Noc
ciemna, bezksiężycowa. No niby śladowa łuna miasta oświetlała niebo, jednak z
pewnością nie była na tyle jasna, by obronić mieszkańców przed siłami mroku.
Wprost idealnie. W dodatku trwało jakieś nieistotne święto, więc te śmierdzące
dwunogi wszelkiej maści i rodzaju wylęgły na ulice i do karczem, by bawić się i
używać życia bez jakichkolwiek zahamowań. Okładali się nawzajem w bijatykach,
by po chwili siadać wspólnie do picia, a przejezdni nie wystawiali nosa za
drzwi hoteli i gospód w obawie o własne życie, zdrowie i kiesę. Miasto tętniło
swoim nieważnym życiem.
Rafel skakał po dachach, wypatrując swoimi dziwacznymi żółtymi oczami
ofiary, której krew by śpiewała do jego krwi. Pijani żołnierze pod bramą,
jeszcze bardziej pijani uczestnicy obchodów? Żebracy śpiący na cichych
uliczkach, gdzie mieszkali ludzie zbyt biedni, by przejmować się takimi
nowinkami, jak powód do świętowania? Małe dziecko, płaczące i zgubione, kręcące
się po tychże uliczkach? Nie, to mały smarkacz, nie warto się takim
przejmować...
Nagle przed mężczyzną znalazł się nie wiadomo skąd czarny jak noc kot.
Mimo, że Rafel był na polowaniu, zatrzymał się, by pogłaskać kocura. Miał on
jedno ucho urwane i ucięty ogon, a także wypalony placek sierści na karku.
Mężczyzna ze smutkiem spoglądał na te rany na ciele i duszy kota. Przytulił
zamęczone stworzenie i szepnał do zdrowego ucha:
- To nie prawda, że przynosisz pecha, wszystkie koty przynoszą
szczęście... - a ty w dodatku niesiesz zawsze ciekawe wieści, dokończył w
myślach.
Kot miauknął żałośnie, jednak przytulił się do ręki łowcy i zadowolony
zaczął mruczeć. Rafel rozciął paznokciem swoją skórę na dłoni i podstawił kotu
pod pyszczek wypływającą strużkę krwi. Rytuał życia - dawał kotu swoją moc, a
ten wykorzysta ją należycie. Już teraz spalona tkanka na karku stworzenia się
zregenerowała, a sierść odrosła niemal natychmiastowo. Niebawem brakujące ucho
i końcówka ogona również się odbudują... W końcu, nie bez kozery mówi się, że
koty mają dziewięć żyć.
Kocur rozmruczał się na dobre, ocierając się futrem o krzepnącą krew
na ręce Rafela.
- Mały, znajdź sobie bezpiecznejsze miejsce - mruknął mężczyzna. -
Następnym razem mogę nie zdążyć cię uratować. Taka to sprawiedliwość losu -
sarknął cicho. - Oni są okrutni i tracą dusze, ale to my cierpimy... Te zwierzęta, te dzikusy, opanowały wszystko,
a my... My już nie mamy nic.
Inny cień przebiegł gdzieś obok, po chwili mężczyzna z mroku zatrzymał
się koło Rafela. Dziko przykucnięty, o rozbieganym spojrzeniu. Skóra poznaczona
bliznami. Z ust ciekła strużka krwi...
- An akhna, sawai Rafel. - To starożytne pozdrowienie było już dawno
zapomniane przez rodzaj ludzkich. Już tylko oni, relikty, pamiętali tak odległe
czasy, języki, zwyczaje, kulturę.
- An akhna, sawai Klaos - rzekł ze smutkiem. - Widziałeś, co te dzikusy
znowu zrobiły? Ten shaca, ten kot... - Samotna łza pociekła po pozbawionej
emocji twarzy Rafela.
Klaos patrzył na to beznamiętnie. - Oni myślą, że to my jesteśmy
okrutni. Straszą nami małe dzieci, mówią o nas... wampiry - prychnął
pogardliwie. - Ale to oni nie znają umiaru. Niszczą wszystko, co znajdą.
Najwyższy akt miłości, małżeństwo - to tylko polityka. Nie mogę się powstrzymać
- to my jesteśmy dzicy, czy oni? Mówią, że dar krwi to największe
barbarzyństwo. Ale to przecież zawsze jest dobrowolna ofiara, kiedy człowiek
chce żyć, krew nie śpiewa.
- Ale to my jesteśmy dla nich dzicy, bo mamy krew na ustach.
- Taka jest niesprawiedliwość losu. Ze jean li-al’nasaeli de Lachezis.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz