Layout by TYLER
Fonts:dafont.com
Background:gyapo
Główna Regulamin Co to jest? Prozaicy - powrót Konkursy Facebook
Witaj na Prozaicy: Piórem! Jest to miejsce przeznaczone na publikację tekstów napisanych z myślą o konkursach lub akcjach literackich, organizowanych przez Prozaików. W celu poznania dokładniejszych informacji, zapraszam do zakładki "Regulamin" oraz "Co to jest?".
Kontakt: e-mail:prozaicy@vp.pl lub gg: 2171207 - halska.

Kwestia nieskończoności - Leksa [Piszę, bo lubię]
Z racji braku dostępu do wystarczającej ilości danych, umieszczam to opowiadanie w równoległym wszechświecie, gdzie na przykład strych Uniwersytetu w Princeton istnieje.
Jest to również wstęp do dłuższej historii, która od przyszłego miesiąca będzie tu gościć... Miłego czytania! :)

Princeton, rok 1934

Korytarze uniwersytetu wręcz pulsowały pustką. Wyblakła ciemność aż raziła w oczy swoją wszechobecnością... Opautlona postać w ciszy przemierzała opustoszały budynek, rozglądając się wokół z lekkimi objawami paniki. Czarny płaszcz zimowy (z prawdziwej skóry! ) powiewał w rytm kroków swojego właściciela. Postać wspinała się po schodach - coraz wyżej i wyżej. Zatrzymała się dopiero na ostatnim piętrze; tak, tym zajmowanym przez strych.
Strych uniwersytetu Princeton był miejscem doprawdy specyficznym. Nikt nigdy nie mógł znaleźć do niego kluczy, jednak kiedy ktoś naprawdę potrzebował wejść do środka, drzwi okazywały się otwarte. Z sal i gabinetów czasem znikały fotele, krzesła, lampy i czasem nawet biurka, jednak zaginione meble zawsze znajdowały się na owym tajemniczym strychu, zakurzone, jakby leżały tam całe stulecia. Czasem nawet w szufladach można było znaleźć martwe szczury... Choć akurat to ostatnie nie musiało mieć nic wspólnego z sekretem strychu - nieoficjalnie, szczury były wszędzie. Zdarzało się też, że zabłąkani studenci słyszeli ze środka upiorną muzykę skrzypcową; co bardziej obytym zdarzało się stwierdzać, że właśnie słyszą słynny kaprys na skrzypce G-dur “Nel cor piu non mi sento” Paganiniego, czy też “Zimę” Vivaldiego...
Pokolenia studentów - mniej i bardziej zabobonnych, gdzie ci drudzy mieli kluczowe znaczenie - wypracowały własną wersję wydarzeń (w odróżnieniu od kadry, która je ignorowała bez względu na wszystko), według której na owy strych nałożono klątwę nieskończoności. Nieskończoność była czymś nie do końca pojętym, czymś, co trochę kłóciło się z ogólnie przyjętą formą rzeczywistości i ją zakrzywiało. Wszyscy studenci byli co do tego zgodni. W dodatku każdy pamiętał starusza Cantora, genialnego matematyka, który zajmując się tym właśnie tematem, zwariował... Ogólnie przyjęto, że to właśnie Cantor tułacze się po strychu i uniwersytecie, nie do końca rozumiejąc, w którym roku się znajduje. Ponadto interesującym był fakt, że Georg Cantor na początku swego życia miał być nie naukowcem, a muzykiem, mianowicie skrzypkiem.
Oczywistym jest fakt, że postać stojąca pod strychem doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Tylko ktoś, kto jakoś poukładał sobie te fakty i pomysły, był w stanie stać tak spokojnie na przeciw drzwi od strychu... Był w stanie się przy tym uśmiechać.
Zakapturzony człowiek delikatnie pociągnął za klamkę, a gdy drzwi okazały się zamknięte, szepnął ze zdenerwowaniem:
- Otwieraj, Georg!
Ze środka dobiegł pojedynczy akord na skrzypcach i w zamku coś skrzypnęło. Drzwi otworzyły się same, jakby za podmuchem wiatru. W końcu uśmiech zagościł na twarzy wyraźnie bardziej rozluźnionego przybysza. Ściągnął płaszcz i położył go na krześle (takim z przestarzałym napisem “1933, Kocham Marię”, cholera... Jutro będą go szukać!), obcasem zatrzaskując drzwi. Usłyszał za sobą ponowny szczęk zamka - był tu zamknięty. Mężczyzna rozluźnił się jeszcze bardziej. Pstryknął palcami i całe pomieszczenie rozjarzyło się blaskiem tysięcy świec.
- Dzięki, Georg - mruknął.
Nagle znów rozległa się ta upiorna muzyka na skrzypcach. Muzyka, która układała się w słowa...
- Nie ma za co, Kurcie.
- Cóż, trzeba zabrać się do pracy - mruknął, nie za bardzo zwracając uwagę na swojego umuzykalnionego towarzysza. Wyciągnął z kieszeni surduta ciepłą jeszcze buteleczkę z brunatną cieczą. Odkorkował ją i ruchem ręki rozlał po podłodze, tworząc niemal idealny okrąg. Czuł, jak buzuje mu krew w żyłach... Rozłożył pięć świec dookoła krwawego kręgu i z nienajcichszym tąpnięciem uklęknął przy tej największej. Kątem ucha słyszłał pobrzękiwania ducha na skrzypcach.
I wtedy to zaczęło się dziać. Krwawy krąg rozbłysł światłem stuwatowej żarówki (było to oczywiście skojarzenie Cantora, a nie Kurta, który był w tamtej chwili o pół wieku za wcześnie, by o ćwierć wieku za wcześnie, by o żarówkach mieć choć jako-takie pojęcie), a pośrodku niego zaczął się materializować duch. Chociaż nie, materializacja to dość średnie określenie w stosunku do ducha. On zaczął się ...pojawiać.
Cantor grał swoją upiorną melodię. Kurt nawet nie zauważył, kiedy wszystkie świeczki - z wyjątkiem tych w kręgu - zgasły. Nie rozglądał się - patrzył duchowi prosto w oczy. Oczy mądre, błyszczące, nieśmiertelne. Wszystkowiedzące.
Duch uśmiechnął się złośliwie. Pacnął Kurta w czoło i powiedział:
- To teraz będziesz miał zabawnie. - I zniknął.

Studenci, oczywiście, mieli rację. Kiedy tamtej zimowej nocy 1934 roku Kurt Goedel włamał się na uniwersytecki strych, przywołał swoimi nadziejami coś, co nie bardzo powinno mieć możliwość opuścić swój świat. Kiedy Bogini Nieskończoności pojawiła się w północno-wschodnich Stanach, bardzo zamotała tamtejszym czasem. Przede wszystkim, wyjęła z czasu cały strych, a także nałożyła dość skomplikowane zaklęcie czasoprzestrzenne na strych. Dała Kurtowi trochę ze swojej wiedzy, jednak z czystej złośliwości obdarzyła go także załamaniem nerwowym i zakodowanym przekazem, że to nie Leibnitz jest autorem swoich dzieł (co już było całkiem niedorzeczne), a także zupełnym przypadkiem przekonała jego podświadomość, że ktoś chce go otruć.
Żeby Goedelowi w Princeton się tak nie nudziło, Bogini do zaklęcia czasoprzestrzennego dodała duszę Cantora - człowiek ten swoimi dociekiwaniami mocno poszerzył dziurę, przez którą Kurt wyciągnął Boginię, podlegał więc jej nadzorowi - i staruszek błąkał się po różnych czasach, w jednej chwili będąc duszą stuletnią, a w innej - mając za sobą już całe millenia.

City College of New York, rok 1938

Emil Leon Post krążył po swoim gabinecie. Było to jednak tylko złudzenie - w rzeczywistości siedział na rozżarzonych węglach, co chwilę kłuty widłami przez biesy. Nie była to zbyt przyjemna rzeczywistość.
Kiedy wzrok matematyka padł na stertę kartek - list - ponura wizja bólu powoli zaczęła znikać. Post westchnął, po czym zasiadł za biurkiem.
- O co ci chodzi, Ernście? - mruknął do siebie.
Sytuacja w Niemczech była bardzo napięta. Tak samo było w Polsce, jednak Post nie był już przywiązany do tego kraju - wyjechał, kiedy był jeszcze mały. Cholera, nawet nie umiał mówić po polsku! Za to jego przyjaciel, Ernst Zermelo, był w zgoła innej sytuacji. Siedział w tych swoich Niemczech jak jakiś pieprzony patriota i ani myślał wyjechać. A wojna praktycznie wisiała na włosku, ten kretyn Hitler za dużo sobie pozwalał.
Ech... gdybym mógł mu jakoś pomóc!, pomyślał. Gdyby tak istniał choć jeden sposób, żeby coś zmienić...
Ponieważ, jak się można było spodziewać, temat został wyczerpany na wstępie, Emil zajął się inną kwestią, która go zupełnie trapiła. Był to Kurt Goedel. Mężczyzna zabębnił palcami o blat biurka. Młodszy od niego o dziesięć lat, logik i matematyk nie czuł się ostatnio najlepiej. Ba, nie czuł się najlepiej od dwóch lat! Było to nieco irytujące, zważywszy, że Goedel był od niego o niebo bystrzejszy; prześcignął go tam, gdzie Post zawiódł. Emil dobrze pamiętał swój pobyt w Princeton i skryte za denkami od butelek chytre oczka Goedela, śledzące go bez ustanku.
Nie zdziwiłby się, gdyby okazało się, że jakimś cudem Goedel ukradł mu pomysł. W końcu od dawna mówiono, że owy naukowiec ma konsztachty z diabłem...
A potem Emil Leon Post ugryzł się w język.
I już go nie było.

Stał się, oczywiście, ofiarą Bogini Nieskończoności.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

« »