Dawno
już nie czuł się tak podle. Najokropniejszy wieczór jego
życia. Równie potwornie zapowiadała się noc. O nie, nie
dlatego, że noc była tu najgorszą porą doby. Nie dlatego, że
ofiarą nocy padło tutaj już wielu… To chyba kwestia tej
szczególnej daty. Skrzywił się nieznacznie, opierając głowę
o ścianę i wzdychając ciężko. Szczególna data? Prychnął
cicho i potrząsnął głową. Nie, ona nigdy nie była szczególna,
nie dla niego… Przecież nic się nigdy nie stało. Zwierzęta nie
mówiły ludzkim głosem, a Bóg się nie urodził…
Może dla innych ludzi tak, ale nie dla niego. Omiótł
obojętnym wzrokiem główną halę dworca. Dzień jak co
dzień, co z tego, że z głośników pomiędzy zapowiedziami
pociągów płynęły ciepłe nuty osławionego „Last
Christmas” zakłócane metalicznym szumem starego sprzętu?
Może trochę mniej ludzi biegło na perony, może trochę mniej
przyjeżdżało, skądkolwiek. Wigilia. Niezwykły wieczór…
Rodzinny, pełen ciepła… Przymknął oczy i podciągnął nogi pod
siebie. Było mu zimno, ale to przecież nic nowego. Zimno
towarzyszyło mu praktycznie cały czas. Kto by dbał o obszarpanych
i brudnych mieszkańców dworca, kto by myślał o tym, że
zima skutecznie przetrzebia ich szeregi? Czasami trochę się bał,
że tu zamarznie. Miał tylko cienką, starą kurtkę wiatrówkę
i równie starą, naddartą miejscami bluzę. Ale częściej
myślał o tym, czy nie lepiej byłoby zamarznąć… Tylko by
zasnął, to takie łatwe, takie przyjemne… Zasnąć i na tym
koniec. Nigdy więcej zimna, nigdy więcej bólu, nigdy więcej
głodu. I nigdy więcej zastanawiania, co by było, gdyby ktoś go
kochał…
* * *
W
pomieszczeniu unosił się ostry zapach lakieru do paznokci. Malowała
je na czerwono. Czerwień… Kojarzyła jej się bardziej z jej
poprzednim życiem, z burdelem, niż ze świętami. A jednak święta
pełne były czerwieni. Nie rozumiała dlaczego. Rozejrzała się ze
smutkiem po pokoju i westchnęła cicho. W telewizji leciał jakiś
świąteczny film o miłości, obok migała choinka. Ubrała choinkę!
Po co, dlaczego? Dla kogo? Przecież i tak miała spędzić ten
wieczór sama… Tak bardzo, bardzo sama! Potrząsnęła głową
i jęknęła cicho, wstając gwałtownie od stołu. Miała ochotę
kopnąć tę choinkę, potrzaskać te cholerne bombki na niej,
wyrzucić to wszystko, pozbyć się tego. Do oczu napłynęły jej
łzy, więc przycisnęła dłonie ze świeżo pomalowanymi
paznokciami do powiek, aby się nie rozpłakać. Nic to nie dało. Po
jej policzkach polały się słone krople, rozmazując pieczołowity
makijaż, wykonany dla nikogo. Tak źle było jej dzisiaj, tak źle w
tę zimową, mroźną noc! Gdyby to był chociaż inny dzień, a nie
Wigilia… Może byłoby inaczej… Chociaż czy mogło być inaczej?
Przecież codziennie czuła się tak samo samotnie i tak samo
parszywie.
-
Spokojnie – syknęła ze złością, zwracając się sama do
siebie. – Ogarnij się, wszystko jest w porządku… wszystko jest…
Jakby
coś w niej pękło. Osunęła się na podłogę, krztusząc się
własnym szlochem, którym nagle wybuchła. Całym jej ciałem
wstrząsały dreszcze, podczas gdy choinka stała niewzruszona tuż
obok. Tak samotna i tak nieszczęśliwa jak dziś nie czuła się już
dawno. Szczęśliwa czuła się jeszcze dawniej, tak dawno, że
zapomniała już, co to znaczy cieszyć się życiem, co to znaczy
obecność kogoś bliskiego obok. A miała przecież kogoś
bliskiego. Miała, ale zawiodła go. Porzuciła… A mógł
spędzać te święta razem z nią, mogli we dwójkę wpatrywać
się w telewizor i siedzieć nad kawałkiem karpia. Jego na pewno
irytowałaby migająca choinka i cały wieczór kombinowałby,
jak ją postawić tak, żeby lampki nie przeszkadzały w oglądaniu
filmu. I miałby pierwsze prawdziwe święta. Jak mogła mu to
odebrać? Teraz nie wiedziała nawet, gdzie mogłaby go szukać… I
czy w ogóle miałaby kogo szukać, przecież od przynajmniej
dwóch tygodni w mieście panowały siarczyste mrozy… Było
jej zimno na samą myśl, że mógłby zamarznąć gdzieś,
samotny i opuszczony, przekonany, że nic dla niej nie znaczy. A
przecież myślała o nim każdego dnia! I tak bardzo chciałaby
odwołać to, co mu powiedziała, kiedy widzieli się po raz ostatni…
* * *
Drgnął
gwałtownie, gdy ktoś szturchnął go lekko w ramię. Musiał na
chwilę zasnąć. Teraz otworzył oczy i rozejrzał się
zdezorientowanym wzrokiem dookoła siebie. Prawie krzyknął, widząc
przed sobą małą, może dziesięcioletnią blondyneczkę w
ogromnych, szarych kozakach z futerkiem, owiniętą szczelnie kocem.
Widząc, że się obudził, dziewczynka uśmiechnęła się lekko i
usiadła obok niego.
-
Przyniosłam ci prezent – powiedziała z przekonaniem i wyciągnęła
rękę spod koca. W dłoni ściskała słodycze, które teraz
włożyła mu w rękę, uśmiechając się nieco szerzej. –
Wesołych świąt.
- Yyy…
ja… dziękuję… - wyksztusił, przyglądając się z zaskoczeniem
dwóm zgniecionym nieco czekoladkom, które mu dała. Coś
w gardle dławiło go dziwnie, a pod powiekami poczuł nagle osobliwe
pieczenie, jakby chciało mu się płakać. Pociągnął głośno
nosem i na chwilę przycisnął palce do oczu. – Ale ja nie mam nic
dla ciebie… - odezwał się cicho, patrząc w przyglądające mu
się uważnie jasnoniebieskie oczy. Mała była prześliczna,
przypominała małego aniołka, którego widział kiedyś na
obrazku w podręczniku do religii, jeszcze w podstawówce.
Kiedyś słyszał, że w wigilię aniołki przynoszą ludziom
prezenty i pocieszają ich, żeby nie byli samotni. Uśmiechnął się
lekko, a ona natychmiast odwzajemniła uśmiech.
-
Możesz mnie przytulić? – spytała po upływie paru sekund. Kiwnął
głową i przygarnął ją niezgrabnie do siebie, pozwalając jej
wtulić się w jego brudną, starą bluzę. Delikatnie poprawił koc,
który zsunął jej się z ramion. Pod spodem miała na sobie
jedynie gruby, fioletowy polar i białe rajstopy. Drżała lekko z
zimna. Przycisnął ją do siebie mocniej, usiłując chociaż trochę
ją ogrzać, chociaż sam był zmarznięty na kość.
-
Gdzie są twoi rodzice? – wychrypiał po chwili. Dziewczynka
spojrzała na niego ze zdziwieniem, po czym wzruszyła ramionami.
- W
domu – odparła ponuro. Przygryzł lekko wargę i podciągnął koc
tak, żeby miała go też na głowie. Ktoś kiedyś mówił, że
przez głowę ucieka najwięcej ciepła i jeśli nie nosi się
czapki, można szybko zachorować.
- A ty
czemu nie jesteś z nimi? – spytał, ponownie pozwalając jej
oprzeć się o siebie. Wyciągnęła przed siebie stopy w wielkich
butach i rozsiadła się wygodnie. Na pewno było jej zimno, ale nie
aż tak jak jemu… Ile dałby teraz za choćby kawałek koca!
- Nie
chcę – odparła cicho. – Jestem głodna… - dodała,
przymykając oczy.
-
Przyniosę ci coś do jedzenia…
Wstał
powoli i uśmiechnął się do niej. Nogi miał zdrętwiałe z zimna,
a stopy w dziurawych, rozdeptanych trampkach były chyba całkiem
odmrożone. Przeszukał kieszenie w poszukiwaniu pieniędzy, ale nie
znalazł ani grosza. Skrzywił się lekko i ruszył w stronę
dworcowego kiosku, nakazując jej na odchodnym nie ruszać się z
miejsca.
* * *
Kto
nie byłby zły, gdyby kazano mu siedzieć w robocie właśnie w
wigilię? I do tego nie mógł nic z tym zrobić, w końcu
praca piechotą nie chodzi, a warto, żeby rodzina miała co do ust
włożyć… Zatem siedział tam, w całodobowym, dworcowym sklepiku,
który w ogóle nie powinien działać w taki dzień.
Siedział i zaciskał ręce na czytanej gazecie, nie mogąc skupić
się na czytanym artykule. Głos Miasta… Lubił tę gazetę,
szczególnie reportaże Barbary Ostrowskiej. Kobieta miała
świetne pióro! Niemniej teraz nie porywał go reportaż,
teraz chciałby być w domu, z żoną i z dziewczynkami… Nie mógł
wybaczyć sobie, że trzecią już wigilię spędzają same, bo on
musi pracować. A przecież to taki niezwykły dzień… Tak bardzo
chciałby podzielić się z nimi wreszcie opłatkiem, po tym, jak
wspólnie czekałby z nimi na pierwszą gwiazdkę…
Aż
podskoczył z zaskoczenia, kiedy nad wejściem zadźwięczał
dzwoneczek, oznajmujący przybycie klienta. Bo któż mógłby
chcieć czegoś w sklepiku na dworcu o dwudziestej drugiej, w
wigilię? Zamrugał gwałtownie, mierząc klienta wzrokiem. Znał go
z widzenia, włóczył się po dworcu od jakiegoś czasu, ćpun
i złodziej, jak wszyscy stali bywalcy. Długie, brudne włosy
sięgały mu do połowy pleców, a ubrany był w stare,
poniszczone i na pewno nieadekwatne do pogody ubrania. Aż się serce
ściskało na jego widok, tak żałosny obraz sobą prezentował. Czy
to ten chłopak naprawdę nie miał nikogo, kto mógłby się o
niego zatroszczyć? Przecież to żal człowieka… Wargi młodzieńca
zsiniały lekko z zimna, a ręce miał skostniałe.
-
Dobry wieczór – odezwał się ochryple. Sklepikarz skinął
mu lekko głową. – Drożdżówkę z malinami poproszę.
- Dwa
złote.
Chłopak
zawahał się chwilę, przygryzając wargę.
- Tak…
- zaczął niepewnie, szczękając zębami. – Tylko że ja nie mam
pieniędzy…
Sklepikarz
odłożył gazetę na blat i przyjrzał się uważnie klientowi.
Chłopak był potwornie wychudzony, a do tego przemarznięty. Chyba
grzechem byłoby mu nie pozwolić wziąć sobie drożdżówki
za darmo… On jednak najwyraźniej zinterpretował spojrzenie
sprzedawcy inaczej, bo natychmiast przeszedł do wyjaśnień:
-
Proszę zrozumieć… To nie dla mnie, spotkałem taką dziewczynkę,
ma może z dziesięć lat… i ona jest głodna, obiecałem, że…
-
Spokojnie… - przerwał mu mężczyzna i podał mu drożdżówkę.
– Weź. Są przecież święta…
Idiotyczny
argument. Przecież on wcale nie miał świąt, od trzech lat nie
miał prawdziwych świąt! Dziewczynka, dziesięć lat… to tak, jak
jego starsza córka. Miała taki ładny, czysty głos, takie
śliczne włoski i taką uroczą buzię… Ale najbardziej ze
wszystkiego to lubił jej radosny śmiech, najbardziej w połączeniu
ze słowem „tato”…
-
Dziękuję – mruknął chłopak. – A czy… czy moglibyśmy może
u pana posiedzieć? Tam jest strasznie zimno…
* * *
Zdarzają
się też ludzie, którzy nienawidzą świąt. Z całego serca
chcieliby, żeby tych cholernych świąt w ogóle nie było. Bo
oznaczają one dla nich tylko więcej roboty. Starsza aspirant Aurora
Lisiecka właśnie do takich osób należała. Co roku
przeklinała święta za to, co dzieje się wtedy na drogach, za
liczne wypadki, pijanych kierowców… Oprócz tego
zaginięcia, niechciane prezenty w postaci zwierząt, zamarznięci
bezdomni. Wszystko to w okolicy świąt…
Owszem,
jako dziecko przepadała za Bożym Narodzeniem. Pamiętała całą
rodzinę zgromadzoną przy stole, a właściwie trzech stołach,
ustawionych w ogromną podkowę. Pamiętała świeczki, bombki na
choince, prezenty… I makówki! Boże, jak ona uwielbiała
makówki! Z resztą wszystko: karpia, pierogi, świąteczne
ciasta… To były piękne czasy, kiedy mieli takie święta… Ale
potem rodzina się wykruszyła: dziadkowie pomarli, rodzeństwo i
kuzynostwo powyjeżdżało, czy to za granicę, czy do innych miast,
rodzice się rozwiedli. A jej od jakiegoś czasu wigilia i święta
kojarzyły się tylko z nawałem roboty na komisariacie. Nie
potrzebowała już białego obrusa, choinki i pasterki, przyzwyczaiła
się do siedzenia w ten dzień na służbie. W końcu ktoś musiał,
a jej to nie przeszkadzało… W Boga, który rzekomo miałby
narodzić się z dziewicy i tak nie wierzyła. Za dużo było zła na
tym świecie, żeby istniał taki Bóg.
Drzwi
otworzyły się gwałtownie i stanęła w nich zdyszana, czerwona na
twarzy od mrozu, ciemnowłosa kobieta. Była około czterdziestki,
gdzieniegdzie zaczynała siwieć. Szare oczy szkliły się od łez, a
dłonie drżały jej mocno. Nie miała czapki ani szalika, chociaż
noc była wyjątkowo zimna. Wpadła do środka, chwiejąc się lekko.
- Mój
syn zaginął – wykrztusiła zdławionym przez łzy głosem. Opadła
na krzesło naprzeciwko starszej aspirant i wybuchła gwałtownym
szlochem. – Boję się o niego…
-
Spokojnie… - szepnęła policjantka łagodnie. Wbrew temu, co o
niej myślano, była osobą bardzo wrażliwą i współczującą.
– Kiedy go pani ostatni raz widziała?
W
odpowiedzi kobieta zaniosła się płaczem, przyciskając drżące
dłonie do twarzy. Ciemne włosy przykleiły jej się do spoconego
karku. Wstrząsały nią spazmatyczne drgawki, krztusiła się
własnymi łzami. Aurora położyła jej delikatnie dłoń na
ramieniu, sięgając przez dzielące je biurko. W policji pracowała
już kilka lat i miała do czynienia z kilkoma zaginięciami.
Chwilami każda ludzka tragedia nie była już osobną tragedią, a
tylko kolejną sprawą. Do tego Lisiecka sama nie miała dzieci, więc
nie była pewna, czy w ogóle potrafi okazać zrozpaczonej
matce odpowiednie zrozumienie. Przełknęła ślinę i przelazła
przez biurko, by być bliżej kobiety.
-
Proszę pani?
- Nie
pamiętam… - jęknęła, dławiąc się swoim oddechem. – W
listopadzie jeszcze…
Policjantka
zacisnęła usta i zmarszczyła brwi. Nie bardzo rozumiała.
Zrozpaczona matka, która zaczyna szukać swojego dziecka
dopiero po miesiącu? Coś jej nie pasowało.
- Jak
to w listopadzie? – spytała, przekrzywiając głowę. Kobieta
uspokoiła się nieco i oderwała dłonie od twarzy, by spojrzeć na
Aurorę. Oddychała szybko, tłumiąc w sobie drgawki, wywołane
gwałtownym płaczem.
- Ja…
Ja nie chciałam go wi… widzieć… - wyrzuciła z siebie. –
Wyrzuci… łam go z domu… Ale… się bo… boję, że on za…
zamarzł… Mógł zamarznąć… Wca… le nie chciałam go
wyrzucić… On… jst narkomanem…
Policjantka
westchnęła ciężko i zmusiła kobietę do spojrzenia sobie w oczy.
-
Spokojnie… - powtórzyła. – Jeszcze raz i wolniej, dobrze?
Pani syn jest pełnoletni?
Matka
skinęła głową i wbiła wzrok w podłogę. Uspokoiła się trochę
i jeszcze raz powiedziała to, co przed chwilą. Pełnoletni syn
narkoman, którego wyrzuciła z domu za ćpanie, a teraz nie
wiedziała, gdzie jest i strasznie się o niego bała. Nie mogła
wytrzymać w sama w domu, w końcu to wigilia! Nic dziwnego, że
myślała właśnie o nim… Bardzo, bardzo żałowała tego, co mu
zrobiła i w życiu nie powtórzyłaby tego błędu… Lisiecka
wysłuchała jej w milczeniu i westchnęła ponownie. Przez chwilę
wpatrywała się w okno, za którym świat opanowała mroźna
zima.
-
Zaczęłabym od dworca – powiedziała cicho. – Za godzinę kończę
zmianę, poszukamy go, na razie we dwie, dobrze?
* * *
Mała
miała na imię Beata i uwielbiała śpiewać. Teraz śpiewała im
jeszcze raz od nowa wszystkie kolędy, które znała. Najadła
się i nie było jej już zimno. Siedzieli we trójkę w
dworcowym sklepiku, ona, narkoman Wiktor i sklepikarz Krzysztof. Była
zmęczona i bardzo chciało jej się spać, ale nie chciała tego po
sobie pokazać. Spodziewała się, że Wiktor, który wydawał
jej się w tej chwili ideałem starszego brata, kazałby jej się
położyć. A ona wcale nie chciała tracić tej nocy, bo pierwszy
raz w życiu miała prawdziwe święta...
-
Twoja mama naprawdę ma na imię tak, jak ja? – zapytała po raz
któryś Wiktora. Uśmiechnął się lekko i skinął głową.
Bardzo niewiele mówił, ale nie przeszkadzało jej to. Był
miły. Dobrze zrobiła, że postanowiła dać prezent akurat jemu.
Miała wrażenie, że nikt inny nie ucieszyłby się tak, jak on z
dwóch cukierków. – A ładna jest?
-
Bardzo ładna…
- Moja
mama nie jest wcale ładna – powiedziała nagle Beata i skrzywiła
się brzydko. Wiedziała, że tak skrzywiona wcale nie wygląda
ładnie, ale nie potrafiła myśleć o mamie, nie robiąc szpetnych
min.
- Twoi
rodzice cię nie szukają? – zainteresował się pan Krzysztof.
Wcześniej opowiadał o swojej córeczce w wieku Beaty i
jeszcze innej, młodszej, która chodziła jeszcze do
przedszkola. Pewnie nie rozumiał, jak to możliwe, że jej rodzice
wcale za nią nie tęsknią. Tak samo, jak nie rozumiały tego mamy
koleżanek, u których czasami spała…
- Nie
– odpowiedziała twardo.
-
Dlaczego nie chcesz wrócić do domu?
Spojrzała
na pana Krzysztofa, potem na Wiktora i usiadła z powrotem na stołku,
którego użyczył jej sklepikarz. Przez chwilę milczała,
wpatrując się z zainteresowaniem w podłogę, po czym podniosła w
końcu głowę i odparła gorzko:
- Bo
tam wszyscy chleją.
* * *
Dworzec
był prawie pusty o tej godzinie. Zostało tylko paru bezdomnych i
narkomanów, rozlokowali się gdzieś po kątach, siedzieli
skuleni, chcąc się ogrzać. Wiktora wśród nich nie było.
Beata czuła, jak pod grubym, zimowym płaszczem jest cała mokra i
spocona. Od środka paraliżował ją zimny strach. Co jeśli
faktycznie go tu znajdą, ale martwego, zamarzniętego na kość?
Albo gorzej – zaćpanego na amen. Nie wiedziała co gorsze,
wiedzieć, że nie żyje, czy nie wiedzieć, co się z nim dzieje.
Chciała tylko go zobaczyć, przekonać się, że nic mu nie jest…
Gdyby wiedziała, że jest żywy, byłoby jej lepiej. Umiałaby spać,
umiałaby przestać się zadręczać… Może nawet zdołałaby go
namówić na leczenie? Poszedłby jeszcze raz na odwyk i
wróciłby do niej taki, jaki był przed tym wszystkim… Nigdy
nie była dla niego wystarczająco dobrą matką, to wszystko, co się
stało to tylko jej wina…
- To
on? – usłyszała nagle głos policjantki. Drgnęła gwałtownie i
spojrzała we wskazaną stronę. Od ulgi, jaka ją ogarnęła zrobiło
jej się niemalże słabo. Owszem, to był on. Siedział w dworcowym
sklepiku z jakąś małą dziewczynką na kolanach. Wyglądał nawet
nieźle, jak na siebie. Nie palił… Kiedy mieszkał z nią palił
praktycznie cały czas. Był wychudzony, a włosy zwisały mu smętnie
wokół twarzy, ale uśmiechał się lekko do dziewczynki i
wyglądał na zadowolonego.
-
Wiktor… - szepnęła i podeszła kilka kroków w stronę
sklepiku. Odwróciła się w stronę policjantki. – Żyje…
Boże… tak się o niego bałam…
Aurora
poklepała ją lekko po ramieniu. Beata powstrzymała pchające się
do oczu łzy, po czym odwróciła się na pięcie i rzucając
przez ramię „chodźmy stąd”, wybiegła z dworca.
* * *
-
Wiktor, zobacz! – zawołała nagle Beata, podbiegając do drzwi
sklepiku. Spojrzał w tamtą stronę, ale nie zobaczył nic wartego
uwagi. Rzucił dziewczynce zdezorientowane spojrzenie. – Tam była
taka piękna pani i patrzyła na nas…
Zmarszczył
brwi i potrząsnął lekko głową.
-
Myślałam, że to twoja mama – dodała ciszej mała. Zacisnął
zęby i zamrugał szybko. Tak, on też tak przez chwilę pomyślał.
Ale przecież jego matka już go nie chciała. Powiedziała mu to
prosto w oczy! Nie chciała go. Dlaczego miałaby go szukać?
- Nie,
to nie ona… - odrzekł ponuro. Beata pokiwała głową i westchnęła
smutno. Położyła na moment dłoń na jego dłoni, jakby chciała
go pocieszyć. Uśmiechnął się na znak, że nic mu nie jest.
Chwilę później rozpromieniła się. Sklepikarz dał jej
jeszcze jednego darmowego batonika, czochrając jej jasne włosy.
Rozpieszczał ją tego wieczoru, tak, jakby rozpieszczał własną
córkę, gdyby był w domu.
-
Zaśpiewam wam coś jeszcze – powiedziała radośnie i zmierzyła
ich obu wzrokiem, sprawdzając, czy obaj na nią patrzą. –
Śpiewałam to w szkole…
Odchrząknęła,
po czym zrobiła profesjonalną minę, wzięła głęboki oddech i
zaczęła śpiewać czystym, wysokim głosem:
-
A nadzieja
znów wstąpi w nas, nieobecnych pojawią się cienie…
Aż zatęskniłam za Świętami ;). Na pierwszy rzut oka widać, że masz naturalny talent do pisania, nie musisz na siłę "przegadywać" jakichś kwestii, używać wyszukanych porównać, dochodząc do granicy absurdu, żeby w łatwy, przyjemny i hipnotyzujący sposób przekazać emocję i wciągnąć czytelnika w odpowiednią atmosferę. Westchnęłam z żalem, kiedy tekst się skończył. Nie dlatego, że zakończenie mi się nie podobało (zaskoczyło mnie, ale pozytywnie, kolejny plus ^^), bo było wręcz przeciwnie, ale zwyczajnie dlatego, że... to już koniec. Ot, po prostu. Tak przyjemnie mi się czytało :). Błędów nie zauważyłam, nawet jeśli były, to chyba zupełnie nie dało się ich zauważyć. Jestem naprawdę pod wrażeniem, chyba dawno temu tak się nie wciągnęłam w taki króciutki tekst. Więcej od Alucardyny poproszę :). Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńO ludzie, dziękuję! Nie spodziewałam się, że się to komuś aż tak spodoba... Zaskoczona jestem jak nie wiem ;]
UsuńZmotywowałaś mnie do dalszej pracy, więc tym bardziej dzięki! Mam nadzieję, że kolejnymi tekstami też Cię zadowolę ;]
Pozdrawiam serdecznie!
*porównań i *emocje. Ileż ja dziś błędów robię... :)
OdpowiedzUsuńSpodziewałam się raczej, że matka przynajmniej podejdzie, by porozmawiać z synem, ale tak też nie jest źle. Podoba mi się to, jak połączyłaś fragmenty o kilku osobach w jedną całość. Dziwne, ale żadne błędy nie rzuciły mi się w oczy. Połączyłaś kilka najczęściej wykorzystywanych świątecznych motywów w jedną całość. Gdyby nie to, że nie przepadam za miniaturkami przedstawiającymi święta, bo właściwie w takiej sytuacji cały czas powiela się te same schematy, dopisałabym ten tekst do swojej listy na tak.
OdpowiedzUsuń