Opadłe
liście szeleściły pod jej stopami, a wiatr szarpał czarną szatą,
kiedy zmierzała do jednej z pobliskich chat. Ziąb niestrudzenie
próbował uprzykrzyć wędrówkę; starania jednak spełzły na
niczym. Zimna nie czuła i nie zamierzała czuć. Najlepiej nigdy.
Peleryna kołysała się we wszystkie strony, oświetlana blaskiem
księżyca chwalącego się pełną, czystą tarczą. Chmury
złośliwie go omijały, ani trochę nie ułatwiając postaci wtapiać
się w mrok. Krócej mówiąc – obraz prezentował się dość
malowniczo. Ewentualnie prześmiewczo, zależy jak patrzeć. Dmący
wiatr postanowił wykorzystać swą nieśmiertelność i zakpić
sobie z Wysłanniczki. Mocny podmuch uderzył ją prosto w twarz i
zrzucił z głowy kaptur. A jakże, wyłoniła się spod niego blada,
idealnie gładka czaszka z dwoma oczodołami, które zionęły
pustką. Skoro ludzie tak właśnie postrzegali Śmierć, nie było
sensu wyprowadzać ich z błędu.
Kilkanaście
jardów dalej droga zaczęła stopniowo opadać. Na płaszczyźnie
zamajaczyła rolnicza chata. Mieszkał w niej ubogi farmer, którego
od dłuższego czasu trawiła choroba. Płuca sczerniały, a zamiast
zwyczajowo pluć śliną, z gardzieli wydostawała się krew. Ciemna,
jak wino. Teraz słowa Chrystusa zdawały się nabierać zupełnie
innego znaczenia, niż to sobie zaplanował. Wysłanniczka, gdyby
miała wargi, z pewnością wydęłaby je w sarkastycznym
prychnięciu. Gardziła każdą nadludzką istotą, uważając się
za jedyną słuszną władzę tego świata. Trudno się jednak było
spierać; bądź co bądź, ona pojawiła się pierwsza. Powróciwszy
myślami do farmera, z nudów przypomniała sobie ostatnie zdarzenia
z jego życia. Jako fachowiec, musiała być przygotowana na wszelkie
pytania. Zanim choroba mężczyzny osiągnęła zaawansowane stadium,
Śmierć odebrała mu żonę i nowonarodzoną córkę. Wszyscy w
kraju padali jak muchy od nieznanej zarazy, którą przywlokły
szczury z zachodu. Czy Jej się to opłaciło? Może i tak. Wymagało
jednak nieustannego przemieszczania się pomiędzy pobliskimi
wioskami i sprzątania w niemalże każdym domu, zajeździe, pałacu.
A reszta świata sama się przecież nie oczyści.
Z
każdym kolejnym krokiem wysokiej, zakapturzonej postaci, kostur
wydawał głuchy stukot na piaszczystej drodze. Całe szczęście, że
nie wykonano go z drewna żadnego z ziemskich drzew; inaczej w
najlepszym wypadku pękłby w pionie od notorycznego uderzania. Choć
nie musiała tego robić; stukać. Jej ciało się nie starzało, a
ona sama nie potrzebowała podparcia. Taki jednak obrała sposób na
zwiastowanie swojego nadejścia – ciche uderzenia kosy, narastający
dźwięk. Crescendo.
-
Crescendo, crescendo – mamrotała, napawając się melodyjnym
brzmieniem słowa. Ochrypły głos nie dodawał mu jednak płynności,
więc Śmierć umilkła.
Podchodząc
do drzwi, za towarzysza miała jedynie znużenie. Wszystko wokół
wydawało się martwe, żaden dźwięk nie brzmiał w powietrzu, ani
nic się nie poruszało. Tak to już zostało zaplanowane, iż
„Śmierć ma wieść samotne życie”.
Ta myśl zawsze wzbudzała w niej irytację. Ktoś najwyraźniej miał
naprawdę wielki ubaw, wymyślając ową sentencję. Już dawno
zanotowała sobie w pamięci, żeby ukatrupić anonimowego filozofa –
który, rzecz jasna, dla niej nie stanowił żadnego zagadkowego
problemu - na liście „Zrobić, kiedy trupy nareszcie
(złudna nadzieja)
same zaczną się sprzątać”. Tak po prawdzie, nie było tak, że
Wysłanniczka nie lubiła swojej roboty, którą chcąc czy nie
chcąc, od początku istnienia musiała wykonywać. Gdyby dano jej
zupełnie wolną wolę, niezaprzeczalnie kiedyś obwieściłaby
strajk. Codziennie prace były identyczne, przez co stawały się nad
wyraz nudne. Jedynie w stanie wojny mogła się choć trochę
rozerwać… Albo kogoś. Kiedy w powietrzu świstały miecze i
szable, tarcze brzęczały, konie rwały się do boju, a krew poiła
spragnioną ziemię, wtedy wkroczyłaby w sam środek i z wyrazem
wyższości na twarzy omijała tysiące dusz, które błagałyby o
uniesienie ich na most do drugiego, lepszego świata. A Ona
kroczyłaby tylko między nimi i śmiała się, kołysząc się w
upiornym tańcu. Tańcu Śmierci.
Tak, tego jej brakowało.
Niestety, ostatnimi czasy nie toczyły się żadne wojny. Trudno było
jednak nazwać zaistniałą sytuację czasem pokoju. Najzwyczajniej
każde państwo borykało się z własnymi problemami. Zarazą,
głodem, buntami ludu. Jedyne, co mogła zrobić, to czekać, aż
chaos sam się rozpęta. Chociaż…
Z
rozmarzenia wyrwał ją napad kaszlu, połączony z desperacką próbą
łapania powietrza, który dochodził z wnętrza chaty. Powstrzymała
westchnięcie i nim weszła do środka, postanowiła dokończyć
myśl.
A
gdyby tak namieszać? Zrobić jakiś szacher-macher i niby
przypadkiem wywołać wojnę? Któżby próbował ją ukarać? Cóż,
próbować zawsze można, lecz najpewniej na próbach by się
zakończyło. Kto sam ze Śmiercią pojedynek toczy, ten prędko swą
krwią ziemię zbroczy.
Tym
razem usatysfakcjonowana, pchnęła dębowe drzwi i wkroczyła do
śmierdzącego potem pomieszczenia. Ostatnia świeca dogasała, tak
samo jak dogasało życie biednego rolnika. Mężczyzna w średnim
wieku leżał krzyżem na łóżku i zapluwał się ciemnoczerwoną
cieczą. Ściekała mu po brodzie i barwiła trupiobladą szyję na
szkarłat. Oczy miał zamknięte, ale szybkie ruchy powiek świadczyły
o tym, że jednocześnie ma rozbiegany wzrok. Śmierć podeszła do
łoża i przykucnęła tuż obok, na podłodze. Kosę ułożyła
równolegle do drewnianych desek, nie wydając przy tym żadnego
dźwięku. Mężczyzna musiał poczuć bijący od Wysłanniczki
chłód, bo drgnął nagle, a po jego ciele przebiegły ciarki, jakby
się czegoś przestraszył. Mimo to serce nie przyspieszyło, a wręcz
przeciwnie – bicie stawało się coraz bardziej znikome i ciche.
Nadszedł
czas na małe przedstawienie, jak to się zazwyczaj odbywało. Chwilę
po śmierci dusza człowieka nie odczuwa żadnych emocji, ale tuż
przed nią dochodzą doń ze zdwojoną siłą. Im przyjemniejsze
odejście, tym szybsze. Kiedy umysł człowieka nie walczy o każdą
kolejną sekundę życia, niezwykle łatwo oddaje się umieraniu.
Człowiek widzi wtedy Śmierć na swój własny sposób. Najczęściej
zwiduje mu się osoba, którą kochał, albo na której mu bardzo
zależało. Zdarzały się jednak przypadki, że umierający
dostrzegał swoich wrogów i wtedy odejście ze świata
niemiłosiernie się dłużyło. A Wysłanniczka bardzo nie lubiła
przydługich zakończeń. Dopomagała więc, jak tylko mogła, by
załatwić sprawę szybko. Oczywiście, najłatwiej było tylko
przyjść i zabrać duszę ze sobą. Niestety niektóre sytuacje
wymagały jej ingerencji – głównie te, gdzie przyczyną zgonu
miała być, jak w tymże przypadku, choroba.
Śmierć
ujęła dłoń mężczyzny i poczęła szeptać do niego:
-
Spójrz na mnie…
Farmer
z trudem uchylił powieki i skierował wzrok na ciemną postać.
Chwilę trwało, nim zogniskował na niej swoje spojrzenie. Jego
oczom ukazały się długie blond loki, spływające na wydatny biust
młodej kobiety o alabastrowej cerze i soczystych, zielonych oczach z
przebłyskiem złota. Jaśniała, niczym słońce. Różane usta
układały się powabnie w delikatnym uśmiechu. Wzrok miała
łagodny, jak u łani.
-
Lisa, moja dawna kochanko. Czy to ty? – szepnął mężczyzna, a w
jego oczach zatańczyły radosne ogniki.
No
oczywiście! Bo ze wszystkich ludzi - ze wszystkich kobiet, jakie
kiedykolwiek znał i darzył większym uczuciem niż pożądanie czy
zwykły popęd seksualny, musiał wybrać akurat tę jedną, swą
dawną, niespełnioną miłość! Śmierci zrzedła mina. Do
szczęścia brakowało jej tylko ludzkiej dramaturgii. Dlaczego nie
wybrał swojego dawnego przyjaciela? Albo psa, chociażby! Czy ona
naprawdę musi się w to bawić?
Stłumiła
jęk niezadowolenia i najlepiej, jak potrafiła, wczuła w swoją
rolę. Im szybciej to zakończy, tym lepiej. A zegar tykał. To
znaczy, z pewnością jakiś by tykał, gdyby takowy znajdował się
w chacie ubogiego farmera.
-
Będę, kim zechcesz, skarbie… - odszepnęła Śmierć, w swoich
myślach wywracając oczami. – Jestem przy tobie, czuwam. Śpij,
najdroższy, śpij… - Bo
jeśli nie, chyba będę musiała ci dopomóc, ale w zdecydowanie
mniej przyjemny sposób,
dodała zgorzkniale, ale nie wypowiedziała słów na głos.
Mężczyzna
uniósł dłoń do policzka ukochanej i pogładził go. Kobieta miała
niezwykle chłodną skórę, ale nie przeszkadzało mu to. Przymknął
oczy i kiedy Śmierć miała już nadzieję, że zaraz będzie mogła
przestać odstawiać ckliwe scenki, najwyraźniej postanowił jeszcze
coś powiedzieć. Uśmiechnął się przy tym zawadiacko, lecz
uśmiech ten był ledwie dostrzegalny.
-
Brakowało mi miękkości twoich piersi – sapnął, przesuwając
dłoń z policzka na biust Lisy.
Słodki
Jezu, całe szczęście, że nie mam żołądka, bo inaczej jego
zawartość już dawno znalazłaby miejsce na podłodze.
Mężczyzna
zacharczał, a jego usta ponownie napełniły się szkarłatnym
płynem. Ciałem targnęły konwulsje, serce wykonało jeszcze kilka
ostatnich uderzeń, aż w końcu zamarło w zupełnym bezruchu.
Śmierć
odczekała chwilę, aż wszystkie naturalne, wewnętrzne czynności
ludzkiego ciała ustaną. Jej znużenie wciąż rosło, miała
serdecznie dość oczekiwania. W końcu, ku jej uldze, z ciała
wyłoniła się półprzezroczysta, błękitna smuga, przywodząca na
myśl dym. Dusza uniosła się, a mężczyzna otworzył oczy i
rozejrzał po pomieszczeniu. Spojrzał na Wysłanniczkę, która
właśnie podnosiła się z klęczek, dzierżąc w dłoni lśniącą
kosę o zupełnie czarnym drążku. Z początku jego mina nie
wyrażała niczego; zmieniło się to jednak bardzo szybko. Farmer
wydał z siebie okrzyk przerażenia, nie mogąc oderwać wzroku od
ziejących pustką oczodołów. Ta prychnęła pogardliwie.
-
Już się ocknąłeś? Świetnie. Idziemy. – Odwróciła się do
niego plecami i ruszyła szybkim krokiem w stronę wciąż otwartych
drzwi. – Zatrzymała się w przejściu, opierając kościaną
dłonią o framugę. – Rusz się, nie mam całej wieczności! –
Wyszła z chaty, pochylając się przy tym, aby nie uderzyć o nic
głową, i mamrocząc pod nosem przekleństwa.
Duszyczka,
odzyskawszy zdolność odczuwania emocji, dostała nagłych zawrotów
głowy. O
Bogowie, mam Śmierć za kochankę,
przemknęło przez myśl rolnikowi. Z zewnątrz dobiegł go ochrypły,
teraz już wyraźnie wkurzony głos.
-
Ruszaj swoją leniwą rzyć albo moja kosa wyciągnie cię stamtąd
niezbyt przyjemną perswazją!
Przyjemności
się skończyły, tego mógł być pewien. Wyszedł z chaty, ostatni
raz tęsknie przesuwając dłonią po dębowych drzwiach. W pewnym
momencie coś do niego dotarło.
-
Obrabują mi dom! – zakrzyczał.
-
Nie będzie ci już raczej potrzebny – odparła Śmierć syczącym
głosem. – Poza tym, niech tylko wejdą do chałupy, a wkrótce
potem padną na to samo cholerstwo, co ty. I lepiej zostaw drzwi
otwarte.
-
He? Po cóż miałbym to robić?
Śmierć
westchnęła z politowaniem i odwróciła się do niego, zaciskając
kościane palce obu dłoni na kosturze.
-
Uwierz, jeszcze nigdy tak nie śmierdziałeś, jak zaczniesz już
niedługo. Nie sądzę, aby ktokolwiek chciał okradać chatę
ubogiego człowieka, który wciąż w niej jest, zatopiony we własnym
łóżku. – Odwróciła się i podeszła na skraj lasu.
Farmer
skrzywił się, wyobrażając sobie przedstawioną mu scenę. Zawsze
marzył o rozkładaniu się tygodniami. Tymczasem Wysłanniczka
pochyliła kosę i ostrzem nakreśliła długą, półokrągłą
linię u swoich stóp. Odsunęła się kilka kroków w tył,
czekając, aż pojawi się most. Nagle znikąd pojawiły się kolumny
z białego marmuru i zdobione poręcze, a ścieżka między nimi
delikatnie wznosiła się ku górze. Śmierć odstąpiła od mostu i
nakazała machnięciem dłoni, aby rolnik na niego wkroczył.
Mężczyzna zawahał się i najwyraźniej chciał jeszcze coś
powiedzieć, ale Wysłanniczka nie pozwoliła mu na to.
-
Właź – warknęła. – Mam cię dość.
Więc
wszedł. Kiedy tylko postawił stopę na marmurowej ścieżce,
wiedział, że nie ma już odwrotu.
-
Mam nadzieję, że nie masz żadnych niedokończonych spraw?
Wolałabym już nigdy cię nie spotkać – mruknęła zakapturzona
postać. Mężczyzna dopiero teraz zwrócił uwagę na jej wzrost.
Przewyższała go, co najmniej dwukrotnie, a nie należał do
niskich.
-
Echem, tak właściwie…
-
Nie! – wykrzyknęła Śmierć. – Nie było pytania, zapomnij! –
Siłą wepchnęła go na most. Gdy znalazł się już na nim cały,
kolumny zaczęły znikać, wraz z błękitną duszą mężczyzny.
Przejście się zamknęło.
-
Uch, nareszcie – sapnęła Wysłanniczka. – Jednego mniej.
Odpoczynek
nie był jednakże przeznaczony dla niej. Po śmierci jednego
przychodził czas na kolejną osobę. Tym razem wzywano ją do pałacu
królewskiego, oddalonego od wioski kilkadziesiąt mil. Musiała
znaleźć szybki środek transportu, ale nie stanowiło to żadnego
problemu. Wyszeptała kilka słów w nikomu nie znanym języku.
Spomiędzy drzew prawie natychmiast wychynął wielki, czarny
wierzchowiec. Prawe ślepię miał wyłupane, skóra odłaziła od
nadgniłych mięśni, a grzywa i ogon straciły połysk. Stały się
śliskie, a kolor zmatowiał.
-
Anathema – szepnęła Śmierć, poklepując klacz po szyi. Zwierzę
zarżało, witając swoją panią. Wysłanniczka wskoczyła na
grzbiet wierzchowca i popędziła go do galopu. Anathema wyrwała
przed siebie i zniknęła równie szybko, jak się pojawiła.
~~*~~
Ludzie
odskakiwali, kiedy przechodziła obok nich. Wprawdzie nie mogli jej
zobaczyć, ale czuli bijący od postaci chłód. Służący z
zaskoczonymi minami lustrowali pustą przestrzeń, nie mając
pojęcia, na kogo patrzą. Śmierć zignorowała to jednak zupełnie,
wkraczając do ogromnej komnaty – królewskiej sypialni. Strop
pokrywały malowidła Aniołów i złote, finezyjne zdobienia. Nie
było skrawka ściany, który nie zostałby przesłonięty gobelinem.
Na wprost wejścia, po drugiej stronie komnaty, ustawiono wielkie
łoże z karmazynowym baldachimem. To wokół niego kręciła się
służba i zebrała rodzina królewska. Oto umierał król, który
wciąż nie miał potomka.
Śmierć
poczuła, jak ogarnia ją uczucie tryumfu. Jeżeli król się
przekręci, wojny same nastaną. Najpierw o władzę, później
domowe, a na sam koniec te największe – pomiędzy dwoma albo i
trzema królestwami. A to oznacza krew; bardzo, bardzo dużo krwi. Im
bliżej podchodziła, tym stawała się coraz bardziej widoczna. Ze
wszystkich gardeł, prócz jednego, wydobywały się okrzyki
przerażenia i jęki rozpaczy. Stuk, stuk, stuk. Kostur uderzał o
marmurową posadzkę. Jedna z kobiet, ubrana w o wiele wykwintniejsze
szaty niż zwykła służąca, stanęła Śmierci na drodze, mając
za plecami jedynie drewniane filary łoża. Oczy otworzyła szeroko
ze strachu, a serce załomotało szaleńczo w drobnej piersi. Miała
jednakże dość odwagi, by choć na chwilę stanąć przed
najpotężniejszą z istniejących istot, zanim skuliła się i
przyklęknęła na podłodze, osłoniwszy głowę rękami. Zawodziła
cicho, co wkrótce zmieniło się w szloch. Śmierci zaimponowała
postawa dziewczyny i chociaż mogła jednym ruchem kosy rozciąć ją
wpół, nie zrobiła tego. Odepchnęła niewiastę na bok, by podejść
jak najbliżej umierającego. Tym razem przedstawienie będzie
zbędne.
Król
leżał na stercie poduszek i konał. Co chwila z jego gardzieli
wydobywały się krople krwi, twarz zbladła, a powieki zsiniały.
Oddech był rzadki i przerywany.
-
Dlaczego? – szepnął ktoś z grupki ludzi. Wysłanniczka spojrzała
w tamtą stronę. – Dddlaczego? – zająknęła się młoda
kobieta, nosząca na głowie złoty diadem i ubrana w przepiękną,
brzoskwiniową suknię. Królowa.
Śmierć
powstrzymała parsknięcie. Nie wypadało jej w tym momencie.
-
Czasami zdarza się, że ludzie umierają – odparła ochrypłym
głosem, syczącym zarazem, który wywołał dreszcze u wszystkich
wokół. W komnacie zrobiło się zimno i ciemno.
Wysłanniczka
obeszła łóżko i podeszła jeszcze bliżej do umierającego króla.
Wtedy żona mężczyzny chwyciła ją za krawędź szaty i poczęła
zań ciągnąć.
-
Proszę, zostaw go – zawodziła, a po jej policzkach strugami
płynęły słone łzy. – Oszczędź.
Śmierć
wyszarpnęła z jej rąk czarny materiał.
-
Głupia kobieto, myślisz, że okażę litość? Nie ja sprowadziłam
na niego tę zarazę. – Nagle wpadła jej do głowy pewna myśl.
Uśmiechnęła się szyderczo, wpatrując pustymi oczodołami w
królową. – Może chcesz go zastąpić?... – Mocniej zacisnęła
palce na kosturze i dla wzmocnienia efektu zakołysała kosą. Tak,
może jednak melodramaty nie są takie złe, kiedy sam je
reżyserujesz?,
pomyślała i wydawała się być ogromnie tą myślą rozbawiona.
Kobieta
umilkła i spuściła głowę, a po jej twarzy spłynęły kolejne
fale łez. Wysłanniczka wyciągnęła rękę, by dotknąć dłoni
mężczyzny, jak zawsze robiła.
-
Czekaj! – ktoś zakrzyknął spośród tłumu.
Śmierć
nawet się nie odwróciła. Nie miała ochoty na utargi.
-
Ja pójdę zamiast niego! – Chłopak o burzy czarnych loków i
lodowato niebieskich oczach, wyszedł spomiędzy grupy służących.
Wysłanniczka przyjrzała mu się uważnie. Był wysoki, ale wciąż
niewielki w porównaniu z tą, która przeprowadza dusze przez most.
Młody i silny, dla ludzkich dziewcząt z pewnością przystojny. Na
Śmierci nie robił żadnego wrażenia ani swym wyglądem, ani
postawą. Nie takich ochotników już przyjmowała.
-
Ktoś ty? – syknęła zakapturzona postać, ale nie pozwoliła
chłopakowi odpowiedzieć. – Dlaczego miałabym uznać twoje życie
za cenniejsze od życia króla? – rzuciła z pogardą. Tak naprawdę
miała gdzieś, kto umrze i jak. Najbardziej zależało jej tylko na
wojnie, a przyziemne sprawy nie znalazły miejsca na liście rzeczy,
którymi należałoby się w jakimkolwiek stopniu przejmować.
-
Jestem synem naszego władcy. Bękartem, co prawda. Jednak synem –
odpowiedział. Biła od niego pewność siebie i ani trochę nie
pachniał strachem. To zbiło trochę Śmierć z tropu. Zignorowała
chłopaka, ponownie sięgając po dłoń wydającego ostatnie
tchnienie króla. Nie miała czasu na cackanie się z dzieciakami.
Czarnowłosy zdawał się nie dawać za wygraną. – Jeżeli go
oszczędzisz, pójdę z tobą i zostanę twoim towarzyszem.
Kościana
dłoń zatrzymała się wpół drogi. Wysłanniczka przeszyła
chłopaka pustką, próbując go nastraszyć. Niezmiernie irytowała
ją jego postawa i brak szacunku. Wyprostowała się i postąpiła
dwa kroki naprzód, stając dokładnie przed młodzieńcem. Tym razem
zadrżał lekko, ale nie cofnął się.
Ten chłopak nie odczuwa
przede mną ani odrobiny lęku,
stwierdziła Śmierć ze zdumieniem. Jeszcze nigdy nikt nie postawił
jej się w taki sposób. Musiała przyznać, że królewski bękart
nie tylko ją denerwował, ale także budził coś na kształt
podziwu. Chociaż do tego było jeszcze daleko. Towarzysz, w istocie,
był jej potrzebny. Część pracy mogłaby zrzucić właśnie na
jego barki, a to w obecnej chwili górowało nad chęcią rozpętania
wojny. Tym można zawsze zająć później, a druga okazja na
pozyskanie ucznia może się nie nadarzyć.
- Sam przesądziłeś o
swoim losie – rzekła głosem bez emocji. Uniosła wyprostowaną
rękę w kierunku króla. Rozchyliła palce, a z ust mężczyzny
zaczęły wydobywać się niewielkie, czarne smugi. Wszystkie unosiły
się w powietrzu i znikały we wnętrzu kościanej dłoni. Kiedy
ostatnia smuga opuściła ciało króla, ten zachłysnął się, ale
tym razem z gardła nie pociekła krew. Zamrugał i powiódł
wzrokiem po twarzach zebranych. Napotkał postać Wysłanniczki,
stojącej tyłem do niego. Zdawało się, że chce coś powiedzieć,
ale nim to zrobił, doskoczyła do niego zapłakana żona. Zawiesiła
mu ręce na szyi i poczęła obsypywać policzki pocałunkami.
Och, Boże, łza
zakręciła się w oczodole,
pomyślała rozdrażniona Śmierć.
Służący nie mogli wyjść
z podziwu. Oto król nagle cudownie ozdrowiał. Wysłanniczka
wyciągnęła z niego zarazę, która trawiła mu płuca i serce.
Wyprostowana ręka wskazała
teraz czarnowłosego, a spomiędzy palców wypełzły te same czarne
nici, co wcześniej. Prędko dopłynęły w powietrzu do nowego
żywiciela. Wślizgnęły się do ust, nosa i na powrót zagnieździły
w płucach, zamieniając je w sczerniałe szczątki. Chłopak padł
na podłogę, zanosząc się potężnym, krwawym kaszlem. Dusił się,
wijąc na zimnym marmurze posadzki. Znów dało się słyszeć
okrzyki przerażenia. Już po chwili znieruchomiał zupełnie.
Śmierć jedynie czekała.
Kiedy błękitna smuga zamajaczyła nad ciałem, trupioblada dłoń
wepchnęła ją z powrotem, uniemożliwiając ucieczkę. Chłopak
otworzył oczy; jego tęczówki były zupełnie czarne, skóra
zbladła, a serce już nie biło. Stojący najbliżej niego ludzie
odsunęli się teraz najdalej, jak mogli. Wszyscy trwali w szoku.
Czarnowłosy poruszył się i podniósł, lekko chwiejąc.
- Co się…
- Jesteś martwy – rzuciła
Śmierć. – Nie zabiorę Twojej duszy. Jako duch na nic mi się nie
przydasz.
- Jestem… - zadrżał -
…żywym trupem?
- Poniekąd. Twoje ciało
zacznie gnić i odrywać się od kości, aż w końcu zostaną tylko
one. Będziesz przypominał mnie. – Obrzuciła zebranych
spojrzeniem. – Żegnam. Po ciebie, królu, jeszcze kiedyś przyjdę.
– Odwróciła się i odeszła, z każdym krokiem robiąc się mniej
widoczna. – A ty idziesz ze mną! – syknęła przez ramię.
Chłopak zrobił, jak mu kazała, ani razu nie oglądając się za
siebie.
~~*~~
Anathema
ryła kopytem ziemię, rżąc niespokojnie, gdy jej pani
przyprowadziła nieumartego. Klacz nie do tego została
przyzwyczajona. Miała wozić tylko Wysłanniczkę, nikogo więcej.
-
Anathemo, spokojnie. – Śmierć poklepała wierzchowca po szyi. –
To nasz nowy towarzysz. – Wskazała na chłopaka, mówiąc tym
razem do niego: – Wsiadaj.
Czarnowłosy
podszedł do klaczy ostrożnie, ale ta nie protestowała. Wskoczył
na jej grzbiet, chwytając za czarną grzywę. Wysłanniczka uczyniła
to samo i kopnęła w boki wierzchowca, by ruszył spokojnym stępem
przed siebie. Przez wiele godzin jechali w milczeniu. W końcu
chłopak odważył się zadać Śmierci pytanie.
-
Jakie imię nosisz, pani? – Pewność siebie, która zawsze
dodawała mu otuchy, osłabła nagle, gdy opuścili znane mu tereny.
Między pniami wiekowych drzew unosiła się mgła. Wiatr świszczał
i upiornie zawodził, a gdzieś w głębi lasu czaiły się wilki.
-
Śmierć – odpowiedziała Wysłanniczka.
-
Wiem, jak na ciebie mówią, pani. Nie o to mi chodziło –
odpowiedział, ale wbrew swoim oczekiwaniom, nie uzyskał odpowiedzi
od razu. Jechali dalej, a młodzieniec zastanawiał się, dlaczego
kroki Anathemy nie wydają żadnych dźwięków. W końcu jego
mentorka najwyraźniej uznała, że może powierzyć chłopakowi
część swoich tajemnic, skoro i tak musi poznać tajniki zabierania
ludzkich dusz.
-
Mortis.
Zaskoczyło
go to. Tak naprawdę nie spodziewał się, iż kostucha może jakoś
się zwać. Zaraz do głowy przyszła mu kolejna myśl. Mimo to,
zanim jeszcze wypowiedział ją na głos, wolał upewnić się, czy
nie rozgniewa Śmierci. Chrząknął.
-
Jeśli zadam ci nurtujące mnie pytania, odpowiesz na nie? – spytał
cicho.
-
To zależy – odparła grobowym tonem, obserwując w skupieniu
drogę.
Chłopak
odetchnął głęboko, decydując się na najprostsze ze swoich
pytań.
-
Czy Bóg istnieje?
-
Tak – odparła, w swoim wyobrażeniu wywracając oczami.
-
Czy widzi mnie teraz? – Przełknął głośno ślinę i skulił się
nieznacznie.
Śmierć
zastanowiła się. W kwestii Boga, czy też bogów, nie wiedziała
zbyt wiele. Nigdy nie przywiązywała wagi do sił podobno
silniejszych od niej. Była pewna, że stanowi najważniejszą z
władz, a inne ani trochę jej nie obchodziły.
-
Nie jestem pewna. Na pewno jednak w swoim czasie dowie się, że
zostałeś moim uczniem. – Nie uznała, że powinna rozwinąć
myśl, więc umilkła. Wtedy zaczęła się zastanawiać, dlaczego
chłopak pyta. – A co? – Nie od razu uzyskała odpowiedź.
-
Zastanawiam się, czy mógłby uczynić mnie Aniołem. Dać skrzydła
i tak dalej… - Zarumieniłby się ze wstydu, gdyby jego skóra nie
była tak upiornie blada.
-
Hmm… Wiesz, może jest na to jakaś szansa. W końcu, skoro masz mi
pomagać. Może uczyni Cię Aniołem Śmierci? – zaśmiała się w
głos ze swojego przedniego
żartu. – Jak Ci na imię, chłopcze? – zapytała z ciekawości.
Czarnowłosy
uśmiechnął się pierwszy raz od bardzo dawna, słysząc jej słowa.
-
Gabriell, pani. Nazywam się Gabriell.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz