Hej! Chciałam
tylko zwrócić uwagę, że ten tekst jest luźno powiązany z moim lutowym
opowiadaniem, tak więc jak by kogoś interesowała geneza Cichych Zabójców, to
zapraszam do mojego opowiadania o właśnie takim tytule :)
Słońce
powoli chyliło się ku zachodowi, jego ciepłe promyki rozświetlały usianą
kwiatami łąkę. Nieliczne chmury na niebie mieniły się dziesiątkami barw,
kłębiąc się w przeróżnych kształtach... Po wzgórzach biegła dziewczynka,
roześmiana dziesiąciolatka. Hop! Chyc-hop! Sprana, szara sukienka ledwo sięgała
jej do kolan, a przy tych niekotrolowanych podskokach unosiła nawet się wyżej.
Jednak dziewczynka się tym nie przejmowała. Po co? Była sama. Zupełnie sama.
Czuła to tak samo, jak czuła wiatr we włosach - zewsząd omiatały ją podmuchy
samotności.
Zatrzymała
się na chwilę - jej długie, srebrne warkocze zakręciły się i tylko przez chwilę
zwisały swobodnie. Nasyciwszy się widokiem doliny, dziewczę pobiegło dalej,
potrząsając drewnianą włócznią. Koraliki na talizmanie zapętanym tuż pod grotem
rozbrzmiały dźwięcznie, nadając swojej właścicielce dziwaczny rytm. Hop!
Hop-chyc! Ho-hop-ho-chyc!
Biegła
coraz szybciej, coraz silniej, coraz dalej. Koraliki podskakiwały, warkocze
furkotały, bose stopy głucho odbijały się od podłoża, oczy świeciły
młodzieńczym blaskiem. Melodia biegu niosła się po pustej wyżynie... Hop-hop!
Napięcie
sięgnęło zenitu. Z oczu dziewczyny trysnęło białe, oślepiejące światło. Nikt
nie miał prawa wiedziceć, co się stało - cóż, w końcu i tak nikogo tam nie
było... Zamiast kruchej dziewczynki po wzgórzach galopował ciemnosiwy koń,
którego dosiadała naga, koścista kobieta...
Chwila.
To
nie był jeździec i jego rumak, lecz jedność - chyże końskie nogi niosły tułów,
który miast kończyć się szyją i głową, przechodził w ludzki kręgosłup, ludzkie
ciało. Po plecach spływała srebrna masa, coś pomiędzy grzywą a włosami.
Centaur.
Dziki
wrzask rozdarł powietrze - odgłos szarżującego wojownika. Końskie kopyta
uderzały o ziemię coraz szybciej, kłus, galop, cwał! Koraliki na włóczni
pobrzękiwały...
Zielone,
świetliste wzgórza gdzieś znikły -
zastąpiły je szare, skaliste ściany gór.
Centauryda
biegła, czas przemijał. Nikogo nie było - gdyby jednak komuś udało się dojrzeć
tę ludzką twarz, dostrzegłby, że płacze.
-
I co? Co mówiła? Co powiedziała szamanka? - Wokół Shirrkhez dość natrętnie
podskakiwał mały chłopiec.
-
To nie sprawy dla ciebie, Mer - rzuciła, głaszcząc syna po główce. - Jesteś
jeszcze za młody. - Wzdrygnęła się w myślach, mając na uwadze okropieństwa, o
jakich mówiła szamanka w transie. To były sprawy przeznaczone dla wojowników, a
nie dla dzieci.
Nagle
ktoś przytulił ją w pasie. Kobieta poddała się pieszczocie, wszechogarniający
zapach świeżej trawy mówił jedno - to był jej mąż. Jej ukochany. Kohl.
-
Chodź - szepnął jej tym swoim przepełnionym troską głosem. - Szamanka jeszcze
czegoś chce od ciebie. - Ścisnął mocno jej rękę i pociągnął Shir w stronę
namiotu - kompleksu świątynnego ku czci Ejres, bogini wojny i pokoju. Kobieta
posłusznie poszła za nim, jednak rzuciła Merowi ostatnie, wiele mówiące
spojrzenie. Nie wychylaj się. Nic nie
rób, dopóki nie wrócę. Miała nadzieję, że chłopcu nie wpadnie do głowy nic
głupiego - tutaj, w środku zimy, za każdym rogiem czychało niebezpieczeństwo.
Wszędobylska obecność kapłanów Ejres niczego nie ułatwiała - ta bogini nie
znała litości. Mimo, że była pomocna, nie można było jej ufać.
Shirrkhez
dogoniła Kohla i przytuliła się do niego. Nie była przyzwyczajona do takich
chłodów - wychowała się w ciepłej, ludzkiej wiosce, z dala od tych mroźnych
gór. Niestety, musiała stamtąd odejść... W zamyśleniu pokręciła głową. Nie, to
nie był czas na wspomnienia. Teraz musiała działać. Czego szamanka mogła od
niej chcieć?
Kiedy
weszli do namiotu, pierwszą rzeczą, jaka rzuciła się w oczy kobiecie, był dym.
Duszący, słodki zapach palonych ziół atakował wszystkie zmysły. W tym zaduchu
Shir ledwie cokolwiek widziała.
-
Ejres ma dla ciebie mały prezent - po ogromnym namiocie przetoczył się niby
grom głos szamanki. Coś uderzyło kobietę w środek czoła... Potem nie czuła już
nic.
Wszystko było takie rozmyte... Ale
Shirrkhez rozpoznawała to miejsce. A raczej kojarzyła miejsce, które kiedyś się
tu znajdowało. Bo teraz - całe spalone i pełne trupów - było tylko końcem
świata. Wśród zmasakrowanych zwłok płonęły ogniska, a ludzie bez ust siedzieli
i krzyczeli ku chwale swoich dzikich bogów.
-Znasz to miejsce, prawda? - Kobieta aż
podskoczyła z zaskoczenia. Dźwięk pochodził z nikąd, był jedynie potężnym echem
rozbrzmiewającym wszędzie naokoło. Dźwięki bolały tak mocno, że Shirrkhez
zasłoniła uszy, przyciskając do nich dłonie z całych sił, i skuliła się, jak
najbardziej mogła. Jednak ból nie znikał.
- Wiem, że znasz ludzi, którzy tu leżą.
Właśnie dlatego twoje odejście było konieczne - głosy także nie znikały... -
Ale pamiętaj, że to ja jestem twoją matką. Nie jesteś człowiekiem. Jesteś
centaurydą. Twój mąż jest centaurem. Twoje dziecko nim jest. - Teraz Shir
pamiętała. Przypomniała sobie tamten dzień... Kiedy ze swoją dziecięcą włócznią
uciekła, by nigdy nie wrócić. Znalazła nowy dom w górach, a te dały jej
zapomnienie.
- Widzisz, co tu się stało? To nie wynik
wojny, której dokonasz. To skutek pokoju. - Shirrkhez mogła tylko słuchać. - To
wyzywanie, które musisz podjąć. Trzeba pomścić tę wioskę. Ty to zrobisz. Bo
inaczej...
Wizja
się zmieniła.
Teraz była w tym dobrze w tak dobrze jej
znanym kompleksie świątynnym, tylko... Coś było nie tak. Może to wszechobecny
ogień dawał takie wrażenie, a może...
Na środku głównego namiotu siedział Mer.
Uśmiechał się do niej, śmiał się tak niewinnie, nieświadomy grożącego mu
niebezpieczeństwa...
Wokół świszczały strzały, końscy
wojownicy tratowali wrogów na swej drodze. Krew tryskała. A Mer się tylko
śmiał.
- Bo inaczej to twój syn wypełni twoje
przeznaczenie.
Samotna
centauryda stała na wzgórzu. Swoimi błyszczącymi oczyma przeczesywała dolinę
przed sobą. Nie czuła żadnych zwierząt, nawet owady znikły z tej łąki.
Westchnęła. Nie zwiastowało to dobrze...
Jednak,
oprócz łąki, w dolinie znajdowała się wioska. Shirrkhez dobrze ją znała... Ale osoba stojąca na wzgórzu nie
była Shirrkhez. Była wojowniczką.
Centauryda
zaryła kopytem w ziemię, uniosła w powietrze włócznię wodza. Na jej krzyk
wszędzie dookoła jęli pojawiać się końscy wojownicy, gotowi do ataku. To był
jej dzień.
Starała
się nie myśleć o Merze, który został zakładnikiem w Świątyni Ejres, przyuczany
przez szamankę i kapłanów tej bezlitosnej bogini. Starała się nie myśleć o
mężu, który zaginął, kiedy przed dwoma laty zdradziła mu swoje świątnynne
majaki.
Zaczęli
szarżować. Dziki okrzyk wypełnił dolinę, okrzyk przerażenia i krwi. Oj, tego
dnia dużo się jej poleje...
Shirrkhez,
jako przywódczyni, pierwsza wpadła do wioski. Szalonym cwałem gnała po boleśnie
znajomych jej uliczkach, szukając choć jednej rzeczy, która mogłaby ją
uratować. Wszystko dookoła było już spalone. Cisi Zabójcy zniszczyli
wszystko... Szalała.
Przypominała
sobie coraz więcej, wszystkie chwile z dzieciństwa. Ognisko, na którym co roku
było pełno dzieci, niewielkie stado owiec należące do jej rodziny, wioskowa
znachorka i jej mąż-staruszek, podziemna kryjówka...
Kryjówka?
Centauryda zatrzymała się, zaskoczona. Czemu wcześniej o tym nie pomyślała?
Czemu wcześniej nie pamiętała o miejscu, gdzie może było jeszcze coś od
ocalenia?
Zaczęła
iść stępem w kierunku domu znachorki. Dookoła centaury śmigały, dobijając
rannych i walcząc z dzikimi ludźmi, które tak potraktowały tę małą pasterską
wioskę. Dotarła do niewielkiego domku na obrzerzach wsi. Weszła do środka,
stukając kopytami o utwardzoną podłogę. Dokładnie wiedziała, gdzie należy
szukać, żeby znaleźć klapę w podłodze. Oczywiście, było za mało miejsca -
Shirrkhez skupiła się i już po chwili stała w zupełnie ludzkich kształtach,
odziana jedynie w zwiewną, szarą sukienkę. Skuliła się i wskoczyła do kryjówki.
W
środku paliło się niewielkie światło, wystarczające, by nie zwariować z
ciemności, jednak stanowczo za małe, by cokolwiek w nim dojrzeć.
-
Shira? - wątły głos starca był dokładnie tym, czego kobieta potrzebowała. Tak.
Takie kiedyś nosiła imię. - Wiedziałem, że do nas wrócisz, córko przeznaczenia.
Wiedziałem! Uratujesz nas! - bezbrzeżna radość i ulga w jego głosie dogłębnie
raniły kobietę. Nagle zrozumiała, co
musi zrobić... Takie było jej przeznaczenie... Takie było przeznaczenie ich
wszystkich. Uniosła rękę do krawędzi włazu, starając się wymacać swoją
włócznię; cały czas patrzyła się starcowi prosto w oczy, przyzwyczajając się do
ciemności. Skądś znała to spojrzenie, te brwi... Kiedy w końcu zacisnęła dłonie
na chłodnym drzewcu, Napięła mięśnie ręki, łamiąc o krawędź klapy oręż o wiele
za długi, by używać go w tak małych pomieszczeniach.
Nie
chciała, żeby starzec czuł ból. Króciuchną, półmetrową włócznię wbiła mu prosto
w serce. Martwe oczy Kohla patrzyły się na nią w niemym oskarżeniu, ale już
było za późno.
Wybiegła
z tajnego tunelu i domu Znachorki, w pośpiechu wracając do ciała centaurydy.
Galopowała, wywijając krótką włócznią. Od niechcenia zabijała Cichych
Zabójców... Oni nic jej nie mogli zrobić. Nie śniła. Nie marzyła. A Cichy
Zabójca zabija we śnie.
-
Ejres! - krzyknęła w niebo. - Wypełniłam twoje zadanie! Daj mi w końcu żyć!
Strzała
musnęła przedramię Shirrkhez. Trew tryskająca we wszystkie strony sprawiała, że
dookoła robiło się coraz chłodniej... Centaury się zarzymywały, Zabójcy za
dotknięciem czerwonego płynu mdleli, a ich ciała wątlały i wracały do
normalności: na powrót widać było kontury ust, a paznokcie łagodniały. Dlatego
właśnie Shirrkhez była dzieckiem przeznaczenia, dlatego Ejres jej porządała...
Kolejna
strzała trafiła centaurydę prosto w serce.
Kiedy
Shirrkhez była jeszcze mała, spotkała kiedyś na łące starca, męża wioskowej
znachorki. Człowieka, który widział w niebie przyszłość. “Niebo to odbicie
życia”, mawiał. Egzystencją nazywał kolor czerwony, a niebo tego dnia było
żółte. To źle. Żółty był dla niego
kolorem śmierci. Zdradził jej wtedy wszystko...
-
Jakich znasz bogów? - spytał się na sam początek.
-
Nie wiem... - odparła cicho, przestraszona.
-
Ludzie wymieniają wiele imion, ale tak naprawdę istnieje tylko jeden - rzekł
starzec, zupełnie niezrażony. - Ejres, bogini wojny i pokoju. - Zaczął splatać
historię niczym bajarz lub bard... - Ejres jest bezlitosna. Mimo to kocha
wszystkie ludy... A zwłaszcza swoje dzieci, centaury. Ta bogini jest
kolekcjonerką talentów. Całe życie goni za swoim bratem Przeznaczeniem,
próbując go dosięgnąć i zniszczyć. Ale mimo to go kocha. Widziałem ją kiedyś...
- mężczyzna uśmiechnął się do swoich wspomnień. - Kiedy się uśmiecha, w
powietrzu czuć słodycz. Ale nie ufaj ani jej, ani jej kapłanom; to bogini
nieznająca pojęcia sprawiedliwości. - Pogładził dziewczynkę po srebrnej główce,
rzucając jej ojcowski uśmiech.
-
A jak wygląda centaur? - zapytała dziewczynka, śmiejąc się.
-
To pół koń, pół człowiek - odparł starzec. - Z pewnością kiedyś takiego
spotkasz... - w jego głosie pobrzmiewała ledwo wyczuwalna nutka smutku. Ale
Shira tego nie usłyszała. Zauważyła natomiast, jak jego twarz stężała i
przybrała na surowości.
-
Posłuchaj mię uważnie, dziecko - ukucnął, by spojrzeć dziewczynce prosto w oczy.
Shira była przerażona. Chciała się cofnąć, ale starzec położył jej rękę na
ramieniu.
-
Po pierwsze, jesteś dzieckiem przeznaczenia. Nie urodziłem cię, oczywiście, ale
masz moje wsparcie. - Starzec przełknął ślinę i rozejrzał się, sprawdzając, czy
nikt go nie podsłuchuje. Był to zbędny gest; wyczuwał poprzez Shirę, że poza
nimi nikogo tu nie ma. - Twoja krew przynosi pokój. To zaklęcie, jakie na
ciebie rzucono, kiedy się urodziłaś. Nie zapominaj o tym. Każdy możliwe
znaczenie tych słów się sprawdzi.
Starzec
przerwał na chwilę, zbierając myśli.
-
Po drugie, przyjmij błogosławieństwo mojej siostry. Tak jak mówiłem, jest
bezlitosna... Ale ty jesteś jej talentem. Po trzecie... Jeszcze się spotkamy,
lecz będę dla ciebie kimś innym.
Dziewczyna
pokiwałą głową; nic z tego nie rozumiała. Starzec uśmiechnął się.
-
Wiesz co? Kiedy niebo było jeszcze spokojne, ludzie żyli w pokoju. Twoim
zadaniem jest przywrócić ten stan. W swoim czasie zrozumiesz, co musisz zrobić.
Od kiedy powstałem, widzę w niebie przenzaczenie i burzę niebiosa. - Pstryknął
Shirę w czoło; ten prosty gest wywołał u niej zawroty głowy.
-
Od dziś jesteś Shirrkhez - szepnął jej do ucha.
Odwrócił dziewczynkę w stronę gór, plecami do
wioski.
-
Dziadku? A jak ty naprawdę masz na imię? - zapytała się tylko dziewczynka.
-
Nemezis. A teraz biegnij!
Więc
tak to jest zabić boga przeznaczenia - pomyślała Shira, patrząc się na krew
wypływającą jej z klatki piersiowej. Nawet nie czuła strzały, która utkwiła w
jej ciele.
Niebo
grzmiało - Ejres się cieszyła. Cóż, przynajmniej było spokojnie... Już nikt nie
będzie widział w nim przeznaczenia; Mer był wolny.
Umarła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz