Pssst! Tu-tu-tu-tup. Ka-kap. Tup.
Och, tak doskonale słyszał... kroki borsuka -
urywany oddech uciekającej sarny - szepty strumyka płynącego
nieopodal - trzask ogniska tam daleko, kilometry na zachód.
Zwłaszcza te ostatnie dźwięki były takie interesujące, takie
obiecujące, takie rzeczywiste. Nie potrzebował większej zachęty,
z miejsca rzucił się w pogoń. Zwierzyna go przyzywała.
On już dawno oduczył się widzieć. Nie
potrzebował kolorów ani kształtów, i bez nich znał wszystko, co
go otaczało. Tak więc biegł przed siebie i pomimo braku oczu
nieubłaganie zbliżał się do celu, zbliżał się do ogniska i
trójki ludzi korzystających z jego ciepła. Och, głupi, głupi
ludzie! Gdyby nie ciepło ognia trzask iskier, nawet by nie zwrócił
na nich uwagi.
- Nadal uważam, że nie powinniśmy byli
zapalać tego ogniska. W lesie czai się coś niepokojącego -
burknęła Ertka. Oczywiście - zarówno Post, jak i Rafel ją
zignorowali. Westchnęła. Emil coraz bardziej pogrążał się w
jakiejś dziwnej melancholii i ołówkiem Rafela zapisywał na swej
ręce ciągi dziwnych znaków, niekoniecznie dla Ertki zrozumiałych,
a zwykle rozmowny wampir tego wieczoru zdawał się skupiać na czymś
bardzo odległym i zapewne interesującym, w odróżnieniu od
przyziemnych przeczuć kobiety.
Nagle wiatr zawiał mocno - od wschodu chyba -
i liście okolicznych drzew zaszeleściły cicho. Niewielka polana,
na której zdecydowali zatrzymać się na tę noc, rozbrzmiała
niespokojnym szumem i chrobotaniem, wprawiając Ertkę w jeszcze
większe zdenerwowanie.
- Wydaje mi się, że miałaś rację - ni stąd,
ni zowąd odezwał się Rafel. Jego głos brzmiał chłodem i
mrozem, aż ognisko nieco przygasło. Ale spóźnił się.
Na polanę, w sam środek ogniska, wskoczył
masywny kształt. Ertka zerknęła na niego, po czym poczuła, jak
coś się w niej odrywa. Straciła kontrolę nad własnym ciałem…
I w tym momencie Post się ocknął. Podniósł
głowę znad rachunku logicznego, który zaprząta mu głowę w ciągu
ostatnich paru tygodni i nieprzytomnym wzrokiem rozejrzał się
wokół. Zmierzył wzrokiem postać w ognisku - ta zdawała się
skupiać na Rafelu, więc Post czym prędzej skoczył ku Ertce.
Matematyk zdał sobie sprawę, że coś jest nie
w porządku; oczywiście, biorąc pod uwagę, że od przeszło
miesiąca uwięziony był w tym dziwnym śnie, który wyraźnie
czegoś od niego chciał i coraz szybciej tracił wspomnienia z
czasów, kiedy był zwykłym wykładowcą na uniwersytecie w Nowym
Jorku. Nie, teraz rzeczy były nie w porządku jeszcze bardziej. Czuł
się paskudnie nierzeczywisty - miał wrażenie, że kiedy już
dotrze do Ertki, to jej ciało przecieknie przez jego niematerialne
palce, miał wrażenie, że jeśli krzyknie, to nawet Rafel - Rafel,
płochliwy jak mało kto, nie usłyszy go. To wrażenie nie było w
porządku.
To uczucie minęło, kiedy Post wreszcie znalazł
się przy Ertce. Kobieta telepała się na wszystkie strony, lecz
była pozbawiona przytomności. Mężczyzna poczuł zimne krople potu
na karku. Pochylił się nad nią i nieporadnie spróbował
zablokować Ertkę, by nie wyrządziła sobie krzywdy drgawkami.
Nagle się uspokoiła - czas się zatrzymał.
Gdzieś obok Rafel mocował się z cichym napastnikiem, ale Post nie
zwracał na to uwagi. Oczy Ertki wwiercały się w jego twarz, Post
bał się tego, chciał się odsunąć jak najszybciej - ale nie
mógł. Był w stanie tylko się patrzyć.
Usta Ertki poruszyły się lekko.
- Zeyr? - szepnęła. - Zeyr, co tu się dzieje?
Patrzyła na niego, ale zdawała się go nie
poznawać…
I nagle: ból, krew, ból, ten potworny ból,
Jahwe!, cholera jasna, lewa ręka zdawała się odpadać; jaka lewa
ręka, kogo obchodzi co tym razem odbiło Ertce, przecież on nigdy
nie miał lewej ręki, więc skąd ten ból?! Czas nadrobił stracone
momenty, ogrom poszczególnych emocyjek i półodczuć wstrząsnął
nim do cna. Post chwycił się za kikut lewej ręki, palce lepiły
się od krwi. Rozejrzał się dookoła nieco nieprzytomnie - dwa
niewyraźne kształty migotały po drugiej stronie przeklętego
ogniska: Rafel i dziwaczny napastnik próbowali najwyraźniej
pozabijać się nawzajem… To któryś z nich musiał tak brutalnie
potraktować jego nową rękę, tylko jak, teraz już byli
czterdzieści stóp stąd...
Post czuł, że odpływa, ale nie mógł, po
prostu nie mógł tak tutaj legnąć. Nigdy nie był mocarzem, ale
ostatnio coraz bardziej był nikim. W tym dziwnym miejscu, w tej
wędrówce, której celu nie był w stanie pojąć - teraz nagle
stawał się kimś innym, z jednej strony spędzał całe godziny na
wewnętrznych matematycznych dywagacjach, a ze strony drugiej - z
dnia na dzień był matematykiem coraz mniej, a coraz bardziej po
prostu zagubionym wędrowcem. Więc wziął Post Ertkę na ręce i
nogi za pas.
Kogo w tamtym momencie mógł obchodzić Rafel
narażający swoje życie?
Piędźciesiąty trzeci dzień.
Ernst pogładził gładką skórę na swoim
torsie i równe kreski nacięć na swoim przedramieniu. Błądził
już trzydzieści pięć dni po tym pozbawionym świata labiryncie.
Trzydzieści pięć dni bez jedzenia, wśród smolistych skał
przedrążonych na całej swojej powierzchni, które to przedrążenia
przepuszczały jedynie odrobinę chłodnego światła.
Ale nie narzekał. Te skały miały wiele
innych, cudownych właściwości… Zawsze tam, gdzie przebywał,
utrzymywała się przyjemna temperatura dwudziestu paru stopni.
Czasem ściany były zbyt gęste i musiał przepływać podziemną
częścią labiryntu, która gdzieś daleko łączyła się z morzem.
Czasem też silniejszy wiatr sprawiał, że wśród delikatnych spoiw
skalnych słychać było muzykę. Ernst nieszczególnie ją lubił,
ale była lepsza od całkowitej ciszy… Przypominała dźwięk
fletu… albo okaryny.
Ale to były tylko dodatki: najlepszym dla
młodzieńca było to, że nie musiał jeść ani spać. Po prostu
nie czuł głodu. Nie chciało mu się spać. Pragnienie zaspokajał,
pijąc morską wodę. Bardzo się mu to podobało.
Przybądź...
Odezwało się coś w powietrzu, ale Ernst był
pewien, że to nie okarynowy wiatr. Coś, ktoś go przyzywał. Ktoś
zdecydowanie rodzaju żeńskiego.
- Tak, Pani! - krzyknął, a jego głos poniósł
się echem po dziurawym bloku skały.
Ernst. Obcy
głos się zaśmiał. Ernscie, mam dla
ciebie ważne zadanie.
Zermelo pochylił głowę w geście
posłuszeństwa. Nie wiedział, komu się kłania, lecz odczuwał
swoim ciałem, że jest to właściwa decyzja.
Będę na ciebie czekać przy Ołtarzu za
Ostatnią Sadzawką. Dziesięć dni. Nie spóźnij się.
Ernst uśmiechnął się. Coś zaczęło się
dziać, coś zaczęło się wydarzać. Spojrzał na lewe ramię z
pewną nostalgią. Przez bladą skórę prześwitywały napięte
zielonawe żyły naznaczone mnogością nacięć. Jeszcze tylko
dziesięć…
Cóż, miał nadzieję, że do tego Otłarza nie
jest daleko. Ruszył przed siebie - ufał swojemu ciału, że
znajdzie odpowiedni kierunek… skały z pewnością mu dopomogą.
Okarynowy wiatr świszczał, akompaniując jego
krokowi.
- Ołtarz za Ostatnią Sadzawką - zaczął
Rafel. - Zwany jest też Ołtarzem Ostateczności Chronionym
Trzynastoma Sadzawkami albo Tym, Czego Nie Należy Szukać w Sercu
Okarynu.
Post spojrzał na niego kpiąco. W odpowiedzi
wampir potknął się o korzeń i przewrócił się, ciągnąc za
sobą koniec bandażu, którym opatrywał kikut matematyka. Post
syknął, jednak pomimo wielkiego bólu zachował kamienną twarz.
- Niegdyś mówiono na niego: Jedynym
Bezpiecznym Miejscem wśród Tysiąca Światów i Jedynego Dźwięku
Czasu Który Zabrzmi w Dzień Naszej Śmierci. To ludy tych krain
wymyśliły takie nazwy, nie ja. No, gotowe. Powinno być dobrze.
Gdyby jakiś kot był z nami, mógłbym może przyszyć ci tą dłoń.
To znaczy, gdybyś jej nie zgubił.
- W porządku - mruknął Post. - Spojrzał na
Rafela, po czym po chwili wahania dodał - Dziękuję.
- O, czyżbyś właśnie okazał mi wdzięczność?
Niemożliwe!
- Tak… tak - odparł Post, zmieszany. Bardzo
dokładnie studiował fakturę materiału, który zdobił zakończenie
niedawno pokawałkowanej kończyny. - Ja… do tej pory myślałem,
że to sen…
- Nie ma sprawy, człowiecze. - Rafel poklepał
go po ramieniu. - Wytłumacz się lepiej Ertce. Ją to chociaż
obejdzie. Post chciał to puścić mimo uszu, jednak… po prostu nie
mógł. Kobieta leżała bezwładna parę metrów od nich, tam gdzie
ją zostawił, nim zemdlał od upływu krwi. Uciekł - gdyby został,
miotający się po całej polanie Rafel i jego dziwaczny przeciwnik
niechybnie by go zabili, być może nawet przypadkiem.
- Emil? - Cichy głos przedarł się przez jego
myśli. Szybko doskoczył do Ertki i ujął jej rękę.
- Och, Zeyr… Emilu, Emilu… - zaszlochała
cicho, ale jej oczy były suche. Spojrzała na niego. - To był cichy
zabójca.
Nic nie rozumiał, ale przezornie się nie
odezwał.
- Cichy zabójca zabija we śnie. Tyle już się
nauczyłam. Cóż za ironia! Kiedy śnisz albo marzysz, któryś z
nich prędzej czy później cię znajdzie. Chodziło im o ciebie,
Emilu. - Gwałtownie podniosła głowę, po czym podtrzymując swoją
czarną, ufalbanioną suknię.
- Co ci się stało w rękę? Kiedy? Nie było
tego w planie! - krzyknęła, oglądając jego lewą dłoń niczym
jakieś bardzo ciekawe zjawisko.
- Makin, o co tu chodzi? - mruknęła, Post nie
dosłyszał. - Tak, myślę, że tak - dodała głośno.
Rafel stanął obok niej. - Myślę, że masz
rację - stwierdził.
Post spojrzał to na jedno, to na drugie…
- O co wam, Jahwe Wszechmogący, chodzi?! -
wybuchnął. Spojrzeli na niego, zdziwieni. Przypomniał mu się ten
dziwny moment tuż po przybyciu Rafela, kiedy za żadne skarby nie
mógł nic z siebie wydusić. Jakże dawno to było! Teraz czuł się
podobnie.
Pierwszy odezwał się Rafel.
- Może i powinniśmy byli wszystko ci wyjaśnić,
człowieku - powiedział tym swoim charakterystycznym
obojętno-smutnym głosem. - Ale wcześniej i tak byś nam nie
uwierzył, nie przejąłbyś się niczym. Nie mam racji? - spojrzał
wymownie na lewą rękę Posta. Matematyk zacisnął w bezsilności
prawą dłoń.
- Sprawa wygląda tak, że to wszystko twoja
wina - podjęła temat Ertka. Dźgnęła palcem Posta w pierś. - Ty.
To wszystko przez ciebie. Mówisz, że to sen? A pamiętasz, co się
działo wcześniej? Pamiętasz… Goedela?
Post patrzył na nią nierozumiejącym wzrokiem.
Rafel zauważył to.
- Może zacznę od początku. Od samego
początku.
Siedzieli na ziemi w kole, a raczej w okręgu.
Słońce przebijało się przez liście ogromnego lasu i łagodnia
grzały plecy Posta.
- Więc jesteś… synem Lyth? Tej zamierzchłej
Królowej Aguavel, która jako pierwsza ujarzmiła magię?
- Żyję już od ośmiu tysięcy lat, człowieku
- sarknął Rafel. - I nie, nie muszę pić krwi. To wasza krew
czasem potrzebuje mnie. - Pogładził swoje czarne włosy związane
w koński ogon. - Ale może nie wnikajmy w takie szczegóły, to
niesmaczne.
Po prostu… Jestem skutkiem ubocznym działań
mojej Matki. My, nieśmiertelni - my się nigdy nie narodziliśmy, my
powstaliśmy. Prosto z krwi. Z początku naszą rolą było strzec
pokoju pomiędzy siłą magii a ludźmi, lecz wciąż z dnia na dzień
w cień nas usuwano. Nie, żeby stanowiło to dla mnie jakąś
przykrość… Ale oni zabijają koty. Nie będę pomagał ludziom,
którzy zabijają koty!
Post pokiwał głową. Wolał się nie spierać.
- Odkąd skończyłem pierwsze, młodzieńcze
tysiąclecie mojego istnienia - od tamtego czasu podróżuję,
poznaję ludzi…
- Zabijam ludzi… - wtrąciła Ertka.
- … i inne stworzenia. Lyth za swojego życia
stworzyła tylko nas, ale jej śmierć dała początek wielu innym
istnieniom, stworzeniom, które broniły lasu. Wiele z nich zyskało
mano bogiń i bogów, wielu z nich nawet po śmierci nie może
przestać istnieć - to chyba najgorsza rzecz, najgorsza klątwa,
jaka spoczywa na nas, dzieciach Pierwotnej Królowej.
Rafel potarł czoło i westchnął. Podrapał
się za prawym uchem i pociągnął kucyka na karku. W końcu Ertka
trąciła go łokciem.
- Od tego czasu nastąpiło parę… anomalii.
Oczywiście, o ile można tak nazwać cokolwiek, co miało miejsce po
narodzinach Leśnego Pana. Magia nigdy nie była szczególnie
normalna. któregoś stulecia cały las się zbuntował, z
chochlikami, Konopielkami i tym całym na ogół pokojowo nastawionym
zwierzyńcem na czele. Normalnie poszli na wioski i zaczęli
mordować. Innym razem: na Wyspie, najbezpieczniejszym miejscem na
całym tym zdemoralizowanym świecie - sześć stóp czarów
ochronnych, robota tysięcy druidów, którzy rok w rok po prostu
starają się oplatać ich państwo coraz to mocniej, coraz
dokładniej - na Wyspie pojawił się cichy zabójca!
Nagle Postowi przypomniał się dziwaczny nocny
napastnik i słowa Ertki.
- Taki jak ten, który nas wczoraj zaatakował?
- Mniej więcej. Tamten był silniejszy, miał
więcej ofiar - tym razem to kobieta się odezwała. Nie wyglądała
szczególnie zdrowo. Cóż, w kwestii wyglądu nie miała za wiele do
powiedzenia, biorąc pod uwagę, że jeszcze przed godziną była
niekoniecznie przytomna i niemal niekoniecznie żywa. Ale matematyk
męczyła myśl, że obecny jej stan nie miał nic wspólnego z
wcześniejszą niekoniecznością. Obawiał się, że ma to coś
wspólnego z jej… cóż, jej niestabilną psychiką. Przyjżał się
jej uważnie: chwilowo tuliła kolana do piersi, wydawała się kulić
przed niewidocznym niebezpieczeństwem.
- Och tak - mówiła - dobrze go pamiętam.
Sama kiedyś byłam cichym zabójcą.
Post wytrzeszczył oczy.
- To jakiś specyficzny rodzaj człowieka
zdeprawowanego? Rasa? Zawód?
Ertka spojrzała na niego z wyrzutem.
- Nie, głupiś. Kiedyś - to znaczy nie ja, a
Ona. Ona jest tu przy mnie. Mówi - czasem mówi, że ma na imię
Makin… Żyła na Wyspie. To były czasy Zeyra Bohatera… ach, ta
nazwa nic ci nie powie. W każdym razie, około trzech tysięcy lat
temu. Cóż, według Makin Zeyr wcale taki bohaterski nie był,
raczej za wszystkim stała jego żona, królowa Alkna - och,
nieważne. Zboczyłam znów z tematu.
Westchnęła.
- Makin umarła w dość specyficzny sposób -
zwłaszcza jak na czasy i miejsce, w którym żyła. Padła ofiarą
cichego zabójcy, ale nawet nie chodzi o to, że owe monstrum ją
zjadło i wessało jak wcześniejsze ofiary. Tamten cichy zabójca
upatrzył sobie Makin na swoją następczynię.
Widzisz, cisi zabójcy są kimś w rodzaju
potworów. Nie takich, jak straszydła spod łóżka czy gwardie
strażnicze. To potwory, bo takimi zostały stworzone. Żywią się
snami ludzi - ich marzeniami, strachami. Jeśli nie chcesz, by cię
znalazł - musisz zapomnieć o nadziei. Nadzieja matką głupich. I
zjedzonych, swoją drogą.
- A jaka jest moja rola w tym wszystkim? -
zapytał Post, jeszcze bardziej zagubiony niż kiedykolwiek.
- To się jeszcze okaże, Emilu - odparła
Ertka. - Mesna mówi, że nie pamięta. Wiedziała kiedyś, czego
chcą cisi zabójcy, ale już nie pamięta. Jednak jestem pewna, że
kiedyś się dowiesz. Z pewnością coś musiało za tym stać, że
spotkaliśmy się akurat ja i Rafel, z pewnością coś musiało się
stać - w końcu dopóki Nemezis zajmuje swoje doczesne miejsce wśród
bogów, wszystko ma jakiś cel i sens.
Rafel jej przytaknął.
- Ruszajmy, już niedaleko. Za tym lasem jest
pierwszy łańcuch Okaryn.
Post tylko westchnął.
Góry prezentowały się złowieszczo. Wysokie
bloki skalne od zachodu odarte były z trawy, jedynie na płaskich
wierzchołkach widać było zielone pola traw. Ale to nie wszystko.
Pomiędzy lasem i górami rozciągała się olbrzymia płaska
przestrzeń, przez którą wiodła tylko jedna, kamienna dróżka.
Wiatr wiał od strony gór; wiatr wiał, a Post słyszał melodie,
dzikie dźwięki pozbawione składu, rytmu i logiki.
Już wiedział, czemu Góry Okarynu zawdzięczały
swoją nazwę.
- Nie słuchaj tego - powiedziała Ertka. -
Wielu już zwariowało od dźwięków tych gór. Mówili, że słyszą
głosy, jakby rozkazy boga… - Rafel przerwał jej, kładąc rękę
na ramieniu.
- Myślę, że wszystko będzie dobrze. Nie
musisz się tak martwić.
Wiatr wiał i świszczał, i grał.
Kamienna dróżka powoli rzedła w kamienie, pod
koniec trasy stała się jedynie niezidentyfikowaną masą błota.
Kończyła się ścianą skały, gdzieniegdzie podziurawionej. To
właśnie dzięki tym dziurom, cienkim kanalikom wewnątrz skały,
wiatr wydobywał z góry potępieńczą muzykę. Post spojrzał na
to, pomacał skałę przed sobą. Odwrócił się, by z godnością
odmaszerować - pewnością zabłądzili.
Ale nim zdążył postawić choć krok, Rafel
rzucił go na ścianę. Matematyk chciał zaprostestować, chciał
coś zrobić. Już wyobrażał sobie ten ból - kiedy już jego
biedne, podstarzałe ciało uderzy o chropowatą powierzchnię
ściany…
Nic takiego nie nastąpiło. To znaczy, prawie.
Post przeleciał przez ścianę, jakby ona nigdy nie istniała
(przecież przed chwilą ją macał!), po czym z przytłumionym
hukiem wylądował na ziemi. W miejscu, gdzie przed chwilą stała
ściana, teraz było… nic. Jedna wielka pustka. Westchnął.
Zachodzące słońce oświetlało to ukryte
wejście i korytarz za nim się znajdujący. Post z pewną ulgą
zauważył, że w tym miejscu nie było już słychać wiatru. Ściany
jaskini zostały bardzo uważnie zarośnięte przez bliżej
niezidentyfikowanie rośliny.
Pocierając obolałe plecy, podziwiał
otaczającą go przestrzeń. Nagle jak przez mgłę zaczęły do
niego docierać podniesione głosy jego towarzyszy.
- I czemu go tak traktujesz?
- Może po prostu… chcę?
- A może po prostu… jesteś wredny? I za
stary?
Coś niebywałego: Ertka i Rafel kłócili się
o niego. Zanotować. I to Ertka stała po jego stronie…
Post nie słuchał ich już więcej. Podniosł
się i otrzepał podniszczone ubranie. W głębi korytarzyka ujrzał
dziwną nieregularność w układzie pnączy. Podszedł bliżej -
drewniana, a może raczej drzewna kobieta wpatrywała się w niego z
niemym wyrzutem, zastygła w geście obronnym. Spojrzał jej w oczy.
Były takie rzeczywiste, takie… żywe. Pochłaniały go, pożerały
żywcem, kazały mordować… Już!
Nagle poczuł rękę na ramieniu. Nie zauważył
kiedy, Ertka i Rafel podeszli do niego. Nie kłócili się już.
- Och, patrzcie na napis - rzuciła Ertka.
Zaiste, nad tą żywą rzeźbą pnącza zagieły
się w litery. “Oto jest Mesna. Niech jej imię będzie zapomniane
na wieki.” Post uśmiechnął się pod nosem. Żelazna
konsekwencja. Chciał już coś powiedzieć, ale w porę dostrzegł
minę Rafela.
Wampir płakał. Olbrzymie łzy płynęły po
jego opalonej twarzy, z głośnymi plusknięciami spadały na ziemię.
Mężczyzna położył rękę na policzku drzewnej rzeźby, czule
pogładził korę.
-
Och, Mesno. W końcu cię znalazłem. Znalazłem cię. Słyszysz?
Wszystko będzie dobrze. Będzie. Już teraz. Obiecuję… - szeptał
Rafel.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz