To na pewno tutaj? Pytam w myślach samą siebie, kiedy taksówka zatrzymuje
się pod najokazalszym domem, jaki widziałam w życiu (nie licząc Internetu i
gazet). Przylepiam nos do szyby, ku niezadowoleniu charkającego kierowcy, i
szeroko wytrzeszczonymi oczyma podziwiam widoki. Ba, to właściwie nic, bo
przecież ogrodzenie jest wręcz kolosalne, natomiast sama willa znajduje się
jakieś dwieście metrów w głąb posiadłości. Mimo to widzę nowoczesną
architekturę, ogromne szyby okien, w których odbija się światło słońca i
mnóstwo, mnóstwo drzew. Są nawet dorodne palmy, kiwające się leniwie pod
wpływem ciepłego, letniego wiatru. Cholera, jestem kłębkiem ekscytacji i nerwów
jednocześnie. Z jednej strony mam ochotę wyjść, a z drugiej poprosić
taksówkarza, aby jak najszybciej oddalił się od bogatej, pełnej przepychu alei,
gdzie rosną niczym grzyby po deszczu posesje gwiazd show biznesu i celebrytów,
pyszniących się we fleszach aparatów lub kolejnych romansach. Ulica, odnowiona
zresztą, jest niemalże pusta, ale doskonale wiem, że właśnie znalazłam się w
innym świecie i jeśli zobaczę gdzieś swoich ulubionych aktorów bądź aktorki –
wyskoczę w kosmos ze szczęścia. Jestem szarą myszką ze średnio zamożnej
rodziny. Mam dwadzieścia lat, mam młodsze rodzeństwo i mnóstwo entuzjazmu. Czego
zaś nie mam? Pieniędzy. Z tego tytułu zdecydowałam dodać do gazety ogłoszenie o
tym, że chętnie podejmę pracę w zawodzie opiekunki dla osób starszych. Po
miesiącu czekania straciłam cierpliwość i wzięłam sprawy we własne ręce, tym
razem poszukując dorywczej roboty jako niania. Dziewięć nieudanych prób i jedna
zakończona sukcesem. Swoją drogą, czy to nie podstawa statystyki? Tak czy owak,
usłyszałam w słuchawce to słodkie, błogosławione „zapraszamy na spotkanie”.
Byłam w siódmym niebie, a kiedy okazało się, że będę opiekować się dziećmi
słynnej piosenkarki, co miało oczywiście pozostać na zawsze w sekrecie,
wskoczyłam piętro wyżej i znalazłam się w ósmym niebie. Wywiad przeprowadził ze
mną kamerdyner i gospodyni, nie właściciele, wyczytując szereg pytań,
zapisanych starannie na kartce. Na podobieństwo jury, zapisywali skrupulatnie
coś w notesikach, może i punkty? Szybko złapałam z nimi nić porozumienia i po
kilku dniach zatelefonowano do mnie, abym przyjechała. Państwo XY spędzało
akurat wakacje na Majorce, a tydzień przed ich powrotem miał być moją próbą. Czy się sprawdzę, czy potrafię
wykonywać proste czynności domowe i dzielić uwagę pomiędzy kilkunastoma
rzeczami… Chodziło też o to, żebym poznała tradycje panujące w ogromnej willi,
rozkład pomieszczeń, nawyki żywieniowe całej gwiazdorskiej rodziny, ich
upodobania oraz najczęstsze zachcianki. Było tego mnóstwo, mnóstwo, mnóstwo…
– Wysiadaj, panienko –
rzucił przez zęby gburowaty kierowca, posyłając w moim kierunku groźne
spojrzenie. – Zaraz ktoś zadzwoni na policję i stwierdzi, że jakiś natrętny
fotograf udaje taksówkarza, więc jazda.
Przełykam głośno
ślinę. A może jednak zabiorę się z nim…?
– Dobra – odpowiadam
krótko. – Dzięki za podwózkę. – Wręczam otwartej dłoni kilka banknotów i
otwieram drzwi. Nigdy nie potrafiłam wysiąść z auta z gracją. Po wygramoleniu
się na zewnątrz, nurkuję w bagażniku i rozpoczynam zapasy z ogromną walizką.
– Na Boga, dziewczyno!
– woła niemiły towarzysz podróży i postanawia mi pomóc przed daniem drapaka w
dal. Na szczęście walizka posiada zbawienne kółka. W plecaku grzechoczą upchane
byle jak kosmetyki oraz rozmaite przybory. Poza perspektywą dźwigania klamotów,
zawieszam na przedramieniu torebkę z dokumentami, chusteczkami i całą masą
innych głupot, jakie ma przy sobie każda kobieta. Nim docieram do bramy,
taksówka z piskiem opon znika za zakrętem, a ja, oblana potem przez panujący w
powietrzu skwar, łapię ciężkie oddechy.
Cholera. Naprawdę
tutaj nie pasuję.
Wciskam spęczniałym od
gorąca kciukiem guzik w domofonie. Widząc czarne oczko u góry, nachodzi mnie
irracjonalna ochota, żeby wyjąć z ust gumę do żucia, wyzbytej już z dobrego
smaku, i zakleić kamerę.
– Posiadłość państwa
XY. W czym mogę służyć? – pyta męski głos. Rozpoznaję kamerdynera.
– Z tej strony Melissa
Clark. Właśnie przyjechałam – odpowiadam wesoło. Pierwsze wrażenie jest
najważniejsze.
– Proszę okazać
dokumenty.
Wzdycham ciężko i
opuściwszy walizkę, zaczynam buszować w torebce. Naprawdę musiałam zrobić w niej taki bajzel? Uśmiecham się do
kamery przepraszająco.
– Już, chwilka… –
Macam dłonią rozmaite przedmioty. Miękka paczka papierosów mentolowych (do
wyrzucenia, nim sama zostanę wyrzucona), odświeżający spray do ust, opakowanie
na puder, szminka, szeleszczące chusteczki, długopis, krzyżówki, magazyn,
książka, portfel…
– Mam! – Wyjmuję
tryumfująco dowód osobisty i macham nim.
– Zaraz wyślę dwóch
ochroniarzy. Pomogą ci z bagażami.
– Dziękuję po stokroć!
Faktycznie, brama się
otwiera i po kilku minutach podchodzą do mnie rośli panowie. Przez ich zbyt
poważne miny staję się zakłopotaną, zaczerwienioną dziewczynką, jednak oni bez
słowa przejmują wszystko, co w mam posiadaniu. Jeden z nich bez pardonu otwiera
moją torbę, wyciąga fajki i pyta:
– To pani?
– Eee… nie miałam
zamiaru… ja… możecie to wyrzucić – dukam.
Patrząc w moim
kierunku przez zaciemnione szkła okularów, ochroniarz zgniata pudełko między
palcami i wsadza do kieszeni. Mogę już uciekać?
– Za mną.
Drepczę za
mężczyznami, pełna pokory i obaw. Co najlepszego uczyniłam, przyjeżdżając
tutaj? Miotają mną tak mocne nerwy, że nie zwracam uwagi na piękno otoczenia:
kamienne oczka wodne, alejki z ławeczkami oraz pocięte w wymyślne kształty
krzewy. Na spotkanie na szczęście wychodzi Hugh – podstarzały, ale sympatyczny
lokaj, zajmujący się w willi także sprawami organizacyjnymi.
– Witamy w Starlight
Lane. – Kłania się lekko. – Martin oraz Will zaniosą twoje rzeczy do pokoju
gościnnego. Najpierw oprowadzę cię po całym domu – wyjaśnia spokojnie. Kiwam
zawzięcie głową, chłonąc każde słowo mężczyzny.
Jeśli oczekiwałam, że
wejdziemy po tych bajecznych, pnących się niby ku niebu schodach i przestąpimy
przez drzwi główne, dwuskrzydłowe – byłam w potwornym, potwornym błędzie. Otóż
Hugh prowadzi mnie gdzieś na tyły i wskazuje wąskie, pojedyncze drzwi. I tak
oto przestępujemy próg małego, ciasnego holu, później spiżarni, aż wreszcie
wkraczamy do kuchni, która mogłaby pomieścić dwa mieszkania wielkości takiego,
w jakim się wychowywałam z całą resztą sześcioosobowej rodziny. Zaczyna się
całkiem nieźle. Białe kafelki, stalowe szafy, ogromna wyspa z najlepszą
jakościowo płytą (nie znam się na tym, po prostu podejrzewam), pasujące do niej
barowe krzesła, pięć lodówek, kilkanaście palników, misy ze świeżymi owocami, a
na górze punktowe światła, po kątach rozstawione kredensy ze sprzętem. Kuchnia
jest o dziwo bardzo przytulna, głównie za sprawą dużych okien i spuszczonych na
nie zasłon o prostych wzorach.
– Wow – wykrztuszam.
– Jak już pewnie się
domyślasz, oto kuchnia. W piątki, soboty i niedziele, o ile państwo są obecni,
pracuje tu sztab wykwalifikowanych kucharzy, ponieważ w domu często urządza się
przyjęcia. W resztę dni tygodnia pracuje tutaj Jelena, miałaś okazję ją poznać.
Od tej pory również i ty będziesz się zajmować posiłkami. Musisz w siedem dób
opanować przepisy zawarte w tej książce – wręcza mi opasłe tomisko – nie
zapominając oczywiście o ćwiczeniach praktycznych. Państwo są wymagający, a ich
dzieci wybredne.
– Rozumiem… – Zaglądam
na sam koniec, przerażona ilością stron. Oblizuję dyskretnie wargi, ponieważ
przypominam sobie, że jestem okropnie głodna. W drodze pochłonęłam tylko dwa
suche pączki z różanym, mdłym nadzieniem.
– Za okładkę wsadziłem
plan, dzięki któremu dowiesz się, co gdzie w pomieszczeniu jest. Trzymaj się go
ściśle, zwłaszcza po umyciu naczyń. Staraj się nie mylić sztućców.
– Dobrze…
Później Hugh pokazuje
mi jadalnię, również zdominowaną czystą, elegancką bielą. Nie muszę chyba
dodawać, że jest ogromna i zmieściłaby całą armię wojskową, a stół jest długi
niczym porządna rzeka.
– Porządki tutaj
wykonują pokojówki. Państwo jada śniadania i obiady razem ze służbą, jeśli
zastanawiasz się, dlaczego jest tu tak dużo siedzeń.
Dowiaduję się, że w
posiadłości mieszczą się aż cztery salony. Pierwszy, największy, służy
przyjmowaniu gości i ma parkiet (taki do tańczenia, hurra!), w drugim
wypoczywają państwo wraz z dziećmi, trzeci jest połączony z profesjonalnym
salonem gier, a czwarty – najmniejszy – jest przeznaczony dla pracowników
posiadłości, co najwyraźniej oznacza, że w swojej sypialni nie znajdę własnego
telewizora. Podczas zwiedzania czuję się jak w programie MTV, tyle, że nie ma
kamer ani oprowadzającej po włościach gwiazdy. Czuję się zdominowana przez
bogate przestrzenie, obrazy, rozmaite rzeźby, przepiękne wyposażenie, drogie
dywany, po których trzeba uważnie stąpać. Zachwycają mnie stylowe kominki,
klimatyczne i dodające uroku. Same żyrandole to prawdziwa poezja – ten wiszący
w holu został złożony z kilkudziesięciu tysięcy kryształów, jeśli wierzyć
kamerdynerowi. Hugh opowiada o dwóch basenach, kilkunastu pokojach, gabinetach
i gościnnych sypialniach. Niestety do większości z nich nie będę mieć dostępu.
Prywatne studio nagrań pani X i pracownia pana Y, pisarza i aktora, są ukryte w
głębi domu. Na szczęście lokaj pokazuje mi muzeum poświęcone piosenkarce, które
zapewne ma wzbudzić we mnie jeszcze większy respekt i uległość. W muzeum
nieustannie słychać najsłynniejsze hity artystki, w wysokich gablotach są
rozmieszczone płyty winylowe, statuetki, fotografie z czerwonych dywanów,
portrety oraz pamiątki za czasów rozkwitu sławy. Urzeczona, wpatruję się we
wszystko jak sroka w gnat. Oczywiście pomieszczenie jest o wiele mniejsze niż
pozostałe i zaciemnione.
– Kochamy ją wszyscy –
mówi o chlebodawczyni Hugh. Słyszę w jego głosie nutkę dumy. – Wspaniała
persona.
– Jestem jej fanką od
wielu lat – odpowiadam, by zarobić kilka dodatkowych punktów. Chyba mi się to
udaje, zważywszy na rozanieloną twarz mego nowego mentora.
– Nie można nie
uwielbiać tak wielkiego, prawdziwego talentu – wzdycha. Przez moment wydaje mi
się, że ociera z kącików oczu łezkę poruszenia. Jeżeli dla każdego domownika
pani X jest kimś na kształt Boga, czekam na jej łaskę lub niełaskę. Tak czy
owak, porzucam czarne myśli, by powrócić do zachwytów nad wszelkimi
rozmieszczonymi tu i ówdzie bibelotami. Patrząc na piękne fotografie
piosenkarki, muśnięte raczej dłonią (kursorem?) doświadczonego grafika
komputerowego, zastanawiam się, jak wyglądać będzie na żywo. Niższa czy wyższa
niż na scenie? Miła i słodka niczym z wywiadu dla prestiżowej telewizji, czy
wręcz przeciwnie – żmijka, jakiej woda sodowa już dawien dawno uderzyła do
głowy? Wszak żadną tajemnicą nie było dla człowieka dwudziestego pierwszego
wieku, że gwiazdy uwielbiały rozgłos i skandale, a ich osobowość przedstawiona
w gazetach daleko mijała się z tą prawdziwą. Czy ty, pani X, również posiadasz
dwie twarze?
Przesuwam palcem po
szybce, za którą została umieszczona platynowa płyta.
– Ach! – Hugh odrywa
moją dłoń. – Zobacz, jaki ślad zrobiłaś!
Wbijam wzrok w tłusty odcisk i, nieco zbita z
pantałyku, wybucham nerwowym śmiechem. Tak, z całą pewnością nabawię się tutaj
arytmii serca!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz