczących wieczorów. A ta cisza, jaka
wtedy panowała, znacznie odbiegała od tej łączącej dwie bliskie
dusze. Naładowana napięciem, cięła ścieżkę na pół, przy
okazji zabierając romantyczne wejrzenia, czułość i szczyptę
pikanterii.
Kiedy Luna podjęła decyzję
o wzięciu udziału w badawczej ekspedycji do Rosji, Neville
wspierał ukochaną. Miał zresztą dużo pracy po wstąpieniu do
trzyletniej szkoły dla młodych zielarzy.
– Będę tęsknić –
zapewniał gorąco.
– Ja też – odpowiadała
rozpoetyzowanym głosem.
Zanim drzwi zdążyły się
za nią zamknąć, on je łapał i wołał za blond czupryną:
– Kiedy wrócisz?!
– Niedługo!
Mówiła tak zawsze, choć
„niedługo” trwało wiele miesięcy. Trzy, sześć, czasem i
siedem. Początki bywały łatwe do strawienia, lecz po kilku
tygodniach czas zaczynał się wydłużać. Świat z Luną mógł być
twardym orzechem do zgryzienia, ale bez niej nawet niebo traciło
pogodny błękit. Gdy przyjeżdżała, przywoziła wiele dziwnych
pamiątek, dużo opowiadała, zaś sam blask jej oczu wyrażał
niesamowite szczęście. Spędzali parę miłych dni, konspiracyjnie
wyznawali sobie miłość szeptem, snuli plany i dzielili się
marzeniami. Po tym krótkim okresie nowo wzniecony płomień zaczynał
stopniowo przygasać, a wytworzony przez niego, ciepły brzask,
stawał się chłodniejszy. I oni, zamiast osłaniać go dłońmi,
oddalali się. Młoda kobieta, niecierpliwie wpatrzona w okno,
rozmyślała o kolejnej wyprawie, a do Neville’a krok po kroku
docierała prawda: z werwą podróżnika nie mógł wygrać.
Tama pękła w przeddzień
czwartego wyjazdu, tym razem na kontynent australijski.
– Co robisz? – zapytała
Luna, widząc rozbieganego, żwawo zbierającego różne rzeczy
chłopaka.
– Wynoszę się –
oświadczył nieco zdławionym tonem, przerywając wykonywanie
czynności. Nie spojrzał jej w twarz. – To koniec.
– Koniec czego? –
drążyła. Zwykle rozmarzona mina dziewczyny przybrała odrobinę
przerażony wyraz. Pod pachą ściskała świeży numer Żondlera*.
Neville westchnął smutno.
– Nas. – Wreszcie
wezbrał na tyle odwagi, by posłać spojrzenie stojącej naprzeciwko
blondyneczce. – A teraz pozwól mi skończyć – dodał,
zatrzaskując wieko wypełnionej po brzegi walizy. Zmieszana Luna
przestępowała z nogi na nogę, pośpiesznie mrugając powiekami.
Później chwyciła Neville’a za bark. Był urodziwym mężczyzną
o podłużnej twarzy i bujnych, ciemnych włosach.
– Dlaczego?
– Dlaczego? – zaśmiał
się ironicznie. – Dlatego, że mam dość czekania na ciebie. Inni
biorą śluby, mają rodziny, a ja siedzę tu sam jak palec i
tęsknię! – wybuchnął, kopiąc wściekle w bagaż. – Na
Merlina, ty nawet nie wiesz, co się u mnie dzieje! Chcę zostać
nauczycielem zielarstwa.
– Nic nie mówiłeś –
bąknęła.
– Bo nie pytałaś –
sarknął. – Interesują cię tylko te wyprawy. – Poczerwieniał
znacznie, zapewne w wyniku targającej nim złości.
Luna odetchnęła głęboko.
– Nie działaj pod wpływem
negatywnych emocji. – Starała się brzmieć łagodnie. Neville
jednak uniósł dłoń.
– Chciałem ci się
oświadczyć – wyznał, wykrzywiając usta w bolesnym grymasie. –
Ale ty znowu mnie opuszczasz. To bez sensu. Wolę stałość, a nie
wieczną huśtawkę… Jestem innym człowiekiem niż ty.
Zapadła cisza. Wstrząśnięta
nowiną Luna bezwiednie rozchyliła wargi, a później uśmiechnęła
się.
– Pragnę być twoją żoną
– wyszeptała. Jej oczy przypominały wielkością galeony. On,
zdumiony, stanął niczym wryty, jak gdyby zastanawiając się czy
porwać wybrankę w ramiona, czy pokręcić z rezygnacją głową.
Wybrał to drugie.
– Nie, ja… ja nie dam
rady. Nie mogę. – Porwał z wieszaka płaszcz i odszedł. Nie
wiadomo, dokąd. Luna pozwoliła łzom znaleźć źródło ujścia.
Rozpaczała krótko, do wewnątrz. Nie miała w zwyczaju przeżywać
czegoś tygodniami. To nic, że chodziło o miłość. Powróciła do
rodzinnego domu, jednak nie zagrzała tam miejsca na dłużej. Bez
namysłu porzuciła Australię dla półtorarocznej podróży do
Chin.
Pogodzona z własną naturą
włóczęgi, oddała się pracy nad odnajdywaniem nowych gatunków
zwierząt. Czuła w tym pasję i powołanie. Czasami bolało ją
serce, gdy z przyzwyczajenia pomyślała o wysłaniu pocztówki do
Neville’a, a następnie orientowała się, że przecież tak nie
wypada po rozstaniu. Może i wystarczyłoby jedno krótkie
zapewnienie o porzuceniu wyjazdów, ale wtedy zrobiłaby krzywdę
własnym ambicjom. Gdyby naprawdę kochał, zrozumiałby. I w tym
przekonaniu żyła, nie wijąc jednak nici nienawiści. Zdołała już
poznać smak goryczy, niejedno wiedziała o realności przeznaczenia.
Po prostu oni nie byli zapisani w gwiazdach i umiała przyjąć to z
dumą. Coraz rzadziej wspominała dawnego ukochanego i zwykle jawił
się on jako roztrzepany chłopiec z pulchnymi policzkami. Co mogła
porabiać jego teraźniejsza wersja? Czy starał się o posadę w
Hogwarcie? A może już tam pracował? Nieważne…
Szybko odniosła sukces,
wykonując zdjęcie odradzającego się z popiołów feniksa, które
w niedługim czasie obiegło cały czarodziejski świat. W nagrodę
za najdyskretniejszego podróżnika roku otrzymała dwieście
galeonów. Większą część tej małej fortuny przekazała na
fundacje, zachowując dla siebie skromną sumę. Kilka miesięcy
później znów została wyróżniona, tym razem za odkrycie
azjatyckiej, białej odmiany świergotnika. Zyskiwała przychylność
wielu naukowców, choć nie interesowała się sławą. Dzięki pracy
wyleczyła rany, a gdy zasypiała, przestała widywać oczami
wyobraźni Neville’a. Życie zaczęło się prostować, wszystko
zmierzało w dobrym kierunku. Ba, mogłaby rzec, iż nigdy nie było
lepiej.
Minęło półtora roku.
Powróciła do Ottery St.
Catchpole w blasku chwały. Została przywitana kameralnym
przyjęciem, jakie zorganizował dla niej ojciec. Przybyło kilku jej
przyjaciół ze szkoły, radujących się osiągnięciami Luny. Kto
by parę lat wstecz pomyślał, zwłaszcza tacy, którzy najczęściej
pokpiwali głośno, że wiecznie zadumana panna Lovegood potrafi
więcej niż tylko bujać w obłokach?
– Wiesz – rozpoczął
niepewnie Ksenofilius, kiedy wspólnie z córką zmywał naczynia.
Nastał późny wieczór i ostatni goście już wyszli. –
Zaprosiłem Longbottoma.
Luna zastygła w bezruchu.
Otworzyła usta, zapewne chcąc coś powiedzieć, lecz prędko
zrezygnowała, jedynie wzruszając ramionami.
– Dobrze, że nie
przyszedł – odparła oschle, z zaciekłością pucując czysty już
talerz. Starszy czarodziej omiótł ją zlęknionym wzrokiem.
– Odpisał. Podobno ma
dużo spraw na głowie…
– Wiesz, co u niego? –
zapytała, zainteresowana.
Ksenofilius ściągnął
posiwiałe brwi ku dołowi.
– Nie bardzo. Praktykuje w
szkole i ponoć radzi sobie nieźle, to wszystko.
– Ma kogoś?
– Ekhm…
– Nic nie mów, tato. –
Luna zaparła się rękoma o zlew, wzdychając ciężko. Nie
podejrzewałaby, że ten temat będzie tak drażliwy.
– Nie jesteś zła na
ojca?
– Nie, skąd –
zapewniła, spoglądając przez nieosłonięte okno w kierunku
pełnego, pyszniącego się na czarnym firmamencie księżyca.
Leżąc już w łóżku,
wpatrywała się w malowidło piątki najbliższych przyjaciół. Był
tam także on.
Odruchowo sięgnęła po stojącą na stoliku obok ramkę. Znajdowała
się w niej stara fotografia, przedstawiająca małą Lunę na
kolanach nieżyjącej już mamy.
– Powinnam to zamalować,
mamusiu? – spytała cichutko, ocierając kciukiem łzę. Kobieta z
kadru odpowiedziała tak szerokim uśmiechem, że nietrudno było
zauważyć dwa urocze dołeczki w jej policzkach. – Nie, pamiątek
nie można usuwać. – Zgasiła lampkę i zasnęła ze zdjęciem
przy boku.
Po załatwieniu spraw w
Wielkiej Brytanii, odwiedzeniu kilku miejsc i nielicznych znajomych,
planowała kolejną podróż, tym razem w bardziej osobistych celach.
Z pewnym smutkiem odkryła, że nie posiada niczego, co mogłoby ją
zatrzymać na Wyspach. Pod zachmurzonym niebem Anglii czuła się
więźniem, a rodzinny, cudaczny dom przestał być ostoją. Jedynie
ze względu na Ksenofiliusa, aby nie zrobiło mu się przykro,
przedłużała wolne.
Pewnego deszczowego wieczora
przebywała na wzgórzu sama. Pan Lovegood musiał dokądś wybyć,
toteż Luna postanowiła nacieszyć się spokojem. Robiła wiele
rzeczy, choć w głębi jej serca tkwiło złe przeczucie. Nie
pomagało czytanie, słuchanie muzyki, wzięcie relaksującej kąpieli
ani przeglądanie różnych drobiazgów z młodzieńczych lat.
Gdy usłyszała stukanie
kołatki do drzwi, przez jej głowę przemknęła myśl, że
dysponuje dobrą intuicją. Wcale nie spodziewała się gości. Zanim
zeskoczyła z kanapy, zastanawiała się, czy pójść otworzyć
tajemniczemu przybyszowi. A może by tak udała nieobecną? Wreszcie
postanowiła zmierzyć się z losem. Tym bardziej, iż przybyły
najwyraźniej nie zamierzał odejść, ciągle pukając.
– Oby to nie był Neville
– mruknęła, przelotnie zaglądając w lustro. Otarła spocone
dłonie o spodnie i sięgnęła po klamkę. Po chwili, w niezbyt
szerokiej szparze, dostrzegła jakąś wysoką, stojącą w gęstych
strugach deszczu postać. Ciemne niebo przeszywały upiorne
błyskawice i kobieta mimowolnie wzdrygnęła się. Ulewa była
prawdziwie rzęsista…
– Luna? – Znajomy głos
przeraził ją. Chciała natychmiast uciec, lecz nie potrafiła
wykonać najmniejszego ruchu.
– Neville? Neville, to
naprawdę ty? – zapytała dziwnie miękko i melodyjnie.
Mężczyzna zbliżył twarz.
– To ja! Luno…
– Wejdź. – Otworzyła
szerzej drzwi. Od razu przystał na tę propozycję. W środku
zastosował zaklęcie osuszające i po przemoczonym do suchej nitki
przybyszu nie pozostał ani ślad. A mimo to, kiedy zajął miejsce w
salonie, panna Lovegood nakryła jego plecy pledem. Nie pytała o
nic. Powędrowała do kuchni, by przygotować ciepły napój. A
więc to on…
Kiedy wróciła, usiadła w
pobliżu gościa. Oboje ze skrępowaniem przyglądali się sobie,
szukając zmian w wyglądzie. Neville zmężniał, a Luna spoważniała
i ścięła anielskie włosy. W jej stroju dominowały brązy i
szarości.
– Zmieniłaś się troszkę
– powiedział.
– No, ty również –
odparła niby od niechcenia, próbując powstrzymać drżenie ciała.
– Wysyłałem ci listy,
ale zawsze wracały z powrotem. Chyba byłaś za daleko. –
Wyciągnął zza pazuchy gruby zwój kopert i położył na stole.
– Och. Na pewno przeczytam
– zapewniła bez przekonania Luna.
I znów nastało milczenie.
– Dawna ty rzuciłaby mi
się na szyję, rozpoczęła wesołą paplaninę i patrzyła tymi
wielkimi, rozmarzonymi oczami… O, właśnie tak jak teraz. –
Zaśmiali się szczerze.
– Przepraszam, jestem
zaskoczona twoją wizytą – rzekła, błądząc spojrzeniem po
okrągłym pomieszczeniu. – To znaczy cieszę się, tylko… -
urwała, czując ucisk w gardle.
Neville złączył dłonie
jak do modlitwy i przyłożył czubki palców do ust.
– Wiem. Nawaliłem.
– Po prostu powiedz to, co
masz powiedzieć – poprosiła, dodając w myślach „i zniknij z
mojego życia”.
Skinął głową i spojrzał
na nią. Przygarbiony, opatulony różowym kocem, wzbudził w Lunie
odrobinę litości i czułości. Musiał domyśleć się, że
wyglądał komicznie, dlatego wstał.
– Myślałem, że jesteś
pomyłką. Naprawdę tak myślałem. Ale dni mijały, a ja nie
przestawałem… nie przestawałem tęsknić. Popełniłem wielkie
głupstwo, największe w swoim życiu. Wciąż cię kocham. Nie
potrafię tego zatrzymać. – Ukląkł obok, muskając brodę
dziewczyny. Ten dotyk elektryzował. Zerknęła na niego całkiem
nieśmiało, wytrzeszczając okrągłe, bladoniebieskie oczy.
Widziała w brązowych, przepełnionych dobrem tęczówkach miłość.
I to było najgorsze.
– Neville – zaczęła,
odsuwając się. – Nie możesz pojawiać się po tak długim czasie
i mieszać w moim względnie poukładanym istnieniu. To nie świat
nastolatków. Nie jestem już rozmarzoną dziewczynką z naszyjnikiem
po kapslach, tak samo jak ty nie jesteś chłopcem uganiającym się
za czekoladową żabą.
– Teodora była ropuchą.
Prawdziwą – zaoponował z lekkim wyrzutem. – Zapomniałaś?
– To nie jest ważne.
Zrozum, pewne rozdziały trzeba zamykać. Bezpowrotnie.
– Ale…
– Poznałam kogoś –
wypaliła. Tym razem to on nabrał dystansu.
– To wspaniale, ja sam
poznaję wielu ludzi i…
– Mężczyznę –
uściśliła. – Spotykam się z nim od pół roku.
Zamarł.
– Kto to?
– I tak nie znasz…
– Kto?
Luna westchnęła.
– Rolf Scamander –
odpowiedziała.
– Jesteś z nim
szczęśliwa? Kochasz go? – Stawał się coraz bardziej
podenerwowany. Zacisnęła wargi, wahając się nad odpowiedzią.
Nigdy nie była dobra w kłamaniu.
– Dzielimy wspólną
pasję, to dobry człowiek… - wymruczała, uważnie obserwując
swoje kolana. Zaraz potem jej twarz została uniesiona przez
delikatne dłonie Neville’a.
– Spójrz na mnie i
odpowiedz. Kochasz go?
Obawiała się, że nie
wytrzyma tego napięcia. Bezlitosny rozum kazał przytaknąć, głupie
serce pragnęło zaprzeczyć. Wiedziała, że to jedno słowo będzie
ostatecznym wyrokiem. Czy radowała się, widząc tuż obok ukochaną
twarz? Tak. Czy kiedykolwiek przestała go kochać? Nie. A z drugiej
strony on zrezygnował pierwszy. Poddał się. Nie mógł wytrzymać.
Niesiona tymi wspomnieniami, przypomniała sobie o dobrotliwym,
cierpliwym Rolfie, który wyczekiwał kolejnego spotkania i nigdy nie
sprawił jej przykrości. Ale czy miłość musi być zawsze prosta?
– Tak – szepnęła na
przekór samej sobie.
Neville opuścił ręce.
Zareagował źle. Miotał się przez chwilę po niewielkim salonie,
wplątując palce w ciemną czuprynę. Później zbiegł po schodach.
Luna ruszyła za nim.
– Zaczekaj! – zawołała
piskliwym głosem. Niestety mężczyzna znajdował się już na
zewnątrz. W ciągu pięciu sekund zdążył na ponów zmoknąć. Ona
zatrzymała się w progu.
– Miałaś rację. To był
głupi pomysł – wyszlochał. – Przepraszam. Wracam do Hogwartu.
Muszę sprawdzić prace drugorocznym. Wiesz, o czym pisali? O
czyrakobulwach. To takie nudne – zaśmiał się. Rozległo się
ciche pyknięcie i Neville zniknął. Pozostały jedynie nieprzerwane
strugi dreszczu…
– Żegnaj – wychlipała
Luna, zamykając drzwi.
Zaprosiła go na swój ślub.
Nie pojawił się. Wysłał tylko karteczkę z gratulacjami. Ona w
odwecie nie poszła na ożenek Neville’a z pewną Hanną.
Zamknęli wspólny etap.
*
Zapytana o to, dlaczego
wybrała tak, a nie inaczej, jedynie uśmiechnęła się. Zdradziła
tylko, że nigdy nie zdołała przeczytać tamtych listów. Było ich
w sumie piętnaście. Może kiedyś ujrzą światło dnia? Osobiście
chcę wierzyć, iż w nowych związkach znaleźli szczęście. Smutne
jest jednak to, że odchodząc, nie przestali darzyć się miłością.
Pewne fragmenty mogły zostać nieco przekoloryzowane, za co
przepraszam. Historia jest jednak najprawdziwsza. I wzruszająca.
Muszę skorzystać z kolejnej chusteczki. Oby przekaz tej opowieści
trafił do waszych serc, a wierzcie, że nie trafi ona do szerokiego
grona odbiorców, zgodnie z wolą Luny.
*Błąd autorki przez
zwyczajne niedosłyszenie i późniejsze przekręcenie nazwy gazety.
Chodziło oczywiście o Żonglera.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz