Noc jest
ciemna, głęboka i pusta w całej swojej nienagannej ciszy. Przynajmniej tak zdaje się mówić
wszystko, co do niej należy. Błądzące po niebie łagodne światło księżyca
wyziera niepewnie zza chmur, omiatając spojrzeniem miękko zeskakujące z dachów
czarne kocury, zachęcone do wędrówek
cieplejszym, kwietniowym powietrzem.
Pomiędzy domami
wije się długa, wąska i zupełnie zaniedbana droga. Spośród krzywych kocich
łbów wychylają się dzielnie kępki trawy, informując niedowiarków, że a i owszem,
wiosna nadeszła – naprawdę i na stałe. Pomiędzy krzywymi ogrodzeniami równie krzywych
domów rosną powyginane drzewa, wszystkimi swoimi gałęziami potwierdzając
to, w jak żałosnym stanie znajduje się cała wieś.
Jednak do pełni
nocnego obrazu brakuje jednego, drobnego szczegółu. Gdy idziesz wprzód,
stawiając niepewnie swoje stopy na nierównych i śliskich kamieniach, zupełnie
nie oczekujesz
tego, co spotka cię za zakrętem. Nie uśmiechasz się, nie masz nawet pojęcia,
jak tu trafiłeś. Za
rękę chwyta cię niewidzialna dla innych dłoń, dla ciebie zaś dłoń smukła i
piękna, kobieca,
aksamitna. Przyspieszasz nieco, wiedziony dziwnym uczuciem. Boisz się, ale nie okazujesz tego.
Napięcie w twoich oczach jest niemalże niewidoczne, choć serce wali w piersi jak oszalałe.
Dlaczego podążasz za niewidoczną marą? Dlaczego jasne promienie przed tobą układają się w
kształt wiotkiej sylwetki, biegnącej lekkim truchtem tuż ponad ziemią?
Wszystko tu
jest owiane tajemnicą. Nie musisz się długo zastanawiać nad tym, że jest niebezpiecznie.
Cisza nie pomaga, nie łagodzi twoich lęków; brak najlichszej nawet latarni zmusza cię do
wytężenia wzroku. Widzenie w ciemnościach nie jest łatwe, wiesz to – równie dobrze pamięta
to twoja piszczel, która co noc zderzała się niegdyś z kantem łóżka. Ale to
było dawno, w innym
świecie, w innym śnie. Jak dawno...?
Zza zakrętu
wyłania się nareszcie szara śmierć, chcesz zanucić.
Ale ona jest biała.
Lśni. Uśmiecha się, trzymając cię za rękę. Spoglądasz w jej srebrzyste oczy, które
pomimo pozornego blasku są matowe. Marszczysz brwi, chcąc odejść, ale nie możesz. Jej
cichy szept rozpływa się w powietrzu, jest krystalicznie czysty, powolny i
zdaje ci się być w
zupełnie niewytłumaczalny sposób gęsty. Wręcz czujesz, jak oblepia cię całego,
jak ciepłe słowa
zastygają na twoich policzkach, a ty mimo to drżysz, marzniesz.
Chodź, mówi,
chodź ze mną. Pokażę ci miejsce, gdzie będziesz szczęśliwy!
Nie wierzysz
jej, ale nie masz wyjścia. Idziesz więc, z oczami przepełnionymi roztargnieniem,
oddychając głęboko i chrapliwie. Droga wreszcie się kończy, obserwujesz więc uważnie
jej zakończenie. Zakręt, który zdawał się nie mieć zwieńczenia, jednak je posiada, do
tego całkiem intrygujące. Czujesz, jak opuszcza cię strach, a twoje zmysły niespodziewanie
wyostrzają się pod wpływem adrenaliny. Ona nie musi już ciągnąć cię za sobą, sam
biegniesz po krzywej drodze, próbując skupić się na majaczącej w oddali drewnianej
bramie. Budzi ona w tobie niewytłumaczalne zaufanie, po chwili masz już pod swoimi
palcami najeżone drzazgami drewno. Coś żywego, wreszcie jakiś przytulniejszy element pośród
zadziwiająco pustej trasy przepełnionej kamieniem! Cieszysz się, napawasz tą chwilą, gdy
nagle Ona wpycha cię do środka, uchylając drzwi. Tracisz na moment równowagę, a gdy już ją
odzyskujesz, musisz dłuższą chwilę rozglądać się wokół, by zrozumieć sytuację.
Karczma wrze.
Istne piekło dobrej zabawy, chciałbyś rzec. Gorące powietrze uderza cię w twarz, zapach
pieczonego mięsa i zimnego piwa otrzeźwia i dusi cię jednocześnie. Mrużysz oczy, a
nieprzyjemne, ciemne światło wydłuża cienie zgromadzonych na ścianach. Gwar, ogromny huk,
gdzieś w tle muzyka, harmider, tłok, ścisk, przepychanie.
A twój
przewodnik płynie ponad tym wszystkim.
Wytężasz słuch
i próbujesz przebić się przez tłum, rozpychając łokciami. Nie masz skrupułów,
zostały gdzieś daleko w tyle, za tobą, może jeszcze na samym początku tej
drogi. Rozpędzasz się.
Choć najpierw idziesz niepewnie, po chwili stabilizujesz swój krok, by w mig zacząć
biec, tratować innych, deptać upadających. Nie mają siły? Czy to twój problem? Śmiejesz się w
duchu, w twoich oczach błyszczy radość. Jaki jesteś szczęśliwy, pewny siebie! Ich krzywda
dodaje ci sił. Pędzisz, dając upust swoim emocjom, a twój długi, niski okrzyk satysfakcji przebija
się ponad ogólny gwar. Nie masz celu. Jesteś dziki.
Ktoś podkłada
ci nogę.
Szum w twoich
uszach gwałtownie się urywa, tracisz równowagę, uderzasz głową o lepką,
chropowatą posadzkę. Twoje czoło piecze ostrym, przeszywającym bólem, mrużysz więc oczy i
jęczysz cicho, błagając o pomoc. A potem ktoś staje ciężkim butem na twojej dłoni, kto inny
przebiega po twoich plecach. Poprzez ledwo rozchylone powieki dostrzegasz czerwoną strugę
krwi, która sączy się z rany na głowie, widzisz przytłumione światło gospody i czerń lśniącą
w oczach zgromadzonych. Drewniane ściany zdają się chwiać w posadach, nic nie jest
pewne, nie wiesz, czy komukolwiek możesz zaufać, wyciągasz jednak dłoń. Półprzytomny,
rozglądasz się za srebrzystą sylwetką, która była twoim przewodnikiem, ale nie znajdujesz
nawet śladu jej obecności. Słyszysz śmiech, brzmiący dokładnie tak samo jak twój przed
kilkoma minutami.
Zaczyna targać
tobą płacz. Najpierw lament tkwi gdzieś głęboko w piersi, nie może znaleźć ujścia.
A potem zaczynasz szlochać tak rozpaczliwie, że twój ryk zdaje się zagłuszać wszystko. Ale
nikt na ciebie nie patrzy, nikt cię nie widzi. Bo czy to ich problem? Upada na ciebie pusty
kufel po piwie, ktoś przypadkowo zadaje ci cios obcasem. Próbujesz się
podnieść, ale nie masz
sił. Chwytasz nogę pobliskiego krzesła, ale siedzący na nim biesiadnik celowo cię odrzuca,
odpychając znów na ziemię. Tracisz nadzieję, choć chciałbyś jeszcze spróbować. Może znów cię
przyjmą? Może znów będziesz mógł zaszaleć? Dotykasz dłonią czoła, czujesz gorącą krew,
uciskasz pulsującą ranę. Wstajesz. W twoim sercu odradza się nadzieja. Idziesz
z wolna, kroczysz
nieustępliwie, zmierzasz ku drzwiom. Chcesz wyjść z tego piekła.
Jeszcze raz, przecież sposób znasz,
słyszysz w głowie.
I upadasz
znowu. Tracisz władzę nad swoim ciałem.
Nie ma już nic po tamtej stronie,
mamrocze nagle do twojego ucha znany ci już głos, nie ma już nic za ścianą powiek.
... powiek – powtarzasz za nim i
otwierasz szeroko oczy.
Ponad tobą jest
tylko upstrzone gwiazdami niebo. Pod tobą lodowate kocie łby. Wreszcie ktoś
wyciąga do ciebie rękę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz