Egzystencją nazywał kolor
czerwony, a niebo tego dnia było żółte. Zazwyczaj królował na nim błękit, ale
właśnie tego dnia było żółte. Żółte jak... Jak co? Jak forsycja kwitnąca w
kwietniu chociażby. Nawet słońca nie dało się na nim dostrzec, zlewało się w
jedno z oceanem żółci. Drzewa w tej oślepiającej jasności wyglądały zupełnie
inaczej niż zwykle. Miały kolor brązu, a nie zieleni, jakby jesień przyszła
tego roku wcześniej. wszystko wydawało się inne niż zazwyczaj.
Jednak on zawsze uważał, że to
czerwony oddaje pełnię życia. Nie niebieski, nie żółty, ale właśnie czerwony.
czerwony był zapowiedzią przygody, zapowiedzią tajemnicy, zapowiedzią lepszego
jutra... No i w końcu był też kolorem krwi. A krew równa się egzystencji,
prawda? Jeżeli po przecięciu skóry danej osoby nie płynie krew, to znaczy, że
nie żyje, tak? A jeżeli ktoś straci szkarłatnej posoki bardzo dużo, może
umrzeć. krew więc oznacza życie. Życie, ból i cierpienie. przecież każda rana
boli, często leci z niej krew. czerwony to również kolor królów. Władcy od
zawsze specjalizowali się w zadawaniu bólu bezimiennym masom i żyjąc na ich
koszt. podkreślali to właśnie szkarłatem. Szkarłatne obicia tronów, szkarłatne
peleryny, nawet sprowadzane z Włoch dojrzałe pomidory miały czerwony kolor.
Uwielbiał patrzeć na zachodzące
słońce. Na krótką chwilę niebo stawało się wtedy czerwone, jakby płakało krwawymi
łzami. Żaden inny kolor nie miał takich właściwości, jak czerwony. Szary? Nijaki.
Nie rzuca się w oczy, a czerwień wręcz krzyczy i przyciąga do siebie uwagę! Zielony
nie ma niczego wspólnego z ludźmi. Ludzie nie mają chloroplastów, ich ciała nie
są barwy szmaragdu. Czarny? Czarny to noc, cień, chłód. Zupełne przeciwieństwo
życia. Biały? Oślepia oczy. Różowy? Zbyt jaskrawy, niepoważny. Nie ma z niego
żadnego pożytku.
Tak więc czerwony to
egzystencja. Czerwony to życie.
Karina zawsze go wyśmiewała, na
co on uśmiechał się wyrozumiale. Mogła go nie rozumieć – i nie rozumiała. Jego
umysł opętały zwodnicze idee, marzenia, które nie mogły się nigdy ziścić. nie
przejmował się tym jednak. Jej opinia nie liczyła się aż tak bardzo. Była w
końcu tylko prochem na wietrze, marnym pyłem, niczym więcej. Przemijała wraz z
biegiem czasu i upływem wody w rzece. On trwał, niezmienny, mając niebo koloru płatków
forsycji za towarzysza.
Ludzie się zmieniali, on wciąż
pozostawał niezmienny. Taki sam. Samotny – a właściwie to nie do końca.
Przecież miał przyjaciół, prawda? Idee. Nieskazitelnie czyste niebo. Powietrze.
Czerwień, kolor egzystencji, który tak sobie upodobał. Nie był sam, choć z
ludzkiej perspektywy wyglądało to inaczej.
Przecież był bogiem, a bogowie
zawsze są sami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz