Ciemnopopielate chmury przypominały
kłęby dymu. Zasłały sobą całe niebo, nie zostawiając nawet szczeliny, przez
którą mogłoby przebić się słońce. Właściwie od kiedy zamieszkałam w tym
miejscu, zastanawiałam się czasem, czy ono jeszcze istnieje.
Przez
okno wlatywało chłodne powietrze. Wyczuć dało się w nim wilgoć, choć jeszcze
nie padało.
Usłyszałam warczenie samochodu.
Nieczęsto zapuszczano się w tę boczną drogę, otoczoną z dwóch stron przez
długie ściany gęstych drzew i krzewów. Wychyliłam się przez framugę, opierając
ręce na zewnętrznym parapecie. Ciężarówka. Nie mogła mieć innego powodu, żeby
tutaj podjechać, jak przywiezienie mebli Harriet i Adama. Wkrótce z wnętrza
samochodu dwóch mężczyzn wyniosło zafoliowane łóżko. Obserwowałam, jak
gawędząc, nieśli je w kierunku wejściowych drzwi. Następnie przenosili biurko,
później komodę… a z każdym kolejnym meblem ich chęć rozmowy malała, a
zastępowało ją sapanie.
Znudzona
monotonią tego przedstawienia zamknęłam okno. Chwilę potem pierwsze krople
deszczu spadły na szybę, a ześlizgując się z niej, zostawiały długie ślady.
Opadłam na miękkie łóżko, przykryte atramentową narzutą z krótkimi frędzlami.
Oczy szczypały po nieprzespanej nocy, z pewnością były przekrwione. Trudno, będę straszyć przy obiedzie. Zresztą
to mój dom i nic nikomu do tego, jak wyglądam, pomyślałam. Przymknęłam
powieki, jednak nie czułam się zmęczona na tyle, by zasnąć.
Rumor przeprowadzki niósł się echem po korytarzu,
uderzając o drzwi pokoju. Słuchałam szurania i dwóch męskich głosów, przeplatających
się ze sobą w tłumionych przekleństwach i rozkazach. Westchnęłam ze
zrezygnowaniem, zmęczona powtarzalnością dźwięków. Z szafki nocnej wysunęłam
szufladę. Na samym dnie, ukryta pod stosem kolorowych czasopism, leżała
czarno-biała fotografia, pożółkła ze starości. Spoglądała z niej trójka
rodzeństwa, uśmiechając się do mnie z dziecięcą szczerością.
(…)
Gdy wróciłam z dalekiej podróży po wspomnieniach,
zorientowałam się, że rumor na korytarzu ustał. Wkrótce jednak rozeszły się po
nim kroki – drobne i ciężkie. Tak stąpała tylko mama. Zapukała do drzwi
donośnie, jakby robiła to kołatką, po czym weszła bez zaproszenia.
– Obiad na stole – powiedziała,
wetknąwszy głowę do pomieszczenia.
– Już idę – mruknęłam do znikającej już
postaci.
Przyzwyczaiłam się już do jej
obojętności, przeplatanej czasem złością i ganieniem, rzadko dobrym słowem.
Zwlekłam się niechętnie z łóżka.
Szurając kapciami podążyłam w stronę kuchni. Nikogo jeszcze nie było. Zajęłam
miejsce przy stole, to samo od lat. Rozłupałam widelcem prawie idealnie
okrągłego, parującego ziemniaka.
– Cześć, Sophie – przywitała mnie Harriet.
Spojrzałam na nią beznamiętnie, a jej kąciki ust poszybowały w górę. Co jak co,
ale jej uśmiech był najszczerszym, jaki od dłuższego czasu udało mi się
zobaczyć. Na powitanie nie odpowiedziałam. Wróciłam wzrokiem na talerz.
– Sophie! – Ukąsił mnie głos matki. Odpowiedziałam
stukaniem widelca o talerz przy rozdrabnianiu jedzenia.
Nie, nie byłam tak do końca egoistką. Nie chciałam
ich w moim świecie, by nie przeniosły się na nich moje problemy.
– Musicie się do tego przyzwyczaić. – Wyraźnie
widziała potrzebę wytłumaczenia mojego zachowania. Na szczęście mogła je zwalić
na schizofrenię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz