Gwiazdy lśniły wysoko
na niebie. Droga wiła się i zakosami prowadziła przez pola pełne łanów pszenicy
i czerwonych maków, które teraz jednak zamknęły główki przed nocnym chłodem. W
oddali majaczyła ciemna ściana rosnącego na skraju pola lasu. Powietrze drżało,
przesycone zapachem świeżego zboża i żywicy. Woń ta zdawała się być wszędzie.
Szumiące łany z wolna
ustępowały pierwszym zabudowaniom. Rześki wiatr rozwiewał włosy; jego zawrotny
taniec przyprawiał o gęsią skórkę. Nogi niosły sprężystym krokiem w ukochane i
tak dobrze znane miejsca. Z oddali dobiegał szum piętrzącej się na kamieniach
rzeki – spokojnej za dnia, groźnej w nocy.
Wreszcie ukazał się
dom z grubo ociosanych bali, którego strzegł tłusty, szary kocur, w dodatku
ślepy na jedno oko.
Walczyliśmy dniami, nocami wędrując…
Otworzył za to
drugie, brudnożółtego koloru oko i zamiauczał żałośnie, merdając ogonem i
witając tym samym przybysza. Nie ruszył się jednak z ganku, lecz zasnął z
powrotem. Miał już swoje lata, strażnikiem domostwa był jedynie z nazwy.
Mężczyzna przekroczył go ostrożnie i stanął przed ciężkimi, dębowymi drzwiami.
Zsunął kaptur podróżnika z głowy, ukazując młodą jeszcze twarz. Wzruszenie
ścisnęło jego gardło. Uśmiechnął się; w modrym oku zalśniła łza.
Teraz zaś powracamy, niosąc w dłoniach kwietne wieńce…
Popchnął drzwi.
Zaskrzypiały lekko, wpuszczając go do środka. Energicznym, lekkim krokiem
przeszedł przez znajome korytarze i w końcu zatrzymał się przed kolejnymi
drzwiami. Zawahał się przez chwilę, lecz w końcu nacisnął klamkę.
Rześki zapach nocy pozbawia nas tchu…
Orzy oknie stała
szczupła postać. Zwrócona była tyłem do wchodzącego i obejmowała się ramionami.
Wyczuła za sobą czyjąś obecność i odwróciła się wystraszona. Czarne włosy z
domieszką szarości zafurkotały. Zawsze nosiła je rozpuszczone. Rozpoznała
natychmiast przybysza, jej źrenice rozszerzyły się.
– Wróciłeś –
wyszeptała.
Pragniemy, by chwila zatrzymała się już…
– Zawsze wracam –
odparł zachrypniętym głosem. – Zwłaszcza do tych, których kocham.
Po jej policzkach
płynęły łzy.
– Tak za tobą
tęskniłam… Głupi, wyjść bez pożegnania…! – Zanim zdołał odpowiedzieć, znalazła
się przy nim i zarzuciła ręce na jego szyję, przytulając się mocno do jego
torsu.
I księżyc lśni, wzruszony w tę noc…
Objął ją i pogłaskał
po włosach.
– Jednakże w końcu
jestem. I już nie odejdę. Będę zawsze przy tobie. Do końca. Na wieki.
Uśmiechnęła się przez
łzy.
Gdy pieśń melodią prowadzi nasz krok…
Historia pięknie opowiedziana, zwłaszcza przeplatana tym wierszem... W sumie, sama o czymś takim myślałam od pewnego czasu, jednak w nieco bardziej rozbudowanej wersji :) Trochę za bardzo się tych łanów uczepiłaś na początku, no i kot z zasady nie merda ogonem, może nim co najwyżej dostojnie wymachiwać, merdanie jest domeną psów ;)
OdpowiedzUsuń