Adam
siedział przy stole. Spuszczoną głowę oparł na rękach i
wpatrywał się we wzór na niebieskiej ceracie. Przyglądał się
miejscom, w których delikatnie zaczynała się przecierać, błękit
zaczynał ustępować bieli, która znajdowała się pod nadrukiem.
Widział tylko kawałek materiału, ale właściwie to wystarczyło,
aby pomyślał o swojej rodzinie. Był żonaty – o tym świadczyła
czystość stołu. Bywał u swoich niezamężnych kolegów i widział,
jaki syf może panować na miejscu przeznaczonym do serwowania
posiłków. Kumplom nie był potrzebny, bo albo jadali na mieście,
albo po prostu zamawiali pizzę; nawet gdyby umieli gotować, to komu
chciałoby się to robić dla jednej osoby? Czasem im zazdrościł,
to prawda – nie musieli się martwić o nikogo. W sobotę, jeśli
chcieli spać do południa, nikt nie krzyczał im nad uchem, że
trzeba jechać na zakupy, poodkurzać, wyjść z psem na spacer czy
wynieść śmieci. Mogli na okrągło oglądać mecze, żużel czy
skoki narciarskie i nikt nie marudził, że właśnie zaczyna się
nowy odcinek serialu, w którym wydarzy się tyle niespodziewanych
wypadków i nie można go opuścić. Zawsze odpuszczał; szedł do
gabinetu i siadał z książką, czasem z gazetą, pozwalając sobie
na zanurzenie się, dla odmiany, w świat liter zamiast cyfr.
Niemniej
jednak nie zazdrościł samotnym kumplom – dla nich nikt nie prał,
nie prasował, nie martwił o cerowanie skarpetek ani o to, czy
wzięli do pracy drugie śniadanie. Cenił to, jak bardzo
zorganizowana była jego żona, jak starała się o niego dbać. W
ten sposób okazywała mu swoją miłość: nie przytulaniem,
całowaniem i czułymi słówkami, choć i to się zdarzało, ale
właśnie opieką i troską. Czasem żartował, że w ich małżeństwie
role są odwrócone i to ona zachowuje się tak, jakby nosiła
spodnie. Z nich dwojga to on popłakiwał na melodramatach, kupował
świąteczne prezenty i wysłuchiwał problemów przyjaciół domu.
Wiele razy słyszał od kobiet, że jest ideałem. Pomimo empatii i
wrażliwości, potrafił być męski, naprawić cieknący kran lub
rzężący samochód czy złożyć meble. Dużo się uśmiechał i
zawsze starał się pomagać innym na tyle, na ile mógł. Żona
czasem się o to wściekała; w środku nocy potrafił pędzić do
kumpla, któremu nawalił na środku drogi samochód czy zabrać do
siebie dzieci siostry, aby ta mogła spędzić romantyczny wieczór z
mężem.
Marzena
bywała zła, zdarzało jej się nawet wściec; jego kobieta miała
konkretny temperament. W końcu tym mu zaimponowała – to ona
zaprosiła go na randkę. Przyszła do prowadzonego przez niego
biura, aby jako świetny księgowy pomógł jej rozliczyć kilka
faktur, a po skończonej pracy zaproponowała kawę. Sam by to
zrobił, ale ta kobieta wydawała mu się zbyt władcza, zbyt
energiczna i zbyt piękna, aby móc łudzić się, że ma u niej
jakiekolwiek szanse. Mimo wszystko chętnie skorzystał z jej oferty
i ani się obejrzał, a już zostali parą, spędzali weekendy na
wycieczkach za miastem, leżąc w łóżku planowali przyszłość,
by wreszcie stanąć na ślubnym kobiercu i wykrztusić zdławionym
głosem sakramentalne „tak”. To znaczy, jego głos był
zdławiony, ona nie nigdy nie płakała, uważała to za oznakę
słabości. Kiedyś powiedziała, że trochę zazdrości mu
umiejętności okazywania wszystkich uczuć, jakie się w nim burzą.
Sama kryła się za maską obojętności. U niego uważała to za
urzekające.
No,
przynajmniej na początku. Potem zauważył, że denerwuje ją
wszystko, cokolwiek by nie zrobił. Zaczęło jej przeszkadzać, że
przepocone koszule rzuca na oparcie fotela, a nie od razu do kosza na
pranie, że nieodpowiednio ustawia naczynia w zmywarce, że chrapie.
Rozumiał, że to może być irytujące, ale przecież robił to
zawsze i nigdy nie usłyszał najmniejszego słowa skargi. Kiedy
próbował ją pocałować, obracała głowę, z uścisku szybko się
wyplątywała, tłumacząc, że ma jeszcze masę sprawdzianów do
sprawdzenia (nauczycielka plastyki?), a o seksie mógł zupełnie
zapomnieć. Warczała, gdy tylko poczuła jego dłoń na swoim udzie
czy brzuchu, narzekała na ból głowy i zmęczenie. Odpuszczał;
zasypiała, a on przewracał się na plecy, patrzył w sufit i
myślał, co jej się stało. Doszedł do wniosku, że teraz, kiedy
nauczycielskie etaty dotyka redukcja, jego żona pewnie boi się o
utratę posady. A gdzie potem, jako plastyczka, znajdzie pewną i
stabilną pracę? Wiedział, że ona uwielbia te dzieciaki i poświęca
im wiele czasu. Często zastanawiał się, dlaczego nigdy nie chciała
mieć własnych. Gdy ją o to pytał, zawsze mówiła, że jest
jeszcze za młoda i nie czuje się gotowa na macierzyństwo,
natomiast tuż po trzydziestych urodzinach tłumaczyła, że nie
czuje potrzeby posiadania potomstwa, wystarczy jej kilka setek
rozwrzeszczanych uczniów podstawówki, w której uczyła i nie ma
ochoty z jednego piekła wracać do drugiego. Rozumiał ją. Przecież
to byłyby nowe obowiązki głównie dla niej, poza tym ciąża i
poród to ogromne obciążenie dla organizmu, a ona była taka drobna
i szczupła. Czasem dziwił się, jak taki temperament zechciał
zagnieździć się w tak wątłym ciałku. Na pozór krucha jak
szkło, w rzeczywistości twardsza niż diament.
Nigdy,
przenigdy nie przyszłoby mu na myśl, że go zdradza. Miała wady,
owszem, ale dotrzymywała umów i obietnic. A jemu wierność
przysięgała przed Bogiem. Ufał, że takie zobowiązanie ma moc
większą niż wszystkie inne, mniej lub bardziej przemyślane
przyrzeczenia, które złożyła w życiu. Gdy przez tydzień z rzędu
słyszał, jak jego żona wymiotuje o poranku w łazience,
zastanawiał się, czy nie jest chora. Zwalał to na stres –
ostatnio popołudniami i wieczorami prowadziła w domu kultury w
sąsiednim mieście zajęcia plastyczne i nowa sytuacja mogła
niekorzystnie wpłynąć na jej organizm. Namawiał ją, by to
rzuciła, ale zapewniała, że niedługo zupełnie oswoi się z tą
sytuacją i przestanie miewać sensacje żołądkowe. Nagle polubiła
jedzenie w łóżku, ogórków, lodów, czekolady. Kiedy on się
stresował, też więcej jadł, dlatego uznał, że to normalny objaw
i sam podsuwał jej kolejne smakołyki.
W
czwartkowy wieczór wróciła wyjątkowo późno. Od kilku miesięcy
regularnie pojawiała się w domu po nim, ale obiad zawsze był
ugotowany, więc nie miał właściwie na co narzekać. Akurat czytał
wtedy w gabinecie, nawet nie dlatego, że lubił – chciał zabić
czas. Miał dla niej niespodziankę. Wreszcie udało mu się znaleźć
kompetentnego współpracownika; szkolił go od jakiegoś czasu i
wiedział, że poradzi sobie, jeśli zostanie sam na krótki okres.
Adam zdecydował się skorzystać z okazji, iż zleceń było mniej
niż zawsze i wziąć kilka dni urlopu. Miał nadzieję, że wyjazd
na nowo zbliży go do żony i będzie tak, jak było dawniej, kiedy
byli młodym małżeństwem.
Kiedy
usłyszał chrobot klucza w zamku, poderwał się i poszedł do
przedpokoju. Jak najszybciej chciał jej opowiedzieć o
niespodziance, jaką dla nich szykował. Wiedział, że zbliżają
się ferie zimowe, nawet dzwonił do dyrektora szkoły, by upewnić
się, że nic nie stoi na przeszkodzie, by Marzena mogła wyjechać z
nim do Egiptu. Zachowywał się jak mały chłopiec, który
niecierpliwie przebiera nogami i wierci się, bo chciałby jak
najszybciej sprawić radość najbliższej osobie.
Marzena
weszła do domu i popatrzyła na niego ze zdziwieniem. Nigdy nie
czekał w drzwiach, często krzyczał coś na powitanie, siedząc w
gabinecie bądź pijąc kawę przy kuchennym stole.
―
Chciałbym z Tobą pogadać ―
powiedział, jak gdyby odpowiadając na jej niezadane pytanie.
Wzruszyła ramionami i skierowała się do kuchni. Usiadła przy
stole, ułożyła przedramiona na blacie, a dłonie splotła.
Westchnęła głośno.
―
Pozwól, że ja zacznę, Nie
przerywaj, proszę cię. Posłuchaj. Ostatnio nam się nie układa...
Prosiłam, nie przerywaj, utrudniasz mi to, okej? No więc ja...
Poznałam kogoś. Kilka miesięcy temu. On jest zupełnie inny niż
ty, nie siedzi ciągle w papierach, prowadzi taką małą restaurację
obok domu kultury. Poszłam tam kiedyś na kawę i się dosiadł,
zaczęliśmy rozmawiać. I tak wyszło, ja wiem, co pomyślisz, ale
tak czy siak się dowiesz: będę z nim miała dziecko. Nie
planowałam tego, ale w sumie się cieszę, on też się cieszy.
Wiem, że nie jest twoje, przecież my nie... Adam, słuchasz mnie? ―
przerwała słowotok, bo zobaczyła nieobecny wzrok męża
przesuwający się po ścianie. ― Adam, ziemia do Adama!
― Ja
dla ciebie... Kurwa, ja dla ciebie zrobiłbym więcej niż wszystko,
niemożliwe by mi się udało, a ty mi mówisz, że mnie zdradzasz?
Że będziesz miała dziecko, dziecko innego faceta?! I tak sobie
siedzisz przy tym kurwa stole i myślisz, że ja to spokojnie
przyjmę, pogratuluję i pójdę się pakować?! ― Pierwszy raz
widziała, żeby wpadł w taką furię. Uderzył ręką w stół tak
mocno, że zdziwiła się, że jej nie złamał. ― Zniszczyłaś mi
życie, rozumiesz, ROZUMIESZ?!
Potem
osunął się na ścianie i zaczął płakać. Nigdy nie widziała,
żeby mężczyzna tak się zachowywał. Patrzyła na niego z
mieszanką obrzydzenia i ciekawości. Zrozumiała, że to nie jest
facet, wyszła za babę, która nie potrafi na klatę przyjąć, że
coś idzie nie po jej myśli.
―
Życie to ja z tobą zmarnowałam.
Teraz wiem, co to miłość i jak piękny może być seks! Myślisz,
że chociaż raz było mi z tobą dobrze? Nie masz jaj, chłopie,
wreszcie mogę ci to powiedzieć, zawsze chowasz się za moją
spódnicą, do niczego się nie nadajesz ― koloryzowała, ale teraz
chciała, żeby cierpiał jeszcze bardziej, żeby udławił się
własną żałosnością i beznadziejnością.
Nawet
nie zauważyła, kiedy wstał. Zobaczyła tylko błysk noża w jego
dłoni, a potem wszystko pochłonęła ciemność.
***
Adam
opuścił ręce i podniósł głowę. Spojrzał na zegarek. Piąta
nad ranem. A zatem był już piątek. O ósmej powinien iść do
pracy, potem wrócić o siedemnastej do domu, zjeść obiad, wziąć
książkę i poczekać na powrót Marzeny. Uśmiechnął się, choć
to wcale nie było zabawne.
―
Widzisz, kochanie, mieliśmy być
tacy szczęśliwi, a ty to spieprzyłaś ― powiedział do odciętej
głowy postawionej na środku stołu. Reszta ciała leżała
bezwładnie obok krzesła, na którym siedziała jego żona, kiedy
jeszcze była jednym kawałkiem. W zwłoki wbite były trzy
największe noże, jakie mieli w domu. Gdy oszalały uderzał nimi w
Marzenę, cieszył się, że tak często kazała mu je ostrzyć;
nawet kości nie stawiały oporu.
***
―
Halo, policja? Chciałbym
zgłosić, że właśnie zabiłem swoją żonę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz