Layout by TYLER
Fonts:dafont.com
Background:gyapo
Główna Regulamin Co to jest? Prozaicy - powrót Konkursy Facebook
Witaj na Prozaicy: Piórem! Jest to miejsce przeznaczone na publikację tekstów napisanych z myślą o konkursach lub akcjach literackich, organizowanych przez Prozaików. W celu poznania dokładniejszych informacji, zapraszam do zakładki "Regulamin" oraz "Co to jest?".
Kontakt: e-mail:prozaicy@vp.pl lub gg: 2171207 - halska.

"Czasami zdarza się, że ludzie umierają" - Lisha vel Heroina


Opadłe liście szeleściły pod jej stopami, a wiatr szarpał czarną szatą, kiedy zmierzała do jednej z pobliskich chat. Ziąb niestrudzenie próbował uprzykrzyć wędrówkę; starania jednak spełzły na niczym. Zimna nie czuła i nie zamierzała czuć. Najlepiej nigdy. Peleryna kołysała się we wszystkie strony, oświetlana blaskiem księżyca chwalącego się pełną, czystą tarczą. Chmury złośliwie go omijały, ani trochę nie ułatwiając postaci wtapiać się w mrok. Krócej mówiąc – obraz prezentował się dość malowniczo. Ewentualnie prześmiewczo, zależy jak patrzeć. Dmący wiatr postanowił wykorzystać swą nieśmiertelność i zakpić sobie z Wysłanniczki. Mocny podmuch uderzył ją prosto w twarz i zrzucił z głowy kaptur. A jakże, wyłoniła się spod niego blada, idealnie gładka czaszka z dwoma oczodołami, które zionęły pustką. Skoro ludzie tak właśnie postrzegali Śmierć, nie było sensu wyprowadzać ich z błędu.
Kilkanaście jardów dalej droga zaczęła stopniowo opadać. Na płaszczyźnie zamajaczyła rolnicza chata. Mieszkał w niej ubogi farmer, którego od dłuższego czasu trawiła choroba. Płuca sczerniały, a zamiast zwyczajowo pluć śliną, z gardzieli wydostawała się krew. Ciemna, jak wino. Teraz słowa Chrystusa zdawały się nabierać zupełnie innego znaczenia, niż to sobie zaplanował. Wysłanniczka, gdyby miała wargi, z pewnością wydęłaby je w sarkastycznym prychnięciu. Gardziła każdą nadludzką istotą, uważając się za jedyną słuszną władzę tego świata. Trudno się jednak było spierać; bądź co bądź, ona pojawiła się pierwsza. Powróciwszy myślami do farmera, z nudów przypomniała sobie ostatnie zdarzenia z jego życia. Jako fachowiec, musiała być przygotowana na wszelkie pytania. Zanim choroba mężczyzny osiągnęła zaawansowane stadium, Śmierć odebrała mu żonę i nowonarodzoną córkę. Wszyscy w kraju padali jak muchy od nieznanej zarazy, którą przywlokły szczury z zachodu. Czy Jej się to opłaciło? Może i tak. Wymagało jednak nieustannego przemieszczania się pomiędzy pobliskimi wioskami i sprzątania w niemalże każdym domu, zajeździe, pałacu. A reszta świata sama się przecież nie oczyści.
Z każdym kolejnym krokiem wysokiej, zakapturzonej postaci, kostur wydawał głuchy stukot na piaszczystej drodze. Całe szczęście, że nie wykonano go z drewna żadnego z ziemskich drzew; inaczej w najlepszym wypadku pękłby w pionie od notorycznego uderzania. Choć nie musiała tego robić; stukać. Jej ciało się nie starzało, a ona sama nie potrzebowała podparcia. Taki jednak obrała sposób na zwiastowanie swojego nadejścia – ciche uderzenia kosy, narastający dźwięk. Crescendo.
- Crescendo, crescendo – mamrotała, napawając się melodyjnym brzmieniem słowa. Ochrypły głos nie dodawał mu jednak płynności, więc Śmierć umilkła.
Podchodząc do drzwi, za towarzysza miała jedynie znużenie. Wszystko wokół wydawało się martwe, żaden dźwięk nie brzmiał w powietrzu, ani nic się nie poruszało. Tak to już zostało zaplanowane, iż „Śmierć ma wieść samotne życie”. Ta myśl zawsze wzbudzała w niej irytację. Ktoś najwyraźniej miał naprawdę wielki ubaw, wymyślając ową sentencję. Już dawno zanotowała sobie w pamięci, żeby ukatrupić anonimowego filozofa – który, rzecz jasna, dla niej nie stanowił żadnego zagadkowego problemu - na liście „Zrobić, kiedy trupy nareszcie (złudna nadzieja) same zaczną się sprzątać”. Tak po prawdzie, nie było tak, że Wysłanniczka nie lubiła swojej roboty, którą chcąc czy nie chcąc, od początku istnienia musiała wykonywać. Gdyby dano jej zupełnie wolną wolę, niezaprzeczalnie kiedyś obwieściłaby strajk. Codziennie prace były identyczne, przez co stawały się nad wyraz nudne. Jedynie w stanie wojny mogła się choć trochę rozerwać… Albo kogoś. Kiedy w powietrzu świstały miecze i szable, tarcze brzęczały, konie rwały się do boju, a krew poiła spragnioną ziemię, wtedy wkroczyłaby w sam środek i z wyrazem wyższości na twarzy omijała tysiące dusz, które błagałyby o uniesienie ich na most do drugiego, lepszego świata. A Ona kroczyłaby tylko między nimi i śmiała się, kołysząc się w upiornym tańcu. Tańcu Śmierci.
Tak, tego jej brakowało. Niestety, ostatnimi czasy nie toczyły się żadne wojny. Trudno było jednak nazwać zaistniałą sytuację czasem pokoju. Najzwyczajniej każde państwo borykało się z własnymi problemami. Zarazą, głodem, buntami ludu. Jedyne, co mogła zrobić, to czekać, aż chaos sam się rozpęta. Chociaż…
Z rozmarzenia wyrwał ją napad kaszlu, połączony z desperacką próbą łapania powietrza, który dochodził z wnętrza chaty. Powstrzymała westchnięcie i nim weszła do środka, postanowiła dokończyć myśl.
A gdyby tak namieszać? Zrobić jakiś szacher-macher i niby przypadkiem wywołać wojnę? Któżby próbował ją ukarać? Cóż, próbować zawsze można, lecz najpewniej na próbach by się zakończyło. Kto sam ze Śmiercią pojedynek toczy, ten prędko swą krwią ziemię zbroczy.
Tym razem usatysfakcjonowana, pchnęła dębowe drzwi i wkroczyła do śmierdzącego potem pomieszczenia. Ostatnia świeca dogasała, tak samo jak dogasało życie biednego rolnika. Mężczyzna w średnim wieku leżał krzyżem na łóżku i zapluwał się ciemnoczerwoną cieczą. Ściekała mu po brodzie i barwiła trupiobladą szyję na szkarłat. Oczy miał zamknięte, ale szybkie ruchy powiek świadczyły o tym, że jednocześnie ma rozbiegany wzrok. Śmierć podeszła do łoża i przykucnęła tuż obok, na podłodze. Kosę ułożyła równolegle do drewnianych desek, nie wydając przy tym żadnego dźwięku. Mężczyzna musiał poczuć bijący od Wysłanniczki chłód, bo drgnął nagle, a po jego ciele przebiegły ciarki, jakby się czegoś przestraszył. Mimo to serce nie przyspieszyło, a wręcz przeciwnie – bicie stawało się coraz bardziej znikome i ciche.
Nadszedł czas na małe przedstawienie, jak to się zazwyczaj odbywało. Chwilę po śmierci dusza człowieka nie odczuwa żadnych emocji, ale tuż przed nią dochodzą doń ze zdwojoną siłą. Im przyjemniejsze odejście, tym szybsze. Kiedy umysł człowieka nie walczy o każdą kolejną sekundę życia, niezwykle łatwo oddaje się umieraniu. Człowiek widzi wtedy Śmierć na swój własny sposób. Najczęściej zwiduje mu się osoba, którą kochał, albo na której mu bardzo zależało. Zdarzały się jednak przypadki, że umierający dostrzegał swoich wrogów i wtedy odejście ze świata niemiłosiernie się dłużyło. A Wysłanniczka bardzo nie lubiła przydługich zakończeń. Dopomagała więc, jak tylko mogła, by załatwić sprawę szybko. Oczywiście, najłatwiej było tylko przyjść i zabrać duszę ze sobą. Niestety niektóre sytuacje wymagały jej ingerencji – głównie te, gdzie przyczyną zgonu miała być, jak w tymże przypadku, choroba.
Śmierć ujęła dłoń mężczyzny i poczęła szeptać do niego:
- Spójrz na mnie…
Farmer z trudem uchylił powieki i skierował wzrok na ciemną postać. Chwilę trwało, nim zogniskował na niej swoje spojrzenie. Jego oczom ukazały się długie blond loki, spływające na wydatny biust młodej kobiety o alabastrowej cerze i soczystych, zielonych oczach z przebłyskiem złota. Jaśniała, niczym słońce. Różane usta układały się powabnie w delikatnym uśmiechu. Wzrok miała łagodny, jak u łani.
- Lisa, moja dawna kochanko. Czy to ty? – szepnął mężczyzna, a w jego oczach zatańczyły radosne ogniki.
No oczywiście! Bo ze wszystkich ludzi - ze wszystkich kobiet, jakie kiedykolwiek znał i darzył większym uczuciem niż pożądanie czy zwykły popęd seksualny, musiał wybrać akurat tę jedną, swą dawną, niespełnioną miłość! Śmierci zrzedła mina. Do szczęścia brakowało jej tylko ludzkiej dramaturgii. Dlaczego nie wybrał swojego dawnego przyjaciela? Albo psa, chociażby! Czy ona naprawdę musi się w to bawić?
Stłumiła jęk niezadowolenia i najlepiej, jak potrafiła, wczuła w swoją rolę. Im szybciej to zakończy, tym lepiej. A zegar tykał. To znaczy, z pewnością jakiś by tykał, gdyby takowy znajdował się w chacie ubogiego farmera.
- Będę, kim zechcesz, skarbie… - odszepnęła Śmierć, w swoich myślach wywracając oczami. – Jestem przy tobie, czuwam. Śpij, najdroższy, śpij… - Bo jeśli nie, chyba będę musiała ci dopomóc, ale w zdecydowanie mniej przyjemny sposób, dodała zgorzkniale, ale nie wypowiedziała słów na głos.
Mężczyzna uniósł dłoń do policzka ukochanej i pogładził go. Kobieta miała niezwykle chłodną skórę, ale nie przeszkadzało mu to. Przymknął oczy i kiedy Śmierć miała już nadzieję, że zaraz będzie mogła przestać odstawiać ckliwe scenki, najwyraźniej postanowił jeszcze coś powiedzieć. Uśmiechnął się przy tym zawadiacko, lecz uśmiech ten był ledwie dostrzegalny.
- Brakowało mi miękkości twoich piersi – sapnął, przesuwając dłoń z policzka na biust Lisy.
Słodki Jezu, całe szczęście, że nie mam żołądka, bo inaczej jego zawartość już dawno znalazłaby miejsce na podłodze.
Mężczyzna zacharczał, a jego usta ponownie napełniły się szkarłatnym płynem. Ciałem targnęły konwulsje, serce wykonało jeszcze kilka ostatnich uderzeń, aż w końcu zamarło w zupełnym bezruchu.
Śmierć odczekała chwilę, aż wszystkie naturalne, wewnętrzne czynności ludzkiego ciała ustaną. Jej znużenie wciąż rosło, miała serdecznie dość oczekiwania. W końcu, ku jej uldze, z ciała wyłoniła się półprzezroczysta, błękitna smuga, przywodząca na myśl dym. Dusza uniosła się, a mężczyzna otworzył oczy i rozejrzał po pomieszczeniu. Spojrzał na Wysłanniczkę, która właśnie podnosiła się z klęczek, dzierżąc w dłoni lśniącą kosę o zupełnie czarnym drążku. Z początku jego mina nie wyrażała niczego; zmieniło się to jednak bardzo szybko. Farmer wydał z siebie okrzyk przerażenia, nie mogąc oderwać wzroku od ziejących pustką oczodołów. Ta prychnęła pogardliwie.
- Już się ocknąłeś? Świetnie. Idziemy. – Odwróciła się do niego plecami i ruszyła szybkim krokiem w stronę wciąż otwartych drzwi. – Zatrzymała się w przejściu, opierając kościaną dłonią o framugę. – Rusz się, nie mam całej wieczności! – Wyszła z chaty, pochylając się przy tym, aby nie uderzyć o nic głową, i mamrocząc pod nosem przekleństwa.
Duszyczka, odzyskawszy zdolność odczuwania emocji, dostała nagłych zawrotów głowy. O Bogowie, mam Śmierć za kochankę, przemknęło przez myśl rolnikowi. Z zewnątrz dobiegł go ochrypły, teraz już wyraźnie wkurzony głos.
- Ruszaj swoją leniwą rzyć albo moja kosa wyciągnie cię stamtąd niezbyt przyjemną perswazją!
Przyjemności się skończyły, tego mógł być pewien. Wyszedł z chaty, ostatni raz tęsknie przesuwając dłonią po dębowych drzwiach. W pewnym momencie coś do niego dotarło.
- Obrabują mi dom! – zakrzyczał.
- Nie będzie ci już raczej potrzebny – odparła Śmierć syczącym głosem. – Poza tym, niech tylko wejdą do chałupy, a wkrótce potem padną na to samo cholerstwo, co ty. I lepiej zostaw drzwi otwarte.
- He? Po cóż miałbym to robić?
Śmierć westchnęła z politowaniem i odwróciła się do niego, zaciskając kościane palce obu dłoni na kosturze.
- Uwierz, jeszcze nigdy tak nie śmierdziałeś, jak zaczniesz już niedługo. Nie sądzę, aby ktokolwiek chciał okradać chatę ubogiego człowieka, który wciąż w niej jest, zatopiony we własnym łóżku. – Odwróciła się i podeszła na skraj lasu.
Farmer skrzywił się, wyobrażając sobie przedstawioną mu scenę. Zawsze marzył o rozkładaniu się tygodniami. Tymczasem Wysłanniczka pochyliła kosę i ostrzem nakreśliła długą, półokrągłą linię u swoich stóp. Odsunęła się kilka kroków w tył, czekając, aż pojawi się most. Nagle znikąd pojawiły się kolumny z białego marmuru i zdobione poręcze, a ścieżka między nimi delikatnie wznosiła się ku górze. Śmierć odstąpiła od mostu i nakazała machnięciem dłoni, aby rolnik na niego wkroczył. Mężczyzna zawahał się i najwyraźniej chciał jeszcze coś powiedzieć, ale Wysłanniczka nie pozwoliła mu na to.
- Właź – warknęła. – Mam cię dość.
Więc wszedł. Kiedy tylko postawił stopę na marmurowej ścieżce, wiedział, że nie ma już odwrotu.
- Mam nadzieję, że nie masz żadnych niedokończonych spraw? Wolałabym już nigdy cię nie spotkać – mruknęła zakapturzona postać. Mężczyzna dopiero teraz zwrócił uwagę na jej wzrost. Przewyższała go, co najmniej dwukrotnie, a nie należał do niskich.
- Echem, tak właściwie…
- Nie! – wykrzyknęła Śmierć. – Nie było pytania, zapomnij! – Siłą wepchnęła go na most. Gdy znalazł się już na nim cały, kolumny zaczęły znikać, wraz z błękitną duszą mężczyzny. Przejście się zamknęło.
- Uch, nareszcie – sapnęła Wysłanniczka. – Jednego mniej.
Odpoczynek nie był jednakże przeznaczony dla niej. Po śmierci jednego przychodził czas na kolejną osobę. Tym razem wzywano ją do pałacu królewskiego, oddalonego od wioski kilkadziesiąt mil. Musiała znaleźć szybki środek transportu, ale nie stanowiło to żadnego problemu. Wyszeptała kilka słów w nikomu nie znanym języku. Spomiędzy drzew prawie natychmiast wychynął wielki, czarny wierzchowiec. Prawe ślepię miał wyłupane, skóra odłaziła od nadgniłych mięśni, a grzywa i ogon straciły połysk. Stały się śliskie, a kolor zmatowiał.
- Anathema – szepnęła Śmierć, poklepując klacz po szyi. Zwierzę zarżało, witając swoją panią. Wysłanniczka wskoczyła na grzbiet wierzchowca i popędziła go do galopu. Anathema wyrwała przed siebie i zniknęła równie szybko, jak się pojawiła.


~~*~~


Ludzie odskakiwali, kiedy przechodziła obok nich. Wprawdzie nie mogli jej zobaczyć, ale czuli bijący od postaci chłód. Służący z zaskoczonymi minami lustrowali pustą przestrzeń, nie mając pojęcia, na kogo patrzą. Śmierć zignorowała to jednak zupełnie, wkraczając do ogromnej komnaty – królewskiej sypialni. Strop pokrywały malowidła Aniołów i złote, finezyjne zdobienia. Nie było skrawka ściany, który nie zostałby przesłonięty gobelinem. Na wprost wejścia, po drugiej stronie komnaty, ustawiono wielkie łoże z karmazynowym baldachimem. To wokół niego kręciła się służba i zebrała rodzina królewska. Oto umierał król, który wciąż nie miał potomka.
Śmierć poczuła, jak ogarnia ją uczucie tryumfu. Jeżeli król się przekręci, wojny same nastaną. Najpierw o władzę, później domowe, a na sam koniec te największe – pomiędzy dwoma albo i trzema królestwami. A to oznacza krew; bardzo, bardzo dużo krwi. Im bliżej podchodziła, tym stawała się coraz bardziej widoczna. Ze wszystkich gardeł, prócz jednego, wydobywały się okrzyki przerażenia i jęki rozpaczy. Stuk, stuk, stuk. Kostur uderzał o marmurową posadzkę. Jedna z kobiet, ubrana w o wiele wykwintniejsze szaty niż zwykła służąca, stanęła Śmierci na drodze, mając za plecami jedynie drewniane filary łoża. Oczy otworzyła szeroko ze strachu, a serce załomotało szaleńczo w drobnej piersi. Miała jednakże dość odwagi, by choć na chwilę stanąć przed najpotężniejszą z istniejących istot, zanim skuliła się i przyklęknęła na podłodze, osłoniwszy głowę rękami. Zawodziła cicho, co wkrótce zmieniło się w szloch. Śmierci zaimponowała postawa dziewczyny i chociaż mogła jednym ruchem kosy rozciąć ją wpół, nie zrobiła tego. Odepchnęła niewiastę na bok, by podejść jak najbliżej umierającego. Tym razem przedstawienie będzie zbędne.
Król leżał na stercie poduszek i konał. Co chwila z jego gardzieli wydobywały się krople krwi, twarz zbladła, a powieki zsiniały. Oddech był rzadki i przerywany.
- Dlaczego? – szepnął ktoś z grupki ludzi. Wysłanniczka spojrzała w tamtą stronę. – Dddlaczego? – zająknęła się młoda kobieta, nosząca na głowie złoty diadem i ubrana w przepiękną, brzoskwiniową suknię. Królowa.
Śmierć powstrzymała parsknięcie. Nie wypadało jej w tym momencie.
- Czasami zdarza się, że ludzie umierają – odparła ochrypłym głosem, syczącym zarazem, który wywołał dreszcze u wszystkich wokół. W komnacie zrobiło się zimno i ciemno.
Wysłanniczka obeszła łóżko i podeszła jeszcze bliżej do umierającego króla. Wtedy żona mężczyzny chwyciła ją za krawędź szaty i poczęła zań ciągnąć.
- Proszę, zostaw go – zawodziła, a po jej policzkach strugami płynęły słone łzy. – Oszczędź.
Śmierć wyszarpnęła z jej rąk czarny materiał.
- Głupia kobieto, myślisz, że okażę litość? Nie ja sprowadziłam na niego tę zarazę. – Nagle wpadła jej do głowy pewna myśl. Uśmiechnęła się szyderczo, wpatrując pustymi oczodołami w królową. – Może chcesz go zastąpić?... – Mocniej zacisnęła palce na kosturze i dla wzmocnienia efektu zakołysała kosą. Tak, może jednak melodramaty nie są takie złe, kiedy sam je reżyserujesz?, pomyślała i wydawała się być ogromnie tą myślą rozbawiona.
Kobieta umilkła i spuściła głowę, a po jej twarzy spłynęły kolejne fale łez. Wysłanniczka wyciągnęła rękę, by dotknąć dłoni mężczyzny, jak zawsze robiła.
- Czekaj! – ktoś zakrzyknął spośród tłumu.
Śmierć nawet się nie odwróciła. Nie miała ochoty na utargi.
- Ja pójdę zamiast niego! – Chłopak o burzy czarnych loków i lodowato niebieskich oczach, wyszedł spomiędzy grupy służących. Wysłanniczka przyjrzała mu się uważnie. Był wysoki, ale wciąż niewielki w porównaniu z tą, która przeprowadza dusze przez most. Młody i silny, dla ludzkich dziewcząt z pewnością przystojny. Na Śmierci nie robił żadnego wrażenia ani swym wyglądem, ani postawą. Nie takich ochotników już przyjmowała.
- Ktoś ty? – syknęła zakapturzona postać, ale nie pozwoliła chłopakowi odpowiedzieć. – Dlaczego miałabym uznać twoje życie za cenniejsze od życia króla? – rzuciła z pogardą. Tak naprawdę miała gdzieś, kto umrze i jak. Najbardziej zależało jej tylko na wojnie, a przyziemne sprawy nie znalazły miejsca na liście rzeczy, którymi należałoby się w jakimkolwiek stopniu przejmować.
- Jestem synem naszego władcy. Bękartem, co prawda. Jednak synem – odpowiedział. Biła od niego pewność siebie i ani trochę nie pachniał strachem. To zbiło trochę Śmierć z tropu. Zignorowała chłopaka, ponownie sięgając po dłoń wydającego ostatnie tchnienie króla. Nie miała czasu na cackanie się z dzieciakami. Czarnowłosy zdawał się nie dawać za wygraną. – Jeżeli go oszczędzisz, pójdę z tobą i zostanę twoim towarzyszem.
Kościana dłoń zatrzymała się wpół drogi. Wysłanniczka przeszyła chłopaka pustką, próbując go nastraszyć. Niezmiernie irytowała ją jego postawa i brak szacunku. Wyprostowała się i postąpiła dwa kroki naprzód, stając dokładnie przed młodzieńcem. Tym razem zadrżał lekko, ale nie cofnął się.
Ten chłopak nie odczuwa przede mną ani odrobiny lęku, stwierdziła Śmierć ze zdumieniem. Jeszcze nigdy nikt nie postawił jej się w taki sposób. Musiała przyznać, że królewski bękart nie tylko ją denerwował, ale także budził coś na kształt podziwu. Chociaż do tego było jeszcze daleko. Towarzysz, w istocie, był jej potrzebny. Część pracy mogłaby zrzucić właśnie na jego barki, a to w obecnej chwili górowało nad chęcią rozpętania wojny. Tym można zawsze zająć później, a druga okazja na pozyskanie ucznia może się nie nadarzyć.
- Sam przesądziłeś o swoim losie – rzekła głosem bez emocji. Uniosła wyprostowaną rękę w kierunku króla. Rozchyliła palce, a z ust mężczyzny zaczęły wydobywać się niewielkie, czarne smugi. Wszystkie unosiły się w powietrzu i znikały we wnętrzu kościanej dłoni. Kiedy ostatnia smuga opuściła ciało króla, ten zachłysnął się, ale tym razem z gardła nie pociekła krew. Zamrugał i powiódł wzrokiem po twarzach zebranych. Napotkał postać Wysłanniczki, stojącej tyłem do niego. Zdawało się, że chce coś powiedzieć, ale nim to zrobił, doskoczyła do niego zapłakana żona. Zawiesiła mu ręce na szyi i poczęła obsypywać policzki pocałunkami.
Och, Boże, łza zakręciła się w oczodole, pomyślała rozdrażniona Śmierć.
Służący nie mogli wyjść z podziwu. Oto król nagle cudownie ozdrowiał. Wysłanniczka wyciągnęła z niego zarazę, która trawiła mu płuca i serce.
Wyprostowana ręka wskazała teraz czarnowłosego, a spomiędzy palców wypełzły te same czarne nici, co wcześniej. Prędko dopłynęły w powietrzu do nowego żywiciela. Wślizgnęły się do ust, nosa i na powrót zagnieździły w płucach, zamieniając je w sczerniałe szczątki. Chłopak padł na podłogę, zanosząc się potężnym, krwawym kaszlem. Dusił się, wijąc na zimnym marmurze posadzki. Znów dało się słyszeć okrzyki przerażenia. Już po chwili znieruchomiał zupełnie.
Śmierć jedynie czekała. Kiedy błękitna smuga zamajaczyła nad ciałem, trupioblada dłoń wepchnęła ją z powrotem, uniemożliwiając ucieczkę. Chłopak otworzył oczy; jego tęczówki były zupełnie czarne, skóra zbladła, a serce już nie biło. Stojący najbliżej niego ludzie odsunęli się teraz najdalej, jak mogli. Wszyscy trwali w szoku. Czarnowłosy poruszył się i podniósł, lekko chwiejąc.
- Co się…
- Jesteś martwy – rzuciła Śmierć. – Nie zabiorę Twojej duszy. Jako duch na nic mi się nie przydasz.
- Jestem… - zadrżał - …żywym trupem?
- Poniekąd. Twoje ciało zacznie gnić i odrywać się od kości, aż w końcu zostaną tylko one. Będziesz przypominał mnie. – Obrzuciła zebranych spojrzeniem. – Żegnam. Po ciebie, królu, jeszcze kiedyś przyjdę. – Odwróciła się i odeszła, z każdym krokiem robiąc się mniej widoczna. – A ty idziesz ze mną! – syknęła przez ramię. Chłopak zrobił, jak mu kazała, ani razu nie oglądając się za siebie.


~~*~~


Anathema ryła kopytem ziemię, rżąc niespokojnie, gdy jej pani przyprowadziła nieumartego. Klacz nie do tego została przyzwyczajona. Miała wozić tylko Wysłanniczkę, nikogo więcej.
- Anathemo, spokojnie. – Śmierć poklepała wierzchowca po szyi. – To nasz nowy towarzysz. – Wskazała na chłopaka, mówiąc tym razem do niego: – Wsiadaj.
Czarnowłosy podszedł do klaczy ostrożnie, ale ta nie protestowała. Wskoczył na jej grzbiet, chwytając za czarną grzywę. Wysłanniczka uczyniła to samo i kopnęła w boki wierzchowca, by ruszył spokojnym stępem przed siebie. Przez wiele godzin jechali w milczeniu. W końcu chłopak odważył się zadać Śmierci pytanie.
- Jakie imię nosisz, pani? – Pewność siebie, która zawsze dodawała mu otuchy, osłabła nagle, gdy opuścili znane mu tereny. Między pniami wiekowych drzew unosiła się mgła. Wiatr świszczał i upiornie zawodził, a gdzieś w głębi lasu czaiły się wilki.
- Śmierć – odpowiedziała Wysłanniczka.
- Wiem, jak na ciebie mówią, pani. Nie o to mi chodziło – odpowiedział, ale wbrew swoim oczekiwaniom, nie uzyskał odpowiedzi od razu. Jechali dalej, a młodzieniec zastanawiał się, dlaczego kroki Anathemy nie wydają żadnych dźwięków. W końcu jego mentorka najwyraźniej uznała, że może powierzyć chłopakowi część swoich tajemnic, skoro i tak musi poznać tajniki zabierania ludzkich dusz.
- Mortis.
Zaskoczyło go to. Tak naprawdę nie spodziewał się, iż kostucha może jakoś się zwać. Zaraz do głowy przyszła mu kolejna myśl. Mimo to, zanim jeszcze wypowiedział ją na głos, wolał upewnić się, czy nie rozgniewa Śmierci. Chrząknął.
- Jeśli zadam ci nurtujące mnie pytania, odpowiesz na nie? – spytał cicho.
- To zależy – odparła grobowym tonem, obserwując w skupieniu drogę.
Chłopak odetchnął głęboko, decydując się na najprostsze ze swoich pytań.
- Czy Bóg istnieje?
- Tak – odparła, w swoim wyobrażeniu wywracając oczami.
- Czy widzi mnie teraz? – Przełknął głośno ślinę i skulił się nieznacznie.
Śmierć zastanowiła się. W kwestii Boga, czy też bogów, nie wiedziała zbyt wiele. Nigdy nie przywiązywała wagi do sił podobno silniejszych od niej. Była pewna, że stanowi najważniejszą z władz, a inne ani trochę jej nie obchodziły.
- Nie jestem pewna. Na pewno jednak w swoim czasie dowie się, że zostałeś moim uczniem. – Nie uznała, że powinna rozwinąć myśl, więc umilkła. Wtedy zaczęła się zastanawiać, dlaczego chłopak pyta. – A co? – Nie od razu uzyskała odpowiedź.
- Zastanawiam się, czy mógłby uczynić mnie Aniołem. Dać skrzydła i tak dalej… - Zarumieniłby się ze wstydu, gdyby jego skóra nie była tak upiornie blada.
- Hmm… Wiesz, może jest na to jakaś szansa. W końcu, skoro masz mi pomagać. Może uczyni Cię Aniołem Śmierci? – zaśmiała się w głos ze swojego przedniego żartu. – Jak Ci na imię, chłopcze? – zapytała z ciekawości.
Czarnowłosy uśmiechnął się pierwszy raz od bardzo dawna, słysząc jej słowa.
- Gabriell, pani. Nazywam się Gabriell.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

« »