1
– Tato!
Mój dziecięcy głos zawisł pod nagrzanym drewnianym
sklepieniem dachu. Wzrok ominął przewrócony taboret, a nos
zignorował odór moczu.
–
Tato.
Ojciec
lewitował.
W
pamięci zapisał się nie siny język, wyglądający jak ropucha,
ugrzęzła między wargami, a buty. Obdarte i z dziurą w jednej
podeszwie, ubłocone buty. I kawałki zaschniętej ziemi na podłodze
w korytarzu, ostatni ślad jego istnienia, pojawiały się w moich
koszmarach przez długie lata. I mama, która nie potrafiła
ich sprzątnąć, traktując te grudki niczym relikwie, wgapiając
się w nie spuchniętymi oczami w przerwach pomiędzy głośnymi
napadami rozpaczy.
–
Tato…
Odczuwając dotkliwie brak reakcji, chwyciłem nogawkę startego
jeansu, próbując potrząsnąć ojcem. Ciało zakołysało się
nieznacznie przy akompaniamencie trzeszczącej deski.
Powagę
sytuacji uzmysłowił mi krzyk matki, przecinający duszne, zakurzone
powietrze.
Usta
wiejskich myślicieli głosiły, jakoby miało to być preludium
mojego obłędu. Ich racja była tylko połowiczna. Ludzie mają w
naturze pomijanie drobnostek.
Larwa
zalęgła się we mnie nieco wcześniej.
2
Miałem niespełna pięć lat, kiedy zobaczyłem zbrodnię, będącą
koniecznością.
Spośród mgły, spowijającej te odległe wspomnienia, nadal
dość wyraźnie wyłania się dziadek, trzymający w jednej ręce
moją dziecięco pulchną dłoń, a w drugiej szary worek, którego
ruchy i przeraźliwe miauczenie ignorował przez całą drogę.
Aż
doszliśmy do rzeki. Jej szum i płaczliwy głos kociąt dźwięczał
w moich uszach, przyspieszając bicie serca. Nie bałem się. Byłem
ciekaw.
–
Czy je to boli? – spytałem, wpatrując się w silny nurt,
porywający wciąż żywy worek.
–
Boli tylko przez chwilę – odparł, zapalając ręcznie skręconego
papierosa. – Inaczej zdechłyby z głodu, a to śmierć długa i
męcząca.
Zrozumiałem,
że nie robi im krzywdy, ale wyświadcza przysługę.
Wtedy
poczułem ją w sobie. Od tamtej pory rosła z dnia na dzień,
pożerając niewinność dziecięcego umysłu.
3
Liście
rdzewiały i zwijały się, umierając. Nasze życie w pewnym sensie
też się skończyło.
Żeby
mieć dach nad głową, przenieśliśmy się do dziadków.
Dzieliliśmy we dwójkę niewielki pokój, w którym
unosił się zapach stęchlizny i kurzu.
Ze
strzępek rozmów (a właściwie złośliwie rzucanych uwag, bo
rzadko kiedy ktokolwiek był w stanie odpierać ataki, podejmując
się trudnej sztuki konwersacji) dowiedziałem się, że to ty byłaś
wszystkiemu winna. Ty, pęczniejąca w brzuchu mamy, odbierająca jej
siły i sprawność. Znienawidziłem cię, kiedy tylko dowiedziałem
się o twoim istnieniu, zanim jeszcze twoje ciało pojawiło się na
świecie.
–
Ja ci od początku mówiłam, że coś z nim jest nie tak –
mruczała babcia, dorzucając brudną ręką bryłę węgla do
kaflowego pieca. – Jakiś niestabilny był, zwłaszcza po tym
wojsku.
–
Trzeba się było tego pozbyć, jak był na to czas. – Dziadek z
obrzydzeniem omijał cię, pełzającą nieporadnie po podłodze.
Tak, dla nich byłaś tym. Tym, co sprowadziło do ich domu
trzy nieszczęścia. – Wtedy miałabyś męża, a my byśmy się
mogli spokojnie zestarzeć.
Trudno
było wytrzymać twoje kwilenie. Przekraczałem więc próg
domu tylko wtedy, gdy stanowiło to konieczność. Letni żar czy
kilkustopniowy mróz nic nie znaczyły w porównaniu z
katorgą, jaką było znoszenie twojej obecności. Tak poznałem
Wojtka.
Na
początku nie dogadywaliśmy się. Nie chciał się bawić w
zabijanie, zapierając się przed tym wszystkimi kończynami, ale
szybko odkryłem, że wystarczy odpowiednie podejście i łatwo można
go ugnieść i formować jak plastelinę.
Strzelaliśmy
więc do siebie z kijów, dźgaliśmy brzuchy drewnianymi
mieczami, bombardowaliśmy kamieniami zapracowane mrówki (miło
było patrzeć, jak rozbiegają się w popłochu, niszcząc niemal
idealny szereg) , rywalizowaliśmy, kto zgniecie więcej motyli
(później na palcach pozostawał mieniący się w słońcu
dowód masowej zbrodni).
W
końcu nadszedł dzień, w którym na pytanie, jaką z
powyższych zabaw wybieramy, odparłem:
–
To dobre dla dzieci. Zróbmy coś bardziej serio.
Cdn.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz