Layout by TYLER
Fonts:dafont.com
Background:gyapo
Główna Regulamin Co to jest? Prozaicy - powrót Konkursy Facebook
Witaj na Prozaicy: Piórem! Jest to miejsce przeznaczone na publikację tekstów napisanych z myślą o konkursach lub akcjach literackich, organizowanych przez Prozaików. W celu poznania dokładniejszych informacji, zapraszam do zakładki "Regulamin" oraz "Co to jest?".
Kontakt: e-mail:prozaicy@vp.pl lub gg: 2171207 - halska.

Kwestia nieskończoności, część pierwsza: Niesenne marzenia - Leksa [Piszę, bo lubię]
Jest to kontynuacja, czy też może raczej właściwe rozpoczęcie historii opublikowanej tutaj w sierpniu.

Niewysoki człowieczek otrzepał się z kurzu i z czymś na granicy zdumienia i niedowierzenia na twarzy rozejrzał się dookoła.
Teoretycznie, wszystko było w porządku. Słońce zachodziło, oświetlając wszystko ciepłymi promieniami - dokładnie tak, jak powinno było zachodzić o godzinie cztery po dwudziestej w Nowym Jorku (zegarek śpieszył się co prawda o dwie minuty).
Trawa też była zupełnie normalna - zwykła łąka, jaką można było spotkać na każdej wsi, chociaż nie miał pojęcia, jaki gatunek trawy: ni to kostrzewa, ni tymotka… Cóż! Ciało nie te, nie ta pamięć… Ale z całą pewnością miejsce, w którym się znajdował, było zupełnie normalne.
Tylko jak on tu, do licha, się znalazł?!
Emil Leon Post doprawdy nie miał zielonego pojęcia. Jeszcze przed chwilą siedział w swoim gabinecie, a teraz - teraz był tutaj. I zupełnie mu się to nie podobało.
Raz jeszcze rozejrzał się dookoła, już nie bardzo licząc na powrót do bezpiecznego Nowego Jorku. Wszędzie dookoła były tylko dziko obrośnięte wzgórza, nynie na wschodzie widać było górskie grzbiety, jednak… gdzieś tam w oddali - mniej więcej na południowym wschodzie - majaczyły nieco jaśniejsze trawy, mogące być polami, a także widmo zabudowań. Chociaż kto wie, kto wie... może to ino mgła. Mimo swoich wątpliwości Post raczej nie widział innego wyjścia, tak więc chrząknął, poprawił surdut i dostojnym krokiem - na tyle, na ile pozwalały na to nierówności gruntu - ruszył w stronę domniemanej wioski.
Po pierwszym szoku matematyk zaczął się odnajdywać w nowej sytuacji. Oczywiście, na tyle, na ile to było możliwe. Swoim analitycznym umysłem nie był w stanie pojąć tego dziwnego skoku przestrzennego. Jedynym w miarę logicznym wyjaśnieniem wydawał się mu zanik pamięci - jednak jakim cudem mógłby stracić wspomnienia tak, by “obudzić się” o tej samej godzinie, i - wybacz, Jahwe Wszechmogący! - w tym samym odzieniu? Rozglądając się dookoła, Post miał wrażenie, że skądś zna miejsce, w którym owym dziwnym zrządzeniem losu się znalazł. Chodziło tu o wspomnienia sprzed wyjazdu do Nowego Jorku, kiedy to cała rodzina uciekła; będąc bądź co bądź żydowską, bała się pozostać w Europie. Tak. Okoliczne łąki były bardzo podobne do tych w okolicach rodzinnego Augustowa… Dla naukowca stanowiło to raczej powód do niepokoju niż radości - od śmierci Piłsudzkiego ten kraj był równie dziki co hitlerowskie Niemcy.
Po paru minutach marszu Post dostał zadyszki. Dzikie łąki zdecydowanie nie miały wiele wspólnego z równym chodnikami amerykańskich miast, a naukowiec zdecydowanie nie należał do amatorów wysiłku; mimo to coraz to silniejszy chłód motywował go do działania.
Kiedy ostatnie czerwone promienie słońca majaczyły na horyzoncie, Post wdarł się do wioski. Czy też może raczej tego, co z wioski zostało… Porządne, kamienne domy stały nienaruszone, jednak wszędzie było widać ślady zniszczenia. Wybrukowana droga wyglądała na od dawna nieużywaną, a wcale rozbudowana architektura miasta stanowiła cień dawnej świetności… Wioskę zapewne nawiedziło coś pomiędzy pożarem a zarazą. Smutny widok - gdzieniegdzie widać było resztki spalonych drewnianych domów, a na ulicach leżały wysuszone przez wiatr kości.
Emil Post patrzył na to z niedowierzaniem. Co się tu musiało stać? Pogrom Żydów (nie nie nie Jahwe nie!) czy innego Bogu ducha winnego narodu? A może… A może to Rosja? Tam ponoć było jeszcze gorzej…
Ale cokolwiek to było, skończyło się dawno temu, i teraz Post był tu jedyną żywą duszą. A przynajmniej tak się czuł. Nagle zdał sobie sprawę z opcji, której do tej pory nie podejrzewał. Może to tylko śnienie?
Rozejrzał się dookoła. Jak na sen, wszystko zdawało się bardzo dokładne, bardzo wyraźne. Był nawet nieco pod wrażeniem wytworów własnego umysłu. Nie wiedział, że przechowuje w głowie tak piękne, kompletne obrazy! Krwiście czerwone niebo na zachodzie tylko dodawało upiorności tej dawno temu zgładzonej wiosce i dziewiczym polom...
Kręcił się wokół własnej osi, przyglądając się z zachwytem tym sennym (oby oby oby) krajobrazom. Nagle udzielił mu się klimat tego miejsca. Ku swemu zaskoczeniu, roześmiał się w głos karykaturalnym śmiechem szaleńca. Co on tutaj w ogóle robił?
Z następnym obrotem wokół własnej osi Post dojrzał coś, co go uspokoiło. A może raczej zmroziło. Wprost od strony zachodzącego słońca zmierzała ku niemu samotna postać. Nawet, jeżeli to był tylko sen, głupio było Postowi w tym śnie okazać się wariatem. Cóż by było, gdyby sennie przekonany o własnym wariactwie obudził się przesiąknięty tą myślą? Tak więc Post opamiętał się i spróbował sprawić wrażenie nieco zagubionego, acz poważanego naukowca, za jakiego miał się na jawie.
Jakimś dziwnym trafem w mgnieniu oka owa tajemnicza postać znalazła się tuż przed nim. Dzięki temu był w stanie dojrzeć swą towarzyszkę w całej jej okazałości. Jego oczom ukazała się pulchna trzydziestolatka z burzą włosów na głowie, odziana w czarną… suknię? Było to coś pomiędzy suknią dzienną a wygodnym strojem myśliwego, jakie Post miał niegdyś okazję widywać. Stanowiło to połączenie doprawdy ekscentryczne, kojarzące się raczej z inną epoką, inną modą.
- Będziesz tak stał i się gapił? - ni stąd, ni zowąd kobieta go ofuknęła. - Niegrzecznie tak spozierać na obcych, to nawet ja wiem…
-Ale… - Post poczuł się zmieszany. To, że zwracała się do niego per “ty” było jeszcze do przełknięcia. Ale jak to tak, żeby własny sen - zwłaszcza w tak prostackiej formie! - uczył go zasad dobrego wychowania? - Przecież śnię...
- A czemuż waćpan tak sądzi? - Spojrzała na niego spode brwi.
No właśnie, czemu? Post rozejrzał się wokół, próbując znaleźć choć jeden dobitny dowód. A widział ich pełno. Pusta wioska, nie pasująca swoją pustką do żadnego istniejącego miejsca na ziemi. To, że zachód słońca się tak bardzo ociągał. Dziwaczny strój jego rozmówczyni (kto w końcu by coś takiego na siebie włożył?). Fakt, że Post rozumiał obcą - bez wątpienia władającą którymś z języków Słowiańszczyzny - mimo że odkąd trzydzieści cztery lata temu wyjechał z Polski, niemal całkowicie zapomniał tamtejszy język…
Aż w końcu trafił na sprawę niezaprzeczalną.
- Mam obie ręce - rzekł triumfalnym głosem. To było coś!
- Och, ja też. - beznamiętny ton kobiety był nieco irytujący. Ignorantka. - Rzeczywiście, masz rację. Wszak na jawie wszyscyśmy jednoręcy, i jednonodzy przy okazji też. Ale za to mamy cztery nosy. Coś pomyliłam?
- Nie rozumiesz...
- Nie. - Spojrzała na niego wyczekująco.
Czemu on się w ogóle kłócił? Czyżby tak bardzo potrzebował wiary w siebie, że potrzebował udowadniać swoje racje losowym sennym zjawom?
- Ja nie mam ręki. Kiedy miałem jedenaście lat, straciłem ramię w wypadku!
Ale ona wciąż mu nie wierzyła. Widział to w jej spojrzeniu.
- A może to wcześniej śniłeś? Może dopiero teraz się obudziłeś? Skąd ci sądzić rzeczywistość?
Post oniemiał. Poruszał ustami jak ryba, którą wyciągnięto z wody; próbował wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk, jednak po chwili zmienił zdanie. Poddał się. Kiedy się obudzi, zapewne będzie w stanie wyciągnąć z tego jakieś wnioski.
- Wybaczy panna, nie przedstawiłem się. - Ukłonił się, na ile pozwalało mu na to wymęczone ciało, zdejmując swój ulubiony cylinder. - Emil Leon Post, wykładowca City College of New York. A panny godność? Także, skoro to nie sen, rozsądnie byłoby założyć, że znajdujemy się gdziekolwiek. To Polska? - Uśmiechnął się przepraszająco.
- A mówią, że to ja co chwilę jestem kim innym… - kobieta mruknęła pod nosem. - Więcej słówek żeś nie miał? Tytułów jak król czy diuk inny macie. Ja żem prosta baba jest, Ertka mnie zwą. - Zrobiła sobie przerwę, chrząkając w sposób bardzo dobitny. - I tak, rację masz, na tę wioskę kiedyś “polska” mówiono, bo poza polami już nic tu nie było. Tylko góry na wschodzie - Okaryny. - Kiedy kobieta się zamyśliła, znikł jej z oczu taki dziwaczny błysk szaleństwa. Mówiła też nieco inaczej… - Kiedyś planowano wyprawić się za góry, dlatego ta wioska na końcu świata jest taka duża. Jak na wioskę na końcu świata, oczywiście. W sumie to nawet małe miasteczko, tylko od wieluset lat nikt poza rolnikami tu nie mieszkał. A po Rzezi wszyscy bali się tu zapuszczać, zupełnie żem nie rozumiem, czemu. To, że nagle jednego dnia wszyscy zostali zaszlachtowani przez tajemniczych przybyszów z gór jeszcze o niczym nie świadczy, to zupełnie bezpieczne miejsce!
Postowi trudno było się nie zgodzić z tak odważnym stwierdzeniem. Przyszła mu też do głowy zupełnie nowa myśl.
- Skoro to nie sen, to czemu stoimy na środku drogi? Nie wygodniej byłoby gdzieś się schować, chociażby przed chłodem? - Jeśli nie przed owymi tajemniczymi góralami, dodał w myślach.
Ertka podniosła do góry wskazujący palec, zezując nieco. - Świetny pomysł! Chodź, wcześniej znalazłam akuratną chatę… - Ku kompletnemu zaskoczeniu Posta (a był on zaskoczony już po raz szósty dnia tego), chwyciła go za rękaw surdutu i pociągnęła w stronę górującego nad resztą wioski centrum. Kondycja młodej wieśniaczki miała się wcale dobrze, jednak Post nie mógł tego powiedzieć o swojej. Ale nie protestował. Jeśli to sen, wszystko się prędzej czy później wyjaśni.

W środku było przyjemnie ciepło. W oknach wisiał niemal nienaruszony przez mole materiał (zapewne dzieło Ertki), a w kominku przyjemnie trzaskał ogień. Niestety, to wszystko, co można było dobrego o nowej siedzibie powiedzieć. Podłoga była wyłożona zimnymi kamieniami, a za łoże służył stóg siana. W dodatku w podłodze ziała dziura śmierdząca stęchlizną. Post nie liczył, że to była spiżarnia, raczej schron pełen kolejnych kości. Nie ruszało go to, już nie. W ścianach, oprócz okien, było parę wnęk zapewne pełniących funkcję szafek.
Dzięki niech będą Ertce, na ogniu wesoło bulgotała smakowicie pachnąca potrawka. Matematyk obiecał sobie, że jak tylko się obudzi, to zje porządną kolację. Gertrude pewnie na niego czeka, czemu w ogóle zasnął w tym cholernym gabinecie? W dodatku czuł się potwornie zmęczony. Nie sądził, że we śnie to możliwe…
- Wciąż uważasz że to sen, prawda? - Ertka spojrzała na niego zaskakująco obecnym wzrokiem. Nie odpowiedział.
Westchnęła.
- Jeśli to sen, to co według ciebie mamy zrobić? Podbić świat? Znaleźć księżniczkę? Bogactwo?
- Świata nie da się podbić, a przynajmniej ja tego nie dokonam. Nie inaczej niż moją matematyką - odpowiedział. Całą swoją uwagę skupiał na fakturze podłogi. - Swoją księżniczkę już mam, Gertrude mnie kocha. A i niepotrzebne mi insze bogactwo niż bogactwo umysłu, złota zaś potrzebuję tylko tyle, by moja kochana Phyllis mogła się wychować w warunkach ku temu godnych. - Podniósł głowę, patrząc na towarzyszkę. - Chciałbym znaleźć drogę wyjścia. Jeśli takowe istnieje.
Ertka się rozpromieniła.
- A więc jesteśmy w domu! - Znikąd wyjęła rozległą mapę i rozłożyła ją na podłodze.
Siedzieli tak i dyskutowali, zajadając się gulaszem. Kobieta dokładnie wiedziała, którędy mają iść i co zrobić… Sny nie były chyba zbyt wymyślne, jeśli chodzi o fabułę.
Zasypiając, Post pomyślał, że to wielka szkoda, że do skutku wyprawa jego i Ertki jednak nie dojdzie. Przecież lada chwila się obudzi.

Ogromne, szalone morze. Wodne bałwany strzelały raz w te, raz wewte, zupełnie bez celu i pomyślunku. Jak na bałwany, zupełnie normalne. Obłupane, wyświechtane skały wiedziały o tym doskonale, więc tylko stały i poddawały się niszczącym pieszczotom oceanu. Przez chmury gdzieniegdzie prześwitywały żółtawe promienie słońca, podkreślając morski kolor morza. Skały dobrze znały ten widok…
Był on jednak zupełnie obcy nieco skonsternowanemu pływakowi, który nie do końca wiedział, czemu pływa akurat tam i w dodatku przy tak sztormowej pogodzie. W ogóle trudno powiedzieć, by owy zagubiony miłośnik sportu pływał - był raczej pomiatany przez fale, coraz bliżej i bliżej pełnego ostrych jak brzytwa czarnych ścian klifu.
Z każdą sekundą czuł się coraz gorzej. Tracił oddech, a jego stopy i palce u rąk były tak bardzo zimne…
Nie wiedział, jak to się stało. W jednej chwili pływał w lodowatej wodzie bez celu, a w drugiej leżał na wyjątkowo wygodnym kawałku brzegu i rozglądał się dookoła.
Klif był straszny. Olbrzymia, smolista konstrukcja podziurawiona niczym ser pierwszej klasy wisiała nad nim jak upiorny pałac umarłych dusz. Ale to nie absorbowało ledwo żywego pływaka nawet w jednej dziesiątej tak bardzo, jak powinno (skały były oburzone). Zamiast tego, z podziwem przyglądał się własnym rękom, młodzieńczemu torsowi i silnym nogom.
Nie był przyzwyczajony do takiego widoku. Jeszcze dnia poprzedniego, a nawet godzinę temu była to pomarszczona, obwisła skóra siedemdziesiąciolatka i stara, wysuszona sylwetka. A teraz nie mógł mieć więcej niż lat osiemnaście!
Ernst Zermelo w końcu rozejrzał się dookoła. Mało go obchodziło, co robił w miejscu, gdzie się znajdował. Odczuwał za to potrzebę przetestowania swojego nowego ciała.

Od strony lądu łypała na niego czarna jama, której ściany - jak zresztą niemal wszystko dookoła - były usłane naturalnymi ostrzami skał, gotowymi rzucić się na skórę nieuważnego badacza. Uśmiechnął się. Ciekawe, dokąd prowadzi ta droga?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

« »