Egzystencją
nazywał kolor c z e r w o n y,
(tak było właściwie zwłaszcza teraz kiedy
bez wytchnienia wypatrywali wroga palce puchły i kostki bielały od zaciskania
dłoni na zimnej broni kałuże krwi to wyobrażenie umarłych poetów bryzgała
posoka i wsiąkała szybko bo ziemia była spragniona)
a niebo tego dnia było ż ó ł t e.
(przykryte tumanami kurzu zza których
prześwitywały złote drobiny słońca pocieszał się tą myślą i wyczekiwał aż
wojenne chmury opadną)
I tak
w kółko.
Czas
płynął boleśnie powoli, bolesne okazywały się także płytkie, namaszczone
zmęczeniem oddechy. Krótkie i urywane, jakby mimo tych marnych osiemnastu lat
dokonywał żywota. Język przywierał do podniebienia; cichy plusk wody znaczył
więcej niż obietnica wypełnionej złotem komnaty, a bitwę o łyk zwyciężali ci
najsłabsi, którzy mdleli pod żelaznymi hełmami i majaczyli z wyczerpania.
Choć
należał do grupy silniejszych, czuł, jak traci grunt pod nogami. Naboje
ślizgały się w brudnych dłoniach, głód strącał myśli na tor z nazwą „instynkt
samozachowawczy”, natomiast porucznik ryczał nad żołnierskimi głowami:
– Nie marnujcie pocisków!
Ciężko
było wymierzyć śmiercionośną kulę, kiedy celownik chwiał się w wątlejących
rękach. Każdy napięty mięsień drżał, grożąc, że organizm lada moment ulegnie
marzeniu o odpoczynku.
Był
takim najzwyczajniejszym w świecie Antkiem, który uwielbiał wspinaczki po
drzewach i połykanie haustami świeżego, ciepłego mleka. Przed ojcem i starszymi
braćmi uciekał w pole po narozrabianiu. Wojna nie pozwoliła mu się wymknąć i
wrzuciła go do kotła, gdzie diabeł mieszał w zaparte niepewność, śmierć, lęk,
gniew, rozpacz oraz tęsknotę.
W
ciemnościach nocy słuchał jęków konających i szeptanych modlitw. On nie prosił
Boga o nic, jak gdyby był nieposkromionym buntownikiem, walecznym, ale nadal za
mało dojrzałym, by zgodzić się na istnienie okrucieństwa. Szukał bezskutecznie
sensu, licząc na palcach, w ilu równie młodych Niemców wpakował kulkę.
Wiedział,
że któregoś dnia, może jutro,
(jutro to zawsze doskonała pora na
chwalebną śmierć)
to wróg
złapie kciuka z zamiarem policzenia swoich ofiar. I jedną z nich będzie on.
Sylwetka ginąca na szarym tle, a w przybliżeniu – piękny chłopiec o błękitnych
oczach, zbyt poważnych, postarzałych przez wyrwaną z serca młodość.
[...] wypuściłeś powietrze z ust
i zapragnęłam utulić cię do snu,
dziecko moje jedyne.
A myśl taka biła o pierś
z krzykiem: już go tu nie ma,
biedna mateczko, odszedł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz