Jest
to kontynuacja, czy też może raczej właściwe rozpoczęcie
historii opublikowanej tutaj w sierpniu.
Niewysoki człowieczek
otrzepał się z kurzu i z czymś na granicy zdumienia i
niedowierzenia na twarzy rozejrzał się dookoła.
Teoretycznie, wszystko było
w porządku. Słońce zachodziło, oświetlając wszystko ciepłymi
promieniami - dokładnie tak, jak powinno było zachodzić o godzinie
cztery po dwudziestej w Nowym Jorku (zegarek śpieszył się co
prawda o dwie minuty).
Trawa też była zupełnie
normalna - zwykła łąka, jaką można było spotkać na każdej
wsi, chociaż nie miał pojęcia, jaki gatunek trawy: ni to
kostrzewa, ni tymotka… Cóż! Ciało nie te, nie ta pamięć… Ale
z całą pewnością miejsce, w którym się znajdował, było
zupełnie normalne.
Tylko jak on tu, do licha,
się znalazł?!
Emil Leon Post doprawdy nie
miał zielonego pojęcia. Jeszcze przed chwilą siedział w swoim
gabinecie, a teraz - teraz był tutaj. I zupełnie mu się to nie
podobało.
Raz jeszcze rozejrzał się
dookoła, już nie bardzo licząc na powrót do bezpiecznego Nowego
Jorku. Wszędzie dookoła były tylko dziko obrośnięte wzgórza,
nynie na wschodzie widać było górskie grzbiety, jednak… gdzieś
tam w oddali - mniej więcej na południowym wschodzie - majaczyły
nieco jaśniejsze trawy, mogące być polami, a także widmo
zabudowań. Chociaż kto wie, kto wie... może to ino mgła. Mimo
swoich wątpliwości Post raczej nie widział innego wyjścia, tak
więc chrząknął, poprawił surdut i dostojnym krokiem - na tyle,
na ile pozwalały na to nierówności gruntu - ruszył w stronę
domniemanej wioski.
Po pierwszym szoku matematyk
zaczął się odnajdywać w nowej sytuacji. Oczywiście, na tyle, na
ile to było możliwe. Swoim analitycznym umysłem nie był w stanie
pojąć tego dziwnego skoku przestrzennego. Jedynym w miarę
logicznym wyjaśnieniem wydawał się mu zanik pamięci - jednak
jakim cudem mógłby stracić wspomnienia tak, by “obudzić się”
o tej samej godzinie, i - wybacz, Jahwe Wszechmogący! - w tym samym
odzieniu? Rozglądając się dookoła, Post miał wrażenie, że
skądś zna miejsce, w którym owym dziwnym zrządzeniem losu się
znalazł. Chodziło tu o wspomnienia sprzed wyjazdu do Nowego Jorku,
kiedy to cała rodzina uciekła; będąc bądź co bądź żydowską,
bała się pozostać w Europie. Tak. Okoliczne łąki były bardzo
podobne do tych w okolicach rodzinnego Augustowa… Dla naukowca
stanowiło to raczej powód do niepokoju niż radości - od śmierci
Piłsudzkiego ten kraj był równie dziki co hitlerowskie Niemcy.
Po paru minutach marszu Post
dostał zadyszki. Dzikie łąki zdecydowanie nie miały wiele
wspólnego z równym chodnikami amerykańskich miast, a naukowiec
zdecydowanie nie należał do amatorów wysiłku; mimo to coraz to
silniejszy chłód motywował go do działania.
Kiedy ostatnie czerwone
promienie słońca majaczyły na horyzoncie, Post wdarł się do
wioski. Czy też może raczej tego, co z wioski zostało… Porządne,
kamienne domy stały nienaruszone, jednak wszędzie było widać
ślady zniszczenia. Wybrukowana droga wyglądała na od dawna
nieużywaną, a wcale rozbudowana architektura miasta stanowiła cień
dawnej świetności… Wioskę zapewne nawiedziło coś pomiędzy
pożarem a zarazą. Smutny widok - gdzieniegdzie widać było resztki
spalonych drewnianych domów, a na ulicach leżały wysuszone przez
wiatr kości.
Emil Post patrzył na to z
niedowierzaniem. Co się tu musiało stać? Pogrom Żydów (nie nie
nie Jahwe nie!) czy innego Bogu ducha winnego narodu? A może… A
może to Rosja? Tam ponoć było jeszcze gorzej…
Ale cokolwiek to było,
skończyło się dawno temu, i teraz Post był tu jedyną żywą
duszą. A przynajmniej tak się czuł. Nagle zdał sobie sprawę z
opcji, której do tej pory nie podejrzewał. Może to tylko śnienie?
Rozejrzał się dookoła.
Jak na sen, wszystko zdawało się bardzo dokładne, bardzo wyraźne.
Był nawet nieco pod wrażeniem wytworów własnego umysłu. Nie
wiedział, że przechowuje w głowie tak piękne, kompletne obrazy!
Krwiście czerwone niebo na zachodzie tylko dodawało upiorności tej
dawno temu zgładzonej wiosce i dziewiczym polom...
Kręcił się wokół
własnej osi, przyglądając się z zachwytem tym sennym (oby oby
oby) krajobrazom. Nagle udzielił mu się klimat tego miejsca. Ku
swemu zaskoczeniu, roześmiał się w głos karykaturalnym śmiechem
szaleńca. Co on tutaj w ogóle robił?
Z następnym obrotem wokół
własnej osi Post dojrzał coś, co go uspokoiło. A może raczej
zmroziło. Wprost od strony zachodzącego słońca zmierzała ku
niemu samotna postać. Nawet, jeżeli to był tylko sen, głupio było
Postowi w tym śnie okazać się wariatem. Cóż by było, gdyby
sennie przekonany o własnym wariactwie obudził się przesiąknięty
tą myślą? Tak więc Post opamiętał się i spróbował sprawić
wrażenie nieco zagubionego, acz poważanego naukowca, za jakiego
miał się na jawie.
Jakimś dziwnym trafem w
mgnieniu oka owa tajemnicza postać znalazła się tuż przed nim.
Dzięki temu był w stanie dojrzeć swą towarzyszkę w całej jej
okazałości. Jego oczom ukazała się pulchna trzydziestolatka z
burzą włosów na głowie, odziana w czarną… suknię? Było to
coś pomiędzy suknią dzienną a wygodnym strojem myśliwego, jakie
Post miał niegdyś okazję widywać. Stanowiło to połączenie
doprawdy ekscentryczne, kojarzące się raczej z inną epoką, inną
modą.
- Będziesz tak stał i się
gapił? - ni stąd, ni zowąd kobieta go ofuknęła. - Niegrzecznie
tak spozierać na obcych, to nawet ja wiem…
-Ale… - Post poczuł się
zmieszany. To, że zwracała się do niego per “ty” było jeszcze
do przełknięcia. Ale jak to tak, żeby własny sen - zwłaszcza w
tak prostackiej formie! - uczył go zasad dobrego wychowania? -
Przecież śnię...
- A czemuż waćpan tak
sądzi? - Spojrzała na niego spode brwi.
No właśnie, czemu? Post
rozejrzał się wokół, próbując znaleźć choć jeden dobitny
dowód. A widział ich pełno. Pusta wioska, nie pasująca swoją
pustką do żadnego istniejącego miejsca na ziemi. To, że zachód
słońca się tak bardzo ociągał. Dziwaczny strój jego rozmówczyni
(kto w końcu by coś takiego na siebie włożył?). Fakt, że Post
rozumiał obcą - bez wątpienia władającą którymś z języków
Słowiańszczyzny - mimo że odkąd trzydzieści cztery lata temu
wyjechał z Polski, niemal całkowicie zapomniał tamtejszy język…
Aż w końcu trafił na
sprawę niezaprzeczalną.
- Mam obie ręce - rzekł
triumfalnym głosem. To było coś!
- Och, ja też. -
beznamiętny ton kobiety był nieco irytujący. Ignorantka. -
Rzeczywiście, masz rację. Wszak na jawie wszyscyśmy jednoręcy, i
jednonodzy przy okazji też. Ale za to mamy cztery nosy. Coś
pomyliłam?
- Nie rozumiesz...
- Nie. - Spojrzała na niego
wyczekująco.
Czemu on się w ogóle
kłócił? Czyżby tak bardzo potrzebował wiary w siebie, że
potrzebował udowadniać swoje racje losowym sennym zjawom?
- Ja nie mam ręki. Kiedy
miałem jedenaście lat, straciłem ramię w wypadku!
Ale ona wciąż mu nie
wierzyła. Widział to w jej spojrzeniu.
- A może to wcześniej
śniłeś? Może dopiero teraz się obudziłeś? Skąd ci sądzić
rzeczywistość?
Post oniemiał. Poruszał
ustami jak ryba, którą wyciągnięto z wody; próbował wydobyć z
siebie jakikolwiek dźwięk, jednak po chwili zmienił zdanie. Poddał
się. Kiedy się obudzi, zapewne będzie w stanie wyciągnąć z tego
jakieś wnioski.
- Wybaczy panna, nie
przedstawiłem się. - Ukłonił się, na ile pozwalało mu na to
wymęczone ciało, zdejmując swój ulubiony cylinder. - Emil Leon
Post, wykładowca City College of New York. A panny godność? Także,
skoro to nie sen, rozsądnie byłoby założyć, że znajdujemy się
gdziekolwiek. To Polska? - Uśmiechnął się przepraszająco.
- A mówią, że to ja co
chwilę jestem kim innym… - kobieta mruknęła pod nosem. - Więcej
słówek żeś nie miał? Tytułów jak król czy diuk inny macie. Ja
żem prosta baba jest, Ertka mnie zwą. - Zrobiła sobie przerwę,
chrząkając w sposób bardzo dobitny. - I tak, rację masz, na tę
wioskę kiedyś “polska” mówiono, bo poza polami już nic tu nie
było. Tylko góry na wschodzie - Okaryny. - Kiedy kobieta się
zamyśliła, znikł jej z oczu taki dziwaczny błysk szaleństwa.
Mówiła też nieco inaczej… - Kiedyś planowano wyprawić się za
góry, dlatego ta wioska na końcu świata jest taka duża. Jak na
wioskę na końcu świata, oczywiście. W sumie to nawet małe
miasteczko, tylko od wieluset lat nikt poza rolnikami tu nie
mieszkał. A po Rzezi wszyscy bali się tu zapuszczać, zupełnie żem
nie rozumiem, czemu. To, że nagle jednego dnia wszyscy zostali
zaszlachtowani przez tajemniczych przybyszów z gór jeszcze o niczym
nie świadczy, to zupełnie bezpieczne miejsce!
Postowi trudno było się
nie zgodzić z tak odważnym stwierdzeniem. Przyszła mu też do
głowy zupełnie nowa myśl.
- Skoro to nie sen, to czemu
stoimy na środku drogi? Nie wygodniej byłoby gdzieś się schować,
chociażby przed chłodem? - Jeśli
nie przed owymi tajemniczymi góralami,
dodał w myślach.
Ertka podniosła do góry
wskazujący palec, zezując nieco. - Świetny pomysł! Chodź,
wcześniej znalazłam akuratną chatę… - Ku kompletnemu
zaskoczeniu Posta (a był on zaskoczony już po raz szósty dnia
tego), chwyciła go za rękaw surdutu i pociągnęła w stronę
górującego nad resztą wioski centrum. Kondycja młodej wieśniaczki
miała się wcale dobrze, jednak Post nie mógł tego powiedzieć o
swojej. Ale nie protestował. Jeśli to sen, wszystko się prędzej
czy później wyjaśni.
W środku było przyjemnie
ciepło. W oknach wisiał niemal nienaruszony przez mole materiał
(zapewne dzieło Ertki), a w kominku przyjemnie trzaskał ogień.
Niestety, to wszystko, co można było dobrego o nowej siedzibie
powiedzieć. Podłoga była wyłożona zimnymi kamieniami, a za łoże
służył stóg siana. W dodatku w podłodze ziała dziura śmierdząca
stęchlizną. Post nie liczył, że to była spiżarnia, raczej
schron pełen kolejnych kości. Nie ruszało go to, już nie. W
ścianach, oprócz okien, było parę wnęk zapewne pełniących
funkcję szafek.
Dzięki niech będą Ertce,
na ogniu wesoło bulgotała smakowicie pachnąca potrawka. Matematyk
obiecał sobie, że jak tylko się obudzi, to zje porządną kolację.
Gertrude pewnie na niego czeka, czemu w ogóle zasnął w tym
cholernym gabinecie? W dodatku czuł się potwornie zmęczony. Nie
sądził, że we śnie to możliwe…
- Wciąż uważasz że to
sen, prawda? - Ertka spojrzała na niego zaskakująco obecnym
wzrokiem. Nie odpowiedział.
Westchnęła.
- Jeśli to sen, to co
według ciebie mamy zrobić? Podbić świat? Znaleźć księżniczkę?
Bogactwo?
- Świata nie da się
podbić, a przynajmniej ja tego nie dokonam. Nie inaczej niż moją
matematyką - odpowiedział. Całą swoją uwagę skupiał na
fakturze podłogi. - Swoją księżniczkę już mam, Gertrude mnie
kocha. A i niepotrzebne mi insze bogactwo niż bogactwo umysłu,
złota zaś potrzebuję tylko tyle, by moja kochana Phyllis mogła
się wychować w warunkach ku temu godnych. - Podniósł głowę,
patrząc na towarzyszkę. - Chciałbym znaleźć drogę wyjścia.
Jeśli takowe istnieje.
Ertka się rozpromieniła.
- A więc jesteśmy w domu!
- Znikąd wyjęła rozległą mapę i rozłożyła ją na podłodze.
Siedzieli tak i dyskutowali,
zajadając się gulaszem. Kobieta dokładnie wiedziała, którędy
mają iść i co zrobić… Sny nie były chyba zbyt wymyślne, jeśli
chodzi o fabułę.
Zasypiając, Post pomyślał,
że to wielka szkoda, że do skutku wyprawa jego i Ertki jednak nie
dojdzie. Przecież lada chwila się obudzi.
Ogromne, szalone morze.
Wodne bałwany strzelały raz w te, raz wewte, zupełnie bez celu i
pomyślunku. Jak na bałwany, zupełnie normalne. Obłupane,
wyświechtane skały wiedziały o tym doskonale, więc tylko stały i
poddawały się niszczącym pieszczotom oceanu. Przez chmury
gdzieniegdzie prześwitywały żółtawe promienie słońca,
podkreślając morski kolor morza. Skały dobrze znały ten widok…
Był on jednak zupełnie
obcy nieco skonsternowanemu pływakowi, który nie do końca
wiedział, czemu pływa akurat tam i w dodatku przy tak sztormowej
pogodzie. W ogóle trudno powiedzieć, by owy zagubiony miłośnik
sportu pływał - był raczej pomiatany przez fale, coraz bliżej i
bliżej pełnego ostrych jak brzytwa czarnych ścian klifu.
Z każdą sekundą czuł się
coraz gorzej. Tracił oddech, a jego stopy i palce u rąk były tak
bardzo zimne…
Nie wiedział, jak to się
stało. W jednej chwili pływał w lodowatej wodzie bez celu, a w
drugiej leżał na wyjątkowo wygodnym kawałku brzegu i rozglądał
się dookoła.
Klif był straszny.
Olbrzymia, smolista konstrukcja podziurawiona niczym ser pierwszej
klasy wisiała nad nim jak upiorny pałac umarłych dusz. Ale to nie
absorbowało ledwo żywego pływaka nawet w jednej dziesiątej tak
bardzo, jak powinno (skały były oburzone). Zamiast tego, z podziwem
przyglądał się własnym rękom, młodzieńczemu torsowi i silnym
nogom.
Nie był przyzwyczajony do
takiego widoku. Jeszcze dnia poprzedniego, a nawet godzinę temu była
to pomarszczona, obwisła skóra siedemdziesiąciolatka i stara,
wysuszona sylwetka. A teraz nie mógł mieć więcej niż lat
osiemnaście!
Ernst Zermelo w końcu
rozejrzał się dookoła. Mało go obchodziło, co robił w miejscu,
gdzie się znajdował. Odczuwał za to potrzebę przetestowania
swojego nowego ciała.
Od strony lądu łypała na
niego czarna jama, której ściany - jak zresztą niemal wszystko
dookoła - były usłane naturalnymi ostrzami skał, gotowymi rzucić
się na skórę nieuważnego badacza. Uśmiechnął się. Ciekawe,
dokąd prowadzi ta droga?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz