Mały
Książę przybył na planetę B-612, gdy zachodziło słońce. Wpatrywał się jakiś
czas w czerwoną, rażącą oczy łunę, jednak jego myśli skupiały się wokół Róży.
Mały Książę czuł nieznaną rozterkę, lecz na twarzy zachował spokój. Z takim
właśnie opanowaniem ujrzał go po raz pierwszy lotnik, niedługo po rozbiciu się
na pustyni.
Chłopiec
uśmiechnął się, widząc parawan, którym przed wyruszeniem w podróż okrył swą
Różę w obronie przed przeciągami.
– Dzień
dobry! –
zawołał wesoło. Odpowiedziało mu jedynie echo "...obry...obry...". I
cisza. Zaniepokojony, podszedł bliżej.
– Różo?
Czy nie czekałaś na mnie? – zapytał. Dopiero wtedy
ujrzał, że biel osłony chwieje się złowrogo na jednym kołku w podmuchach
wiatru. Mały Książę, nie zwracając uwagi na porozrzucane po ziemi złe nasiona
baobabów, podbiegł do miejsca, które niegdyś zajmowała Róża.
– Różo,
ach, różo! – westchnął głośno Mały Książę, zauważywszy
jedynie dwa czerwone, po bokach zwiędłe, płatki. Zaszlochał chłopiec, unosząc
płateczki swojej ukochanej Róży, jakiej miał już nie ujrzeć, chociaż ją oswoił
i dojrzał do prawdziwej miłości. Wrócił do niej, wciąż przypominając sobie
cenne słowa lisa.
Uklęknął
bezradnie, pozwalając, by wiatr smagał jego złotymi włosami i zielonym
szalikiem, owiniętym wokół szyi. Zapłakał ponownie. Łzy zamoczyły czerwień
delikatnych płatków. Róża odeszła od niego, a może zginęła... Mały Książę rozejrzał
się po malutkiej planecie, jakby z nadzieją…
Zatęsknił
za nią, tą miłością, która pozwoliła mu rozłożyć skrzydła. Odebrana mu została;
wyrwana z maleńkiego serduszka.
Złotowłosy
książę schował twarz w dłoniach, wdychając słodki zapach ostatniej pamiątki,
jaka pozostała po kwiecie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz