Z racji braku dostępu do
wystarczającej ilości danych, umieszczam to opowiadanie w
równoległym wszechświecie, gdzie na przykład strych Uniwersytetu
w Princeton istnieje.
Jest to również wstęp do
dłuższej historii, która od przyszłego miesiąca będzie tu
gościć... Miłego czytania! :)
Princeton, rok 1934
Korytarze uniwersytetu wręcz
pulsowały pustką. Wyblakła ciemność aż raziła w oczy swoją
wszechobecnością... Opautlona postać w ciszy przemierzała
opustoszały budynek, rozglądając się wokół z lekkimi objawami
paniki. Czarny płaszcz zimowy (z prawdziwej skóry! ) powiewał w
rytm kroków swojego właściciela. Postać wspinała się po
schodach - coraz wyżej i wyżej. Zatrzymała się dopiero na
ostatnim piętrze; tak, tym zajmowanym przez strych.
Strych uniwersytetu Princeton był
miejscem doprawdy specyficznym. Nikt nigdy nie mógł znaleźć do
niego kluczy, jednak kiedy ktoś naprawdę potrzebował wejść do
środka, drzwi okazywały się otwarte. Z sal i gabinetów czasem
znikały fotele, krzesła, lampy i czasem nawet biurka, jednak
zaginione meble zawsze znajdowały się na owym tajemniczym strychu,
zakurzone, jakby leżały tam całe stulecia. Czasem nawet w
szufladach można było znaleźć martwe szczury... Choć akurat to
ostatnie nie musiało mieć nic wspólnego z sekretem strychu -
nieoficjalnie, szczury były wszędzie. Zdarzało się też, że
zabłąkani studenci słyszeli ze środka upiorną muzykę
skrzypcową; co bardziej obytym zdarzało się stwierdzać, że
właśnie słyszą słynny kaprys na skrzypce G-dur “Nel
cor piu non mi sento” Paganiniego,
czy też “Zimę” Vivaldiego...
Pokolenia studentów - mniej i
bardziej zabobonnych, gdzie ci drudzy mieli kluczowe znaczenie -
wypracowały własną wersję wydarzeń (w odróżnieniu od kadry,
która je ignorowała bez względu na wszystko), według której na
owy strych nałożono klątwę nieskończoności. Nieskończoność
była czymś nie do końca pojętym, czymś, co trochę kłóciło
się z ogólnie przyjętą formą rzeczywistości i ją zakrzywiało.
Wszyscy studenci byli co do tego zgodni. W dodatku każdy pamiętał
starusza Cantora, genialnego matematyka, który zajmując się tym
właśnie tematem, zwariował... Ogólnie przyjęto, że to właśnie
Cantor tułacze się po strychu i uniwersytecie, nie do końca
rozumiejąc, w którym roku się znajduje. Ponadto interesującym był
fakt, że Georg Cantor na początku swego życia miał być nie
naukowcem, a muzykiem, mianowicie skrzypkiem.
Oczywistym jest fakt, że postać
stojąca pod strychem doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Tylko
ktoś, kto jakoś poukładał sobie te fakty i pomysły, był w
stanie stać tak spokojnie na przeciw drzwi od strychu... Był w
stanie się przy tym uśmiechać.
Zakapturzony człowiek delikatnie
pociągnął za klamkę, a gdy drzwi okazały się zamknięte,
szepnął ze zdenerwowaniem:
- Otwieraj, Georg!
Ze środka dobiegł pojedynczy
akord na skrzypcach i w zamku coś skrzypnęło. Drzwi otworzyły się
same, jakby za podmuchem wiatru. W końcu uśmiech zagościł na
twarzy wyraźnie bardziej rozluźnionego przybysza. Ściągnął
płaszcz i położył go na krześle (takim z przestarzałym napisem
“1933, Kocham Marię”, cholera... Jutro będą go szukać!),
obcasem zatrzaskując drzwi. Usłyszał za sobą ponowny szczęk
zamka - był tu zamknięty. Mężczyzna rozluźnił się jeszcze
bardziej. Pstryknął palcami i całe pomieszczenie rozjarzyło się
blaskiem tysięcy świec.
- Dzięki, Georg - mruknął.
Nagle znów rozległa się ta
upiorna muzyka na skrzypcach. Muzyka, która układała się w
słowa...
- Nie ma za co, Kurcie.
- Cóż, trzeba zabrać się do
pracy - mruknął, nie za bardzo zwracając uwagę na swojego
umuzykalnionego towarzysza. Wyciągnął z kieszeni surduta ciepłą
jeszcze buteleczkę z brunatną cieczą. Odkorkował ją i ruchem
ręki rozlał po podłodze, tworząc niemal idealny okrąg. Czuł,
jak buzuje mu krew w żyłach... Rozłożył pięć świec dookoła
krwawego kręgu i z nienajcichszym tąpnięciem uklęknął przy tej
największej. Kątem ucha słyszłał pobrzękiwania ducha na
skrzypcach.
I wtedy to zaczęło się dziać.
Krwawy krąg rozbłysł światłem stuwatowej żarówki (było to
oczywiście skojarzenie Cantora, a nie Kurta, który był w tamtej
chwili o pół wieku za wcześnie, by o ćwierć wieku za wcześnie,
by o żarówkach mieć choć jako-takie pojęcie), a pośrodku niego
zaczął się materializować duch. Chociaż nie, materializacja to
dość średnie określenie w stosunku do ducha. On zaczął się
...pojawiać.
Cantor grał swoją upiorną
melodię. Kurt nawet nie zauważył, kiedy wszystkie świeczki - z
wyjątkiem tych w kręgu - zgasły. Nie rozglądał się - patrzył
duchowi prosto w oczy. Oczy mądre, błyszczące, nieśmiertelne.
Wszystkowiedzące.
Duch uśmiechnął się złośliwie.
Pacnął Kurta w czoło i powiedział:
- To teraz będziesz miał
zabawnie. - I zniknął.
Studenci, oczywiście, mieli rację.
Kiedy tamtej zimowej nocy 1934 roku Kurt Goedel włamał się na
uniwersytecki strych, przywołał swoimi nadziejami coś, co nie
bardzo powinno mieć możliwość opuścić swój świat. Kiedy
Bogini Nieskończoności pojawiła się w północno-wschodnich
Stanach, bardzo zamotała tamtejszym czasem. Przede wszystkim, wyjęła
z czasu cały strych, a także nałożyła dość skomplikowane
zaklęcie czasoprzestrzenne na strych. Dała Kurtowi trochę ze
swojej wiedzy, jednak z czystej złośliwości obdarzyła go także
załamaniem nerwowym i zakodowanym przekazem, że to nie Leibnitz
jest autorem swoich dzieł (co już było całkiem niedorzeczne), a
także zupełnym przypadkiem przekonała jego podświadomość, że
ktoś chce go otruć.
Żeby Goedelowi w Princeton się
tak nie nudziło, Bogini do zaklęcia czasoprzestrzennego dodała
duszę Cantora - człowiek ten swoimi dociekiwaniami mocno poszerzył
dziurę, przez którą Kurt wyciągnął Boginię, podlegał więc
jej nadzorowi - i staruszek błąkał się po różnych czasach, w
jednej chwili będąc duszą stuletnią, a w innej - mając za sobą
już całe millenia.
City College of New York, rok
1938
Emil Leon Post krążył po swoim
gabinecie. Było to jednak tylko złudzenie - w rzeczywistości
siedział na rozżarzonych węglach, co chwilę kłuty widłami przez
biesy. Nie była to zbyt przyjemna rzeczywistość.
Kiedy wzrok matematyka padł na
stertę kartek - list - ponura wizja bólu powoli zaczęła znikać.
Post westchnął, po czym zasiadł za biurkiem.
- O co ci chodzi, Ernście? -
mruknął do siebie.
Sytuacja w Niemczech była bardzo
napięta. Tak samo było w Polsce, jednak Post nie był już
przywiązany do tego kraju - wyjechał, kiedy był jeszcze mały.
Cholera, nawet nie umiał mówić po polsku! Za to jego przyjaciel,
Ernst Zermelo, był w zgoła innej sytuacji. Siedział w tych swoich
Niemczech jak jakiś pieprzony patriota i ani myślał wyjechać. A
wojna praktycznie wisiała na włosku, ten kretyn Hitler za dużo
sobie pozwalał.
Ech... gdybym mógł mu jakoś
pomóc!, pomyślał. Gdyby tak istniał choć jeden sposób, żeby
coś zmienić...
Ponieważ, jak się można było
spodziewać, temat został wyczerpany na wstępie, Emil zajął się
inną kwestią, która go zupełnie trapiła. Był to Kurt Goedel.
Mężczyzna zabębnił palcami o blat biurka. Młodszy od niego o
dziesięć lat, logik i matematyk nie czuł się ostatnio najlepiej.
Ba, nie czuł się najlepiej od dwóch lat! Było to nieco irytujące,
zważywszy, że Goedel był od niego o niebo bystrzejszy; prześcignął
go tam, gdzie Post zawiódł. Emil dobrze pamiętał swój pobyt w
Princeton i skryte za denkami od butelek chytre oczka Goedela,
śledzące go bez ustanku.
Nie zdziwiłby się, gdyby okazało
się, że jakimś cudem Goedel ukradł mu pomysł. W końcu od dawna
mówiono, że owy naukowiec ma konsztachty z diabłem...
A potem Emil Leon Post ugryzł się
w język.
I już go nie było.
Stał się, oczywiście, ofiarą
Bogini Nieskończoności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz